Eustachy Rylski: - Nie mówię... i nie słucham

fot. Sławomir Mielnik
Eustachy Rylski
Eustachy Rylski fot. Sławomir Mielnik
- Bo życie, proszę pani, to winda. Niestety, jestem już w wieku, w którym nie jedzie się nią w górę. Dobrze, jak stanie między piętrami- mówi Eustachy Rylski, pisarz.

- Gdzie biznes, gdzie literatura... Pan gładko przeszedł od jednego do drugiego.
- Nie jestem pierwszy. Mając na względzie wszelkie proporcje, proszę przypomnieć sobie Słowackiego, który był największym poetą i fortunnym inwestorem giełdowym. Myślę, że to nie są rzeczy wykluczające się - konkret i coś, co operuje w sferze ducha. W moim przypadku jednak bez przesady i z tymi biznesami, i z literaturą.

- Jako pisarz debiutował pan dopiero w wieku trzydziestu siedmiu lat. Na jakiej podstawie podejrzewał pan siebie o literacki talent?
- Podobno dobrze opowiadałem dowcipy i najczęściej nieprawdziwe historie. A były to czasy, kiedy ludzie umieli słuchać, a mnie chciało się jeszcze gadać. A ponieważ uważałem i uważam nadal, że literatura to opowiadanie, doszedłem do wniosku, że, być może, równie dobrze potrafię pisać. Pomógł mi w tym, z bardzo trywialnych przyczyn, stan wojenny. Asystowałem koledze w niewielkiej firmie remontującej mieszkania. Godzina policyjna, ograniczenia w dostępie do materiałów, do paliwa, brak zamówień i ogólne zniechęcenie spowodowały jej zawieszenie. Byłem za młody, żeby nic nie robić, i marnie byłoby ze mną, gdyby nie historia, którą wiele lat wcześniej opowiedział mój dziadek. Za wiotka była na powieść, zbyt fragmentaryczna, nie skończona, ale ze swoim dramatyzmem, nadaremnością, niewyrażalnością stanowiła niesamowitą inspirację i równie niesamowite wyzwanie. Tak czy owak, miałem się czego uchwycić. Uwinąłem się ze "Stankiewiczem" w ciągu dwóch tygodni.

- Niesamowite...
- Tak bywa z debiutami.

- Potem wzrasta poziom samokrytycyzmu?
- Także. Teraz pęta mnie lęk, paraliżuje wiedza o literaturze, jej zasadzkach, własnych możliwościach i, najczęściej, niemożnościach. A poza wszystkim to sprawa wieku. Z biegiem lat wewnętrzny akumulator się nieuchronnie wyładowuje.

- Wyczerpuje się także pamięć genetyczna?
- No tak, bo w niektórych moich historiach ona zadziałała.
- Pamięć genetyczna to termin ukuty przez pana. Co dokładnie oznacza?
- Coś bardzo oczywistego. Skoro w genach dziedziczymy kompleksje, rysy, kolor oczu, charakter, inteligencję lub jej brak, odporność lub skłonność do niektórych chorób, wszelkie możliwe sprawności i dysfunkcje naszego organizmu, a nawet, choć brzmi to zatrważająco, własny los - to dlaczego nie mielibyśmy dziedziczyć czegoś tak oczywistego jak pamięć? Chyba każdemu z nas zdarzyło się déja vu
- przekonanie, że sytuację, w której się znajdujemy, czasami banalną, już kiedyś przeżyliśmy. A przecież to niemożliwe, bo po raz pierwszy oglądamy ten pejzaż, jesteśmy w tym mieście, po raz pierwszy spotykamy się z tą osobą czy przysłuchujemy się znanej nam rozmowie. To jest właśnie działanie pamięci genetycznej. Wspominając stałą wartę, jaką pełniłem przy bohaterach "Warunku" podczas ich wędrówki przez zimową Rosję, stawałem w pół drogi między nieprawdą a prawdą. Między konkretem a iluzją. Tak się złożyło, że trzech moich protoplastów wzięło udział w wyprawie Bonapartego na Moskwę, a jednemu z nich udało się nawet z niej wrócić, więc mam prawo lub, jak pani woli, przyznaję sobie prawo do ich pamięci.

- W tej sytuacji pisanie może stać się zajęciem ryzykownym - autor naraża się na przeżywanie traumatycznych sytuacji.
- Wie pani, co tak naprawdę jest niebezpieczne? Kiedy człowiek kompletnie się zatraca w literaturze, kiedy całym naszym światem staje się świat wyobraźni, a jedyną miarą naszej wartości jest twórczość. Dlatego wszystko to, co nas do życia przywiązuje, a jeśli Opatrzność pozwoli, zapewnia finansową niezależność, jest zdrowe. Uważam, że pisanie wierszy, esejów, rozpraw, romansów, kryminałów i co tam by nam jeszcze przyszło do głowy, może być zajęciem. Kiedy staje się zawodem, powinno się zapalić ostrzegawcze światło, ale alarm jest wtedy, gdy zamienia się we wszechogarniającą nas ideę, by nie rzec - obsesję. Czy mi to grozi? Jak każdemu, więc się pilnuję.
- Lubi pan pisać?
- Nie cierpię. Zazdroszczę poetom, bo piszą krócej i najczęściej celniej. Pisanie powieści to heblowanie stołu, nudziarstwo, więc udręka. Tu nie ma iluminacji, tu trzeba równo zasuwać, a kto to lubi. Ale satysfakcja z mądrej metafory, udanej puenty, mocnego kontrapunktu, dobrego dialogu, poruszającego rozdziału
- przewyższa, powtarzam to do znudzenia, wszystko inne.

- Więc dlaczego, mimo udanego debiutu, zafundował pan sobie siedemnaście lat przerwy?
- Nie do końca, bo powstało wtedy sześć zrealizowanych scenariuszy telewizyjnych, współpraca z kinem i zbiór opowiadań "Tylko chłód". A poza wszystkim wciągnęły mnie nowe czasy i nowe możliwości, na przykład giełda.

- Poczuł się pan - tu cytat - "królem życia"
- Ani ja, ani tym bardziej moja żona, tak o sobie nie myśleliśmy, ale mieliśmy do takiej opinii o nas samych prawo. Byliśmy ładną parą, jeszcze nas nie podopadały lata i choroby, mieliśmy mieszkanie przy Łazienkach, którego nam zazdroszczono, dwa nowe, zachodnie auta, kiedy normą był jeszcze mały fiat lub wartburg, a w najlepszym wypadku polonez. Bywaliśmy w interesujących domach, zdążyliśmy poznać pasjonujących ludzi, wyjeżdżaliśmy na miłe wakacje. Z ręką na sercu, niczego nam nie brakowało. Ale zdarzały się też okresy, kiedy żyłem w samotności, szarości, w pustce i niedostatku. Całe moje dzieciństwo, które ze względu na wychowujących mnie dziadków wspominam z rozczuleniem, to była niewyobrażalna nędza. Bo życie, proszę pani, to winda. Niestety, jestem już w wieku, w którym nie jedzie się nią w górę. Dobrze, jak stanie między piętrami.

- Próbował pan rozmaitych form literackich: powieści, opowiadań, dramatów, scenariuszy. Teraz przyszła kolej na esej. Co pana do tego skłoniło?
- Klientela literacka. Po impresje "Po śniadaniu" sięgają czytelniczki, których nigdy nie interesowały moje książki, bo nie znajdowały tam niczego dla siebie. A tymczasem po "Po śniadaniu" sięgają młode kobiety i bardzo się z tego cieszę.

Sylwetka

Sylwetka

Eustachy Rylski (ur. 1944) - prozaik, dramaturg, scenarzysta. Autor powieści: "Sienkiewicz. Powrót", "Człowiek w cieniu", "Warunek", zbiorów opowiadań: "Tylko chłód", "Wyspa" i "Jak granit", sztuk teatralnych, scenariuszy filmowych i wydanych w tym roku esejów "Po śniadaniu". Laureat Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza, nominowany do Śląskiego Wawrzynu Literackiego, Angelusa i Nagrody Nike.

- Użył pan sprytnego zabiegu: pisząc o literaturze, pisze pan o sobie. Skąd pomysł przeprowadzenia remanentu własnych fascynacji literackich z okresu młodości?
- Z ciekawości, co też w niej było takiego olśniewającego, że nie mogę jej zapomnieć i nie mogę przyzwyczaić się do myśli, że mi się już nigdy nie zdarzy. Przywołana w "Po śniadaniu" siódemka pisarzy miała w niej swój wielki udział. Nie twierdzę, że bez Hemingwaya byłbym gorszym człowiekiem, ale na pewno innym, bo miałbym kłopoty z rozpoznaniem siebie. Malraux nauczył mnie, co znaczy odpowiedzialność, honor, lojalność, męstwo, co wcale nie znaczy, że w życiu zawsze kierowałem się tymi wartościami. Iwaszkiewicz nasączał wrażliwością, czułością, świadomością przemijania, tymi rozkoszami nostalgii. On, Turgieniew, Camus, Błok, Capote - to z jednej strony skrajny pesymizm, niewiara w sens istnienia, czasami wręcz metafizyczna rozpacz, z drugiej - uroda świata. I tak świat odbieram - jako tragiczny, bezsensowny, chaotyczny, a równocześnie nieprawdopodobnie piękny.

- "Bezużytecznie piękny"...
- Mamy swoją ulubioną łąkę pod Drohiczynem. Pejzaż powalający - przestrzeń jak na Podlasiu, wysokie trawy, kwiaty, zioła, rzeczka z rustykalnym mostkiem, a na horyzoncie wijący się Bug i czerwcowy dzień, jak marzenie. Pomyślałem, że wobec tego niebywałego piękna nie sposób być nieszczęśliwym, cokolwiek miałoby się wydarzyć. I się, niestety, wydarzyło. Jeden z dwóch patrolujących zawsze tę łąkę jastrzębi zapikował w dół i porwał znad gniazda dzikiego gołębia. I to nie była cicha śmierć. Dyferencja między anielskością otoczenia a tym nagłym dramatem była dojmująca. Nie wyrażam zgody na coś takiego. Dlatego bliski jest mi Albert Camus, który odnosząc się do kwestii bardziej uniwersalnych, przekonuje, że nie mamy prawa zgadzać się na wojny, obłędne ideologie, okrutne religie, na wszechobecne okrucieństwo, choroby, przemijanie, śmierć. Nie mamy prawa zgadzać się na swój ludzki los.

- Zgadza się pan z inżynierem Janem, że literatura nie jest dla dżentelmenów?
- To zabawne, jak niektóre wypowiedziane słowa pozostają, a inne, może ważniejsze, przepadają na amen. Ta uwaga wypowiedziana przez mojego mentora i przełożonego z okazji kariery Marka Hłaski, którego był podobno szefem w Bystrzycy Kłodzkiej, i powtórzona z okazji mojej młodzieńczej fascynacji Hemingwayem, krąży do znudzenia. Inżynier Jan, którego przywołałem w "Białym Lansonie", wywodził się z tej formacji kulturowej, która uznając niektóre gatunki literackie, pogardzała jednocześnie jej twórcami, a właściwie zajęciem lub zawodem, który uprawiali, uznając go za, najogólniej rzecz ujmując, niemęski. W ich rozumieniu to zajęcie dwuznaczne i wątpliwe.
- Przywołując tę wątpliwość, podpisuje się pan pod nią?
- W takim stopniu, w jakim podpisuję się pod każdą oczywistością. Nie ma co ukrywać, że twórczość poprzez swą samotność i neurotyczność wyzwala w człowieku wiele paskudnych emocji, jak na przykład zazdrość czy zawiść. Gdybym przysiągł, że jestem od tego wolny, toby pani i tak nie uwierzyła. I słusznie. A to jest doświadczenie nierycerskie, niedżentelmeńskie, więc niemęskie, jeżeli męskość rozumiemy jako rodzaj dystynkcji. Ale to, o czym mówię, nie jest moim zasadniczym problemem pisarskim. Mam poważniejsze.

- Jak to się ma do innego pańskiego stwierdzenia, że "tylko mądrość i moralność przydają rangę dziełu"?
- To się odnosi do literatury z najwyższej półki, takiej, która zmienia świat. Myślę, że forma, przecież doskonała, to dla Tołstoja, Conrada czy Camusa za mało. Byliby znakomici, gdyby nie wypełnili swoich książek żadnymi wartościami etycznymi czy intelektualnymi. Stali się wielcy, bo wypełnili.

- Stara się pan unikać "targowiska próżności". Rozmaitych party, bankietów, wernisaży...
- Ale bywam na nie uporczywie zapraszany. Decyduje o tym moje milczenie. W czasach, w których każdy chce mówić, człowiek milczący jest na wagę złota, bo jak nie mówi, to pewno słucha. Nic bardziej błędnego. Nie mówię i nie słucham, ale obserwuję. Może mi się to do czegoś przyda.

- Nad czym pan teraz pracuje?
- Nad niczym i zaczyna mnie to martwić.

- Nie ukończył pan żadnych studiów, co niewtajemniczonemu czytelnikowi, pozostającemu pod wrażeniem pana wiedzy i talentu narracyjnego, nie przychodzi do głowy. Zastanawiające, skąd taka dysproporcja?
- Myślę, że bierze się z dwu przyczyn. Jedna to fakt, że człowiek jest zbyt żywy intelektualnie, zbyt utalentowany i zbyt suwerenny, by znieść reżim szkolny lub uniwersytecki. Te poczciwe skądinąd instytucje ograniczają i wiążą, więc się wyskakuje z ram. Mój przypadek jest gorszy. To brak zapału intelektualnego, wywołany z jednej strony nieumiejętnością uczenia się, a z drugiej nieufnością wobec wszelkich idei, systemów, religii, praw, zasad, procedur itp. Ale to, co utrudnia życie uczniom, szkodzi studentom, zabija naukowców - może sprzyjać twórcom, mędrcom, a nawet filozofom, jeżeli jeszcze jacyś pozostali, gdyż nie ogranicza myśli lękiem przed aksjomatem wiedzy i dyscypliny. Jakkolwiek byśmy jednak kombinowali, prędzej czy później stanie przed nami sprawa odrobionego lub nie odrobionego zadania domowego. Nie odnoszę tego tylko do pisania, ale do życia. Rzeczy tak się mają, że trzeba odrobić zadanie. Może to i przygnębiające, ale innej drogi nie ma.

Eustachy Rylski był w czerwcu gościem Pedagogicznej Biblioteki Wojewódzkiej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska