Dziesięć katorżniczych lat w sowieckim łagrze

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Tak Krzysztof Werner wyglądał, gdy opuszczał sowiecki łagier w 1954 roku.
Tak Krzysztof Werner wyglądał, gdy opuszczał sowiecki łagier w 1954 roku.
Pod koniec wojny aresztowało go NKWD. Siedział w 13 sowieckich łagrach. Przeżył, mimo głodu, zimna i morderczej pracy. - Bo nadzieja naprawdę umiera ostatnia - mówi sędziwy kapitan Krzysztof Werner z Opola.

Kolumna, baczność! Wziąć się pod ręce! Nie rozglądać się! Nie rozmawiać! Krok w lewo lub krok w prawo, konwój będzie strzelał bez ostrzeżenia. Jasne? Naprzód marsz!

Tę komendę Krzysztof Werner potrafi dziś jeszcze powtórzyć, nienagannym rosyjskim, na zawołanie. Nic dziwnego. Słuchał jej co najmniej siedem tysięcy razy, wychodząc z brygadą do pracy rano i wracając wieczorem do łagru. A przecież wieziony z Drohobycza do Związku Sowieckiego języka nie znał. Jest żywym dowodem na to, że po rosyjsku najpierw trzeba nauczyć się płakać, mówić potem.

Po szkole przysięga
Jako pierwszego na nieludzką ziemię wywieziono ojca. Aresztowany w październiku 1939 podporucznik rezerwy i zastępca komendanta Związku Strzeleckiego po długim śledztwie w Kijowie trafił do łagru pod Archangielskiem. Był kolejarzem, a wcześniej żołnierzem austriackiej armii i obrońcą Lwowa przed armią Budionnego w 1920. Kiedy enkawudziści zabierali go z domu, rzucił w stronę 12-letniego wtedy syna Krzysia jedno zdanie: Pamiętaj, bądź dobry dla swoich żołnierzy.

- Ojciec zawsze chciał, żebym był zawodowym wojskowym - opowiada Krzysztof Werner. - Szykował mi już miejsce w lwowskim korpusie kadetów, ale wojna zniweczyła te plany. Szacunek dla munduru i wojska wyniosłem z domu.
Ze względu na ten szacunek 17-letni Krzysztof złożył 2 lutego 1944 akowską przysięgę. Zdążył właśnie ukończyć legalną, niemiecką szkołę handlową dla Polaków i pierwszą klasę gimnazjum na nielegalnych tajnych kompletach. Do dziś został mu po nich ręcznie przepisywany samouczek do angielskiego. Pamięta, że łacina szła mu z trudem. Ale nauczył się jej w sam raz tyle, by przez kilka miesięcy w łagrze być felczerem.

Na razie został żołnierzem 3. Drużyny 3. Plutonu "Orląt" Pierwszej Kompanii Komendy Obwodu Drohobycz Miasto. Do wojska pchnęły go marzenia ojca. A może i wspomnienie stryja Franciszka, który mając 16 lat, uciekł do Gdyni, by zamustrować się na "Dar Pomorza". Służył jako marynarz na łodziach podwodnych, a w 1938 należał do komisji, która w porcie Plymouth odbierała okręt ORP "Błyskawica". Do wstąpienia do wojska zachęcali też młodzież nauczyciele. Więc już 16-latkowie składali przysięgę. Zbliżał się front.

- Pozyskiwaliśmy broń i prowadziliśmy nawet warsztat rusznikarski - wspomina po latach Krzysztof Werner. - Należałem też do sekcji samoobrony. Naszym zadaniem było chronić rafinerię drohobycką przed sabotażem wycofujących się Niemców. To było prawdziwe wojsko i prawdziwe niebezpieczeństwo. Trzeba się było liczyć z tym, że trafimy na szubienicę.

W sierpniu 1944 do Drohobycza weszli Rosjanie. Prezentowali się znacznie efektowniej niż za "pierwszych Sowietów" w 1939. Ubrani w porządniejsze mundury, odkarmieni amerykańską wieprzowiną wjechali na gazikach od wuja Sama. 26 października 1944 o 7.30 rano po Krzysztofa przyszedł patrol NKWD. Dwóch żołnierzy i oficer przetrząsnęli mieszkanie. Zabrali kenkartę i szkolne świadectwa. Broni na szczęście nie znaleźli, a specjalne wydanie gazety poświęcone zbrodni katyńskiej zlekceważyli i cisnęli je na ziemię obok innych bardziej i mniej ważnych papierów. Płaczącą babcię zostawili, słodząc jej rozstanie z wnukiem kłamstwem, że przecież zaraz wróci do domu. Krzysztofa zabrali.

Bili, i to jeszcze jak
Śledztwo trwało pięć miesięcy. Kapitan Werner stara się o nim nie opowiadać. - Pyta pan, czy bili? Bili, i to jeszcze jak - mówi wreszcie, kiedy naciskam. - To byli mistrzowie w stosowaniu tortur. Panowie z gestapo mogli się od nich uczyć.
Zostawili młodemu akowcowi pamiątkę swego kunsztu - cztery złamane żebra. A Wojenny Trybunał Wojsk NKWD skazał go na 10 lat ciężkich robót za przynależność i działalność w Armii Krajowej, przygotowywanie zbrojnego powstania przeciw Związkowi Radzieckiemu oraz działanie w grupie i posiadanie broni. Według tych lub podobnych paragrafów aresztowano i wysłano na nieludzką ziemię około 60-70 tysięcy żołnierzy AK.

- Ciężka niewolnicza praca miała nam wybić z głowy marzenia o demokracji i swobodzie - ocenia po latach Krzysztof Werner. - W dodatku byliśmy przez Polskie Państwo Podziemne przygotowani do objęcia sterów powojennej Polski, więc władza sowiecka skwapliwie nas odizolowała na 10 lat od ojczyzny.
Łagru pan Krzysztof uczył się najpierw w przesyłowym obozie we Lwowie na Podzamczu. Spotkali się tu więźniowie polityczni i pospolici przestępcy zamknięci z wszystkich możliwych paragrafów. Polacy i Niemcy, Czesi, Rumuni i Węgrzy. Ale najwięcej było Rosjan. Jedyną winą większości z nich było to, że pozwolili się wziąć do niewoli. Skoro ostatniej kuli nie przeznaczyli dla siebie, dostali okazję, by porównać obozy niemieckie, które właśnie opuścili, z sowieckimi, do których miano ich zawieźć. Na razie wszyscy walczyli ze świerzbem i z lękiem o przyszłość.
- Nadzieja naprawdę umiera ostatnia - mówi Krzysztof Werner. - Nikt z nas, młodych akowców, nie wierzył, że naprawdę spędzimy 10 lat w łagrach. Byliśmy pewni, że alianci się o nas upomną.

Nie upomnieli się. Bydlęce wagony zawiozły pan Krzysztofa i jego kolegów do Krzywego Rogu. Wtedy jeszcze nie wiedział, że zobaczy z bliska aż 13 łagrów i odsiedzi w nich pełne 10 lat. Opancerzył się. Więc opowiada o tym niechętnie i z góry zastrzega, że nie ujawni żadnych przeżyć drastycznych. Może je kiedyś opisze. Może…

Bez butów nie przeżyjesz
Póki co rzuca tylko pojedyncze błyski na tamto życie zimne i ciemne jak polarna noc. Nie może w tej opowieści zabraknąć choćby paru zdań o butach. O oficerkach po ojcu, które mu w łagrze ukradziono. Odtąd wychodził z brygadą do pracy w łapciach ze sznurka, a wracał wieczorem prawie boso, bo te, pożal się Boże, buty przecierały się przy pracy. To już lepsze były - zwłaszcza na chłodniejsze dni - "czunie". Chodaki zrobione zmyślnie z drutu i kawałków opon wyprodukowanych w fabryce traktorów w Czelabińsku. Ale prawdziwe buty przysłała mu dopiero mama z domu. Amerykańskie. Kupione od żołnierzy sowieckich.

Tak Krzysztof Werner wyglądał, gdy opuszczał sowiecki łagier w 1954 roku.

- Buty to w łagrze ważna rzecz - mówi pan Krzysztof. - Bez nich nie da się przeżyć.
Przez kilka godzin rozmowy z reporterem nto pan Krzysztof ani razu nie użył słowa głód. Ale nietrudno go sobie wyobrazić, skoro więzień, którego brygada nie wykonała 100 procent normy, dostawał na dzień 55 dekagramów czarnego, mokrego, ciężkiego chleba. - To była ledwo taka pajeczka - mówi pan Krzysztof i rysuje palcem na rogu stołu kwadrat o boku około 10 centymetrów.
Menu łagiernika uzupełniała kasza i zielone pomidory i ogórki. Nic dziwnego, że w drodze do kolejnego łagru, w Peczorze, pan Krzysztof nabawił się krwawej biegunki. Był tak słaby, że kolega akowiec zaniósł go ze stacji do obozu na plecach. Uratował mu życie.

Dziesięć lat w łagrze to przede wszystkim ciężka praca po 10 i więcej godzin na dobę. Praca, która nie ustaje nawet wtedy, gdy w Workucie, za kołem polarnym, temperatura spada do minus czterdziestu, a wiatr dmie z prędkością 15 metrów na sekundę.

Gdzie było najciężej? Może przy zabezpieczaniu linii kolejowej z Kotłasu przez tundrę. Kiedy trzeba było podsypywać żwirem osiadające w miękkim podłożu kolejowe podkłady. A może przy strategicznej "Budowie 501", gdzie więźniowie ręcznie, bez żadnych maszyn, układali 250 km linii kolejowej z Workuty do miejscowości Salechart za Uralem. Pan Krzysztof pamięta dobrze, że do podniesienia jednego odcinka szyny potrzeba było 10 mężczyzn. Nie brakowało ich. Wzdłuż liczącego 250 km odcinka toru działało ponad 15 większych i mniejszych łagrów. W sam raz tyle, by w trzy i pół miesiąca syberyjskiego lata zakończyć budowę.

Takie krótkie i upalne lato nie wystarczy, by dojrzały ziarna owsa, ale trawa potrafi wyrosnąć na 130 centymetrów. Pan Krzysztof kosił ją w sowchozie Abieź w Autonomicznej Republice Komi. Suszyło się ją na siano dla potężnych stad bydła przewiezionych na Syberię z całych Niemiec.
Ostatnie sześć lat przepracował w łagrze specjalnym - tylko dla politycznych - w Incie. Pracowało się tu głównie w kopalni, gdzie robota ciężka, bo w niskich pokładach, ale w cieple, lub na budowie - na powietrzu, ale w dokuczliwym zimnie. Więźniów po pracy zamykano w barakach. Do domu wolno było napisać najwyżej dwa listy rocznie.

- To były krótkie, konwencjonalne teksty, trochę podobne do tych, które wysyłali więźniowie z Auschwitz - mówi Krzysztof Werner. - Cenzura nie pozwalała na wiele poza informacją, że żyjemy i jesteśmy zdrowi.
Listy do Opola, gdzie w wyniku ekspatriacji trafiła mama pana Krzysztofa, wysyłało się drogą okrężną - przez rodziców kolegi z plutonu, którzy zostali w Drohobyczu. Ich nadawca nie bardzo wtedy wiedział, gdzie jest to Opole. Do czasu.

- Mój przyjaciel, Miecio Korbecki, natknął się w łagrze na pewnego Niemca, opolanina, który opowiadał, że to piękne miasto. Tłumaczył, że ulica, przy której mieszka mama (za Niemca Gruene Gasse, dziś Robotnicza) leży blisko kościoła św. św. Piotra i Pawła. Zachwalał uroki Odry. Daliśmy sobie wtedy słowo, że się w niej wykąpiemy. Ale mogliśmy go dotrzymać dopiero w 1956 roku.
Byle do Lwowa
Tymczasem w kwietniu 1954 roku sowiecki Sąd Najwyższy uchwalił amnestię dla więźniów małoletnich. Procedura weryfikacji osób zainteresowanych amnestią trwała kolejnych parę miesięcy, więc panu Krzysztofowi nie skróciła wyroku praktycznie wcale. Miała tylko tę zaletę, że więzień zwolniony na jej podstawie mógł opuścić niegościnną północ.

Zwolniony 19 sierpnia 1954 roku ruszył ku stronom rodzinnym. W watowanym rękawie marynarki wiózł listę swoich kolegów z AK więzionych na "nieludzkiej ziemi", odpruty z buszłatu obozowy numer K-483 i zdobyty za 150 rubli łapówki dokument potwierdzający zwolnienie z łagru.

We Lwowie mówiący po polsku taksówkarz rozpoznał w nim katorżnika i nie wziął pieniędzy za kurs. W zaprzyjaźnionym lwowskim domu przekazał wiezione pod sekretem informacje. Ale najpierw - wykąpany i otulony białą, miękką pościelą - przespał trzy dni.

Był już blisko domu i bardzo daleko jednocześnie. Bo sowiecki paszport nie pozwalał na wyjazd do Polski. Zatrudnił się więc jako ślusarz montażowy w Drohobyczu. Praca była niewiele lżejsza niż w łagrze, a i jedzenie nie lepsze. Nie brakowało tylko kaszy i chleba. Takie delikatesy jak cukier i mąka pojawiały się w drohobyckim sklepie z okazji 1 Maja lub rocznicy rewolucji.

Starania o powrót syna wszczęła w Opolu mama. Na milicji musiała zapewnić, że podzieli się z Krzysztofem chlebem i dachem nad głową. Poskutkowało. 16 listopada 1955 roku po 11 latach tułaczki syn przekroczył granicę w Medyce. Nie wstydzi się łez na widok polskiego pogranicznika i orła na jego czapce. W Przemyślu kupił bilet do Opola przez Stalinogród. Ktoś życzliwy wyjaśnił mu wtedy, że pod złowrogą nazwą kryją się swojskie Katowice. Ale od Stalina niełatwo było się uwolnić. Jego posąg witał wtedy podróżnych w hali opolskiego dworca. Jednak mimo tej podobizny pan Krzysztof nie miał wątpliwości, że jest w Polsce. Świadczyły o tym ulice pełne uśmiechniętych i - na tle Sowietów - elegancko ubranych ludzi. Znikli gdzieś mężczyźni w buszłatach i babiny w chustkach. Pachnące kawą i świeżymi wędlinami "Delikatesy" przy Krakowskiej dawały złudzenie dobrobytu.
Tylko z pracą był kłopot, bo nie wszystkim wystarczyło odwagi, by zatrudnić byłego katorżnika. Wreszcie przyjęto go do "Miastoprojektu". Został tu do emerytury, awansując krok po kroku aż do stanowiska kierownika zespołu architektonicznego w Wojewódzkim Biurze Projektów Budownictwa Komunalnego.

Na początku lat 90. doczekał się nadesłanych przez "Memoriał" informacji o losach ojca i przeprosin za to, co Rosja Sowiecka zrobiła jego rodzinie. Nie były to wprawdzie przeprosiny od Jelcyna czy Putina, ale zawsze. A w 2000 roku dostał pierwsze oficerskie gwiazdki.

- Myślę, że ojciec, który w 1939 kazał mi być dobrym dla moich żołnierzy, był ze mnie - tam w zaświatach - dumny - mówi kapitan Werner i jedyny raz w czasie naszej rozmowy wilgotnieją mu oczy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska