Ewa Błaszczyk: "Uważam, że istnieje nad nami jakaś niebieska reżyseria"

Danuta Nowicka
Ewa Błaszczyk: - Myślę jasno i otwarcie, spodziewam się dobrych rzeczy i osoby, które chcą we mnie zobaczyć postać tragiczną, niech za przeproszeniem pocałują się w nos.
Ewa Błaszczyk: - Myślę jasno i otwarcie, spodziewam się dobrych rzeczy i osoby, które chcą we mnie zobaczyć postać tragiczną, niech za przeproszeniem pocałują się w nos. Fot. Sławomir Mielnik
To miał być skromny recital. Jakież było zdziwienie gospodarzy, pracowników Miejskiej Biblioteki Publicznej, kiedy Ewa Błaszczyk pojawiła się z kilkuosobowym zespołem i z ogromnym samochodem, wyładowanym sprzętem. Cała ona!

Jeśli ktoś przyszedł na pani recital po doznania artystyczne - nie mógł lepiej trafić, jeśli po radość - z tym było już gorzej...Jestem innego zdania. Wydaje mi się, że udało mi się zawrzeć spory ładunek optymizmu. Owszem, pojawiała się nie najweselsza refleksja, ale w sumie było do przodu.

Przed dzisiejszą rozmową przeczytałam kilka wywiadów z panią, przeprowadzanych w różnych okresach. Dziennikarze często omijają sferę artystyczną, natomiast z uporem pytają (ja też to zrobię) o tragedię sprzed 15 lat. Jako znana aktorka i znakomita pieśniarka nie czuje się pani zawiedziona?
Rozumiem sytuację. Skoro ciągle pojawiam się w telewizji w sprawach Fundacji „Akogo?”, niektórzy tracą orientację, czy jeszcze udzielam się zawodowo. A prawda jest taka, że w ostatnich latach naprawdę często występowałam.

W warszawskim Studio?
W Teatrze Studio, poza tym były recitale, nowa płyta, książki itd. I mam nadzieję, że teraz, kiedy „Budzik” już chodzi, więcej mnie będzie w sferze artystycznej. To jest ta droga, którą wybrałam w życiu, ona jest dla mnie szczególnie ważna, również dla zachowania równowagi i harmonii. Obie sfery - prywatna i zawodowa - są jak naczynia połączone i trzeba uważać, żeby poziom był równy, inaczej się wszystko burzy. I jeszcze, w odpowiedzi na pani pytanie: fakt, że nie było mnie w telewizji, sprawił, że w świadomości widzów nie było mnie w ogóle, zaś obecność w teatrze lub na estradzie w terenie dostrzegają zaledwie ci, z którymi się spotykam. Mam nadzieję, że wszystko niebawem się zmieni.

Tym, co się zdarzyło przed 15 laty, wciąż pani żyje...
Oczywiście, że cały czas ta rzeczywistość ze mną jest i pozostanie do końca życia, natomiast staram się w niej nie zasklepiać. W tekstach z nowej płyty - znaczną jej część zaprezentowałam w Opolu - jest dystans, ale i element autoironiczny.

Upływ czasu sprawił, że nie wykrzykuje pani pretensji pod adresem Pana Boga?
Nigdy tego nie robiłam.

Jak to się udało?
Skoncentrowałam się na budowaniu czegoś, co by się przełożyło na jakikolwiek sens i, jak widać, tego sensu się dopracowałam. 21 osób w „Budziku” się obudziło: to są odzyskane byty, odzyskane życia, odzyskane całe rodziny. Klinika funkcjonuje dwa lata. Przeżyliśmy piękne momenty. Niedawno obchodziliśmy 18. urodziny pierwszej obudzonej dziewczynki - strasznie to było optymistyczne.
Przy takich okazjach nie zadaje pani pytania: „a dlaczego nie Ola”?
Nie budowaliśmy kliniki dla Oli. Po to jest „Budzik”, żeby zaistniała szansa medyczna dla osób, wobec których istniała obawa, że powtórzą los mojej córki. Teraz czeka nas kolejne zadanie: zadbać o miejsce dla chorych powyżej 18. roku życia. Ola weszła już w kategorię cudu, minęło zbyt dużo czasu, od kiedy popadła w śpiączkę. Program medyczny w przypadku takich dzieci jak ona zakłada leczenie do roku, maksymalnie półtora. Jeśli w tym czasie wybudzenie nie nastąpi, medycyna pozostaje bezradna. I z tym nie ma co dyskutować; po prostu trzeba się pogodzić. W listopadzie zwołujemy międzynarodową konferencję, której tematem mają stać się sposoby postępowania z nie wybudzonymi, którzy nie są w stanie wegetatywnym, zachowali minimalną świadomość. W ślad za tym będziemy próbowali wprowadzić w Polsce eksperymentalne programy medyczne.

Wierzy pani w cuda?
Wierzę, dlaczego nie? Przecież się zdarzają.

Panuje przekonanie, że Bóg zsyła nieszczęścia tym, którzy są w stanie je udźwignąć. Że chore dzieci trafiają do rodziców, którzy potrafią im pomóc. Staram się robić wszystko, co może okazać się pomocne. Rozmawiam z panią w przeświadczeniu, że tekst się dostanie do prasy, z innymi dziennikarzami - w nadziei, że też się rozniesie. Już w tym jest jakiś element sukcesu. A że trafiło na mnie… Może dlatego, że znajduję ratunek, uprawiając taki, a nie inny zawód, że mogę własne dramatyczne przeżycia odreagowywać. Nie wytrzymałabym, działając tylko na odcinku medycznym. W takim przypadku pewno już by mnie nie było. Na szczęście mogę się nakarmić energią płynącą od ludzi, choćby tych, co przyszli na dzisiejszy koncert.
I na stojąco wymuszali bisy. Czy jednak nie obraca się przeciwko pani trauma zawarta choćby w niektórych utworach Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej, Wysockiego czy Osieckiej? Ładunek negatywny dodawany do żywej pamięci o śmierci męża, Jacka Janczarskiego, i wypadku córki nie staje się cięższy? Trudno zrozumieć, że zgodziła się pani niedługo po tych zdarzeniach, które dzieliły zaledwie trzy miesiące, zagrać monodram Joan Didion.
Mówi pani o „Roku magicznego życia”? Otóż nie zgodziłam się, lecz sama dokonałam wyboru. Przyjaciółka znalazła we francuskiej prasie informację o tekście opisującym sytuację niezwykle podobną do mojej: bohaterka straciła męża i niedługo potem jej córka ciężko zachorowała. Najpierw powstała na ten temat książka, potem na jej podstawie został napisany monodram. Vanessa Redgrave z ogromnym powodzeniem grała go na Broadwayu. Napisałam do pani Didion do Nowego Jorku, że mnie spotkał podobny los, że jestem aktorką i założyłam fundację dla niewybudzonych dzieci. Otrzymaliśmy spory rabat w stosunku do stawki przewidywanej przez prawo autorskie, przedtem musiałam jednak ocenić, czy jestem w stanie to zagrać. Wiem, że „Rok...” w moim wykonaniu odbierano w proporcji jeden do jeden, tymczasem był on przefiltrowany przez moją świadomość. Jak sobie tak pograłam przez trzy lata, doszłam do wniosku, że ta rola dała mi dużo więcej niż stu psychiatrów. Powtórzę: rzecz nie w tym, że zgodziłam się zagrać. Ja musiałam to zrobić dla własnego spokoju.

Często zadaje sobie pani pytanie „dlaczego akurat mnie to spotkało”?
Nie zadawałam go w ogóle. Z takiego pytania nic nie wynika.

Nie zawsze potrafimy zachowywać się racjonalnie…
Dosyć szybko pomyślałam, że skoro stało się, co się stało, muszę zrobić coś, co pomoże wszystko przekuć w coś pozytywnego. Wyprowadzić na jasną stronę życia i nadać jakikolwiek sens.

To brzmi jak tekst na zamówienie...
Niemniej tak było. Nie istniały możliwości pośrednie, a pójście w inną stronę oznaczałoby zagładę. Proszę pamiętać, że była Mania, zdrowa bliźniaczka Oli, która chciała żyć, że ja zostałam sama. Musiałam wyciągnąć z tego wszystkie konsekwencje.

W pierwszych latach próbowała pani uciekać, byle najdalej.
Postępuję tak cały czas. Staram się jeździć na antypody, gdzie jest inna kultura, inna przyroda, nie rozumiem języka, a potem z samolotu szukać światełek na Podleśnej, gdzie jest mój dom.
Dostrzegła pani w sobie jakieś psychiczne zmiany?
Otworzyłam się na ludzi, staram się częściej z nimi spotykać. Stałam się dużo bardziej otwarta na indywidualny kontakt, w końcu do mnie dotarło, że może ten człowiek i ta sekunda to najważniejszy moment w życiu...Zwykle zakładamy - to już rutyna - że mamy jakiś dom, jakieś dzieci, jakiegoś męża i że to jest najważniejsze. A przecież wszystko jest takie kruche… Wiatr tym targa. Od pewnego czasu myślę zupełnie inaczej. Pilnuję rzeczy ważnych i relacji ważnych, i emocji ważnych z bliskimi, równocześnie mam świadomość, że zawsze i wszędzie coś może się zdarzyć i wszystko zburzyć. W ułamku sekundy.

Myślała pani o oddaniu córki do jakiegoś komfortowego domu opieki? Wiele matek by tak postąpiło, „dla dobra drugiego dziecka, dla własnego zdrowia, dla spokoju rodziny”...
Wykluczone! Nigdy! Jeśli walczymy o byt Oli, trzeba to robić konsekwentnie, do końca. Nie wolno zostawić kogoś, kto jest bezradny. Poza tym zupełnie sobie nie wyobrażam, że w Polsce istnieje jakiś ekskluzywny dom opieki.

Panuje przekonanie, że człowiek w śpiączce traci jakikolwiek związek z rzeczywistością, tymczasem Ola głośno się śmieje.Teraz wyszła w Znaku piękna i bardzo uczciwa książka, w której Martin Pistorius z RPA opisuje 12 lat, spędzonych w sparaliżowanym ciele. Wszyscy sądzili, że praktycznie go nie ma, własna matka dla jego dobra życzyła mu śmierci, tymczasem on nie tylko wszystko widział, ale i wszystko rozumiał i siłą umysłu w znacznej mierze powrócił do zdrowia. Nieprawdopodobny ładunek optymizmu. Polecam.

Nie obawia się pani, że jakiś cień pada na drugą córkę?
Oczywiście, że pada. Może się dowiem o tym pod koniec życia albo nigdy. Na mnie też pada. Na wszystkich z mojego otoczenia. Takie są realia.

Mania nie ma żalu, że tak intensywnie zajmuje się pani jej siostrą?
Wypracowałam bardzo precyzyjne struktury w „Budziku”. W klinice pracuje wielu lekarzy, m.in. pediatrzy i neurolodzy dziecięcy, specjaliści z zakresu rehabilitacji medycznej, psycholog, neurologopeda, fizjoterapeuci. Dzięki temu mogłam tu przyjechać, a Mania jest w stanie zająć się tym, co ją interesuje. Dużo gorzej byłoby, gdyby Ola była poza domem. Kiedy przebywa w szpitalu, bo od czasu do czasu to konieczne, powstaje jakaś dziura. Rodzina staje się niepełna.

Mania studiuje aktorstwo. Przy pani wsparciu?
Chciałabym, żeby robiła to, co ją kręci, co ją interesuje. Myślę, że jeszcze szuka, bo ma też niezłe pióro, bo kiedyś interesował ją dokument. Wszystko jeszcze się wyjaśni i określi. Stanę na łbie, by znalazła dla siebie jakiś gorący kawałek.

Śpiewają panie razem…
Co słychać na najnowszej płycie. Mania została członkiem mojej grupy i jest super. W niektórych fragmentach rozszerza to sens, układa się w przegląd pokoleniowy.
Jak pani się udało w tym cholernie sformalizowanym kraju pokonać bariery urzędnicze, finansowe i doprowadzić do założenia fundacji „Akogo?”. A następnie kliniki?
Mój system nerwowy czasem był wyczerpany do imentu. Ale odnoszę wrażenie, że jest nad nami niebieska reżyseria, która chroni mój projekt. Że istnieje jakiś zamysł. Ludzie blisko nas też tak to odczuwają. Dostrzegają, że jeśli nagle się wali, pojawia się człowiek, jakaś sytuacja zupełnie nieoczekiwana, która to zmienia.

Gdyby nie pani nazwisko, nie byłoby tak dobrze?
Na pewno trudniej, a może w ogóle by się nie udało. Jak powiedziałam wcześniej: może dlatego trafiło we mnie.

Co okazało się najtrudniejsze?
Legislacja. Przekonanie innych, że jest potrzebne rozwiązanie systemowe. Oczywiście korzystaliśmy z wzorców zachodnich, ale w tej chwili mamy kompletnie inną sytuację, bo dzwoni dziecięcy budzik i nie trzeba nikogo przekonywać, że powinien dzwonić także dla dorosłych. Decydenci już wiedzą, że to ma sens.

Ola jest wśród bliskich - są przy niej dziadkowie, siostra, pani brat i jego rodzina - pracuje opiekunka. Ale co mają począć samotni, źle sytuowani rodzice?
Nie wiem. Przeżywają tragedię.

Ma pani pomysł, jak im pomóc?
Wszystkiego nie ogarnę. Mam tylko jedno życie i niewiele już zdążę.

Wiele pani zdąży.
Codziennie się o to modlę.

Przy innej okazji mówiła pani, że zazdrości ludziom, którzy dostąpili łaski bezwzględnej wiary.
W moim przypadku wiara wynika z woli.
Co skutkuje pozytywnie?
Cały czas to czuję i dlatego powiedziałam o niebieskiej reżyserii.

Ośmielę się spytać o marzenia, plany...
Mam plany, ale równocześnie pamiętam, że rozśmieszyć Pana Boga to Mu o nich opowiedzieć. Myślę jasno i otwarcie, spodziewam się dobrych rzeczy i osoby, które chcą we mnie zobaczyć postać tragiczną, niech za przeproszeniem pocałują się w nos.

Gdyby czas można było zawrócić, co by pani zmieniła?
W tej chwili już nic.

Zastanawiam się, skąd w tak kruchej osobie tyle siły, determinacji.
Może z wirówki energetycznej pomiędzy ludźmi. Spotykam wspaniałe osoby, które mi dużo dają, z racji zawodu mam do czynienia z dobrą literaturą - z czyimś intelektem, wyobraźnią. Choćby teraz - gram w „Sierpniu”. To największe osiągnięcie dramaturgii amerykańskiej początku XXI w., za które Tracy Letts otrzymał Nagrodę Pulitzera. Kocham architekturę, ogrody, smak, ciuchy.

Te ostatnie kupuje pani bez skrupułów?
Jeśli widzę coś drogiego, uruchamia się bardzo naturalna bariera, która mówi, że zakup byłby niemoralny, a jeśli coś bardzo mi się podoba, a jest nieco tańsze, wmawiam sobie, że przyda się do pracy.

Żeby odczarować do końca obraz Ewy Błaszczyk, często odbieranej jako postać tragiczna, spytam o dom.
Jest ciepły, jasny, kręcą się po nim trzy psy, przychodzi kupa ludzi ze środowiska zawodowego i nie tylko, wszyscy się cieszą, śmieją - czy coś jeszcze mam dodać?
Ewa Błaszczyk. Polska aktorka teatralna, filmowa, pieśniarka. W 1978 r. ukończyła z wyróżnieniem warszawską PWST. Podczas studiów zadebiutowała na scenie Teatru Współczesnego w Warszawie. Wystąpiła m.in. jako Julia w „Romeo i Julii”, Polly w „Operze za trzy grosze”, Joanna w „Joannie d’Arc na stosie”. Za rolę w filmie „Nadzór” W. Saniewskiego zdobyła główną nagrodę aktorską w Gdyni, zaś popularność - za podwójną rolę Kasi i Mariana w telewizyjnym serialu „Zmiennnicy”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska