Andrzeju, to już dziesięć lat... Wciąż nam ciężko uwierzyć, że zbyt szybko od nas odszedłeś [WSPOMNIENIE]

Ryszard Rudnik
10 lat temu, 20 października 2009 roku, we śnie zmarł nasz redakcyjny kolega. Miał 54 lata. Andrzeju, wciąż nam strasznie Ciebie brak.

To było latem 2009 roku. Pamiętam jakby to było dziś: uśmiechnięty Andrzej wpadł do sekretariatu redakcji prosto z badań lekarskich we Wrocławiu, rozluźniony, uśmiechnięty: - Rychu, lekarz powiedział, że mam organizm dwudziestolatka.

To były specjalistyczne badania: Andrzej był pilotem szybowców, skoczkiem spadochronowym. Co rano przed pracą przepływał kilkanaście basenów. Był z tych, co uważają, że życie zaczyna się po pięćdziesiątce. Nie znam nikogo innego, kto by prowadził tak higieniczny, aktywny tryb życia. Czerpał z niego garściami. Nam, swoim rówieśnikom, ale i młodszym o dwie dekady kolegom imponował kondycją.

Wyciszał się w lesie, co roku w porze rykowiska brał urlop. Był myśliwym, ale więcej strzelał migawką aparatu fotograficznego niż z myśliwskiej fuzji. Kontemplował przyrodę. O niej mógł gadać godzinami. Pamiętam jego reportaż przywieziony dwa lata temu znad biebrzańskich bagien. O pozornej ciszy, która rozbrzmiewa dziesiątkami głosów.

Jeśli by szukać człowieka dobrego, tak zwyczajnie, po ludzku - to Andrzej był wzorem. Oprócz serca miał ten dar, dzięki któremu wiedział, kiedy zadzwonić, by wesprzeć człowieka słowem. A jak trzeba było wspierał to i czynem.

Był też nauczycielem. Pod jego skrzydła trafiali dziennikarscy czeladnicy. Uczył zawodu, tłumaczył, miał cierpliwość. Z każdym znalazł wspólny język. Dla młodych potrafił być jak ojciec, ale i jak starszy kolega.

To była niedziela, 27 września. Wpadł się przywitać na mój dyżur. - Ale mnie łeb boli - powiedział - od wczoraj. Obiecał, że w poniedziałek jak nie przestanie, pójdzie z tym do lekarza. Pojechał do szpitala już w nocy, z bólu nie mógł wytrzymać.

Diagnoza wcale nie wyglądała jak wyrok śmierci. - Można z tym żyć, ale ja nie chcę żyć z bombą zegarową, decyduję się na operację - powiedział, gdy odwiedziliśmy go w szpitalu.

Pierwsza operacja się nie udała. Przysłał sms-a: "Trzy godziny grzebania w głowie i nic". Czekał w domu na kolejne konsultacje, miały być na dniach.

W poniedziałek wpadł do redakcji, pogadać o tym, jak go nudzi to domowe siedzenie. Gdy ktoś żyje na wysokich obrotach to szczególnie trudno mu nagle wyhamować.

Andrzej z tego wyjdzie - nikt z nas, jego znajomych i przyjaciół nie miał co do tego wątpliwości. Na komórce miał tomograficzne zdjęcie swojego mózgu. Widzieliśmy, nie tylko wiedzieliśmy co mu jest.

W domu rodziców, w Kędzierzynie-Koźlu na strychu, na tydzień przed szpitalem urządził sobie wielki pokój myśliwski. Planował tam spotkanie myśliwskiej braci. Nie będzie parapetówki, nie będzie szklaneczki piwa w barze U Małgośki na ZWM-ie, nie będzie już wspólnej z koleżeństwem goloneczki w Zawadzie.

Zmarł we wtorek, podczas przedpołudniowej drzemki. Lekarze mówili, że może z tym żyć dziesięć lat, albo dwa tygodnie. To drugie się sprawdziło.

Andrzej, nie wiem, czy to stamtąd widzisz: Dziewczyny w redakcji siedzą przy biurkach i ryczą po Tobie.

Artykuł ukazał się w 2009 roku, gdy odszedł nasz Andrzej.

od 7 lat
Wideo

echodnia.eu W czerwcu wybory do Parlamentu Europejskiego

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska