Ewa Kasprzyk: - Nie jestem grzeczną dziewczynką

fot. teatrkwadrat.pl
Ewa Kasprzyk
Ewa Kasprzyk fot. teatrkwadrat.pl
- Trudno jest aktorce, która skończyła 40 lat, grać coś innego niż role matek, żon czy ogonów, ale taka jest mentalność w naszym kraju, że aktorki generalnie grają role żon, a nie po prostu kobiet - mówi Ewa Kasprzyk, aktorka.

- Od paru tygodni zarządza pani Leśną Górą, ulubionym szpitalem wszystkich Polaków. Twarda baba z tej Elżbiety Żak. Odebrała Latoszkowi mieszkanie i zamieniła na laboratorium. Ciągle ściera się z Treterem. Podobna jest do pani?
- Słyszałam już opinie, że jestem ostra żyleta. Taka postać zawsze dobrze robi serialowi. A ja rzeczywiście wpasowałam się w wizerunek silnej, zdecydowanej i niezależnej kobiety. Nie odbiega to daleko od mojej osobowości. Staram się żyć dynamicznie i dużo energii wkładam w to, co robię.

- Ogromną popularność przyniosła pani postać Ilony ze "Złotopolskich". Dlaczego ją pani porzuciła?
- Grałam ją 9 lat i w końcu poczułam znużenie. W pewnym momencie wszystko stało się przewidywalne, a aktor tego nie lubi. Trochę też obawiałam się, że ten wizerunek za bardzo do mnie przylgnie.

- Menedżerka Leśnej Góry jest do niej trochę podobna. Przyjęła pani tę propozycję po 1,5-rocznej przerwie bycia w serialowym obiegu. Czegoś brakowało?
- Dostawałam sygnały od zwykłych ludzi rozczarowanych tym, że zniknęłam, wielu pytało, dlaczego odeszłam, mówili, że ludzie chcą mnie oglądać. Więc pomyślałam: "Dlaczego mam im to robić". To przecież jest sposób na istnienie w powszechnej świadomości. Nie okłamujmy się, ja nie mam trzech propozycji filmowych rocznie. Gdybym je miała, tobym nie grała w serialach.
- Popularność! Trudno bez tego żyć?
- Zanim zaczęłam grać w serialach, miałam duży dorobek filmowy - "Dziewczęta z Nowolipek", "Kogel-Mogel", "Kariera Nikosia Dyzmy". Ale te filmy, mimo że bardzo lubiane i powszechnie oglądane, nie dały mi tak dużej popularności, jaką dają seriale. To szczególnie widać wtedy, gdy jedzie się ze spektaklem gdzieś w Polskę, do mniejszych miast. Nie zapomnę, jak pojechaliśmy do Konina. Poszłam z Teresą Lipowską, Mostowiakową z "M jak miłość", do sklepu obuwniczego. Nie tylko nie udało jej się kupić butów, ale nawet nie dała rady czegokolwiek obejrzeć. Natychmiast została otoczona przez tłum kobiet. Ani przejść, ani wyjść.

- A z jakimi oryginalnymi wyrazami uwielbienia pani się spotkała?
- Od jednego z fanów dostałam rower, z pięknie wymalowanymi moimi inicjałami. Innym razem, gdy byłam na występach w Kielcach, wielbiciel załatwił mi ekstra wejście do Jaskini "Raj", gdzie byłam przyjmowana z honorami i osobiście oprowadzał mnie szef tej placówki. Ale najzabawniejsza historia przytrafiła mi się kiedyś w przychodni, gdy robiłam prześwietlenie klatki piersiowej. Kiedy pielęgniarki mnie zobaczyły, pobiegły po kartki i ustawiły się w kolejce po autografy. Nie przeszkadzało im to, że stoję półnaga, a zdjęcie niezrobione. To jedna ze stron popularności. Ale przecież aktor nie po to uprawia ten zawód, by być anonimowym. Jeśli chcemy, by publiczność chodziła na nas do teatru, to granie w telewizji jest najlepszym sposobem na podtrzymanie zainteresowania swoją osobą. A poza tym, nie ukrywajmy, robimy to także dla pieniędzy.

- Nie ma nic lepszego, niż robić to, co się kocha i jeszcze na tym dobrze zarabiać!
- To nie znaczy, że nie robię pewnych rzeczy, które kocham, również bez pieniędzy. Właśnie skończyłam film z młodym twórcą, za który nie dostałam ani grosza. Zdjęcia kręcone były u reżysera w domu. Czasami trzeba wyciągnąć rękę do młodych ludzi, którzy mają głowy pełne pomysłów i prawie żadnych możliwości finansowania. Za chwilę wchodzę w następną produkcję, Tomka Wasilewskiego, który trzy lata czekał na dofinansowanie z Państwowego Instytutu Filmowego i nie dostał tych pieniędzy. Nie mogę mu odmówić, kiedy on mnie sobie wymarzył do tej roli. To będzie film "Płynące wieżowce", w którym zagram matkę geja. Zrobię to dla idei, żeby się zrealizować w czymś zupełnie nowym. Nie da się wszystkiego przeliczyć na pieniądze.
- Od 9 lat jest pani aktorką stołecznego teatru "Kwadrat". Wcześniej przez 17 lat była pani na etacie w gdańskim "Wybrzeżu". Jaka jest różnica między "prowincją" a stolicą?
- Nigdy nie miałam poczucia, że jestem aktorką prowincjonalną. Dobrą sztukę można robić i w Kłaju Dolnym. W Warszawie nieraz powstają gorsze spektakle niż poza stolicą. Tu jest na pewno większa możliwość robienia chałtur. A poza tym to przeświadczenie, że "aktor z Warszawy" jest kimś lepszym. Ale to działa głównie na ludzi z mniejszych miast. Sama inaczej byłam traktowana jako "aktorka z Gdańska", a inaczej teraz. Nie można jednak uogólniać. Są aktorzy, którzy brzydzą się serialami, a jednak są sławni. Z drugiej strony można w ogóle nic nie umieć - takim fenomenem są bracia Mroczkowie - i być na ustach wszystkich. My, w naszym środowisku, doskonale wiemy, kto jest kim i kto nawet dla największych pieniędzy czegoś nie zrobi - np. nie pójdzie się ślizgać na lodzie czy do "Tańca z gwiazdami".

- A co jest złego w "Tańcu z gwiazdami"?/b>
- Ja tam wolę tańczyć na stole.
- Ale trzeba uważać, by nie dać się przyłapać jakiemu paparazzi.
- Fakt! Najgorszą ujmą dla mnie byłoby, gdybym się znalazła na pierwszej stronie tabloidu jako bohaterka skandalu. Wolę wyżywać się na scenie, niż dawać pożywkę takim pismom.
- Czyżby? To po co pani powiedziała u Kuby Wojewódzkiego, że dałaby się pani rozebrać dla "Playboya"?
- Lubię prowokować, pokazuję to przecież także w swoich rolach. Jak ktoś robi show w stylu amerykańskim i mnie tam zaprasza, to ja nie będę udawać, że jestem grzeczną dziewczynką, bo też nią nie jestem. Ale z tym rozbieraniem się to akurat był żart. Chciałam sprawdzić, jak to działa.
- I jak działa?
- Nie mogłam się opędzić od dziennikarzy różnych pism. Istne szaleństwo. Pytali mnie, kiedy to będzie i za ile. Prasa potrafi kupić każdą plotkę, bo ludzie ją kupują.
- Pani koleżanki rozbierają się dla "Playboya". Po co im to?
- Może chcą mieć pamiątkę. Kiedy już będą pomarszczone i obwisłe, to sobie popatrzą, jak kiedyś pięknie i kusząco wyglądały. Parę dni temu dostałam zdjęcie młodziutkiej Marilyn Monroe z czasów, kiedy też się rozbierała. Wspaniale, że to zrobiła, bo to jest dzieło sztuki. Ciało jest piękne i jeżeli tylko możemy, to pozwalajmy sobie uwalniać je od bielizny i innych krępujących rzeczy. Mnie Bromski rozebrał w "Karierze Nikosia Dyzmy" i jakoś to przełknęłam. W końcu ciało jest też narzędziem naszej pracy.
- Rozebrała się pani także - wraz Edytą Jungowską i Beatą Tyszkiewicz - do kampanii reklamowej kosmetyków dla dojrzałych pań "Piękno nie pyta o wiek". Indentyfikuje się pani z tym hasłem?
- Oczywiście, że tak. Spotykam się z tym, że kobiety po pięćdziesiątce strasznie się siebie wstydzą. Mówią: "Ja bym już z żadnym młodym mężczyzną nie poszła do łóżka, bo mam rozstępy albo obwisłe piersi". A ja myślę, że to nie ma znaczenia, kiedy w grę wchodzi wzajemna fascynacja i prawdziwe uczucie. Oczywiście każda z nas lepiej się czuje, gdy ma piękną figurę i nie wyhodowała sobie opony przez zimę. Niestety, niewiele osób, zwłaszcza w pewnym wieku, nie ma problemów z nadwagą.
- Pani ma?
- No pewnie. Gdybym nie biegała, regularnie nie pływała, miałabym co najmniej 90 kilogramów do noszenia. Na szczęście sama wiem, kiedy muszę przestać jeść, i bardzo się ograniczam.
- Nigdy nie ukrywała pani swego wieku...
- Nawet jakbym chciała ukryć, to się nie da, bo teraz każde pismo podaje, ile aktor ma lat. Ostatnio Paulina Młynarska w swoim programie telewizyjnym zagaiła: "Skończyłaś 50 lat, no i jak się z tym czujesz?". Wszyscy mają jakąś jazdę na wiek. To idotyczne i nieeleganckie. To normalne, że się starzejemy, ale przecież jeśli kogoś nie dopadnie straszna choroba, to można być młodym do końca życia.
- Ale nie każda 50-latka wygląda tak jak pani.
- Bo przeciętna matka Polka nie ma czasu, by o siebie odpowiednio dbać, ale nie popadajmy w obłęd. Trzeba zaakceptować siebie. Kobiety w ogóle oszalały. Ostatnio przeczytałam wspaniałą książkę "Dobre ciało" Eve Ensler. Autorka spotykała się na całym świecie z kobietami, które zrobiły sobie religię z tego, że jak będą miały mniejszy brzuch, to będą lepsze, bardziej kochane itd. I pocą się w tych cholernych siłowniach, których ja nienawidzę, i dociskają się z przekonaniem, że ciało jest najważniejsze. To nie tak.
- Ale sama pani mówi, że ciało jest narzędziem. Dla aktorki upływ czasu i jego efekty muszą być bardziej bolesne niż dla księgowej.
- Faktycznie, w Polsce trudno jest aktorce, która skończyła 40 lat, grać coś innego niż role matek, żon czy ogonów, ale taka jest mentalność w naszym kraju, że aktorki generalnie grają role żon, a nie po prostu kobiet. Inna sprawa, że ja akurat od początku kariery gram matki, tylko moje dzieci są coraz starsze. W "Koglu-Moglu" Piotruś miał kilka lat, teraz dają mi 30-latkę za córkę i twierdzą, że jest okay. Trzeba mieć dużo samozaparcia, by znaleźć dla siebie coś innego. Ja to robię. Szukam ról, które mnie do końca nie szufladkują, przynajmniej w teatrze.
- Od 7 lat gra pani, często w klubach gejowskich, Patty Diphusa wg Almodovara - gwiazdę porno. Od grudnia na deskach "Kwadratu" można panią oglądać w "Berku, czyli upiorze w moherze", gdzie wcieliła się pani w postać moherowej emerytki, sąsiadki geja Małaszyńskiego. Na zdjęciu nie poznałam pani w scenicznym przebraniu.
- (śmiech) Nie pani jedna. Pewnego razu w przerwie przedstawienia jakiś widz podszedł do bileterki i zapytał: "Kto gra dzisiaj za panią Kasprzyk?". Możliwość takiej transformacji jest cudowna. Tę rolę sama sobie znalazłam i poprosiłam, by została napisana sztuka. Podobnie zabiegałam o prawo grania Almodovara. Tylko ja jedna w Polsce to uzyskałam. Trzeba mieć oczy otwarte. Gdybym była bierna, to znowu zagrałabym matkę lub kobietę luksusową.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska