Facetom też wolno cierpieć

Redakcja
Rozmowa z Grzegorzem Skawińskim i Waldemarem Tkaczykiem z zespołu KOMBII.

- Panowie, który z was się tak zakochał, że nagraliście płytę zatytułowaną "O miłości"?
Waldemar Tkaczyk (WT): - Obaj!

- Na raz?
Grzegorz Skawiński (GS): - No pewnie! (śmiech)
(WT): - A tak serio - kiedy zaczęliśmy pracować nad tą płytą i kiedy zaczęły powstawać piosenki, to się okazało, że kilka pierwszych tekstów jest właśnie o miłości.

- I nie złapaliście się za głowę, że właśnie o niej?
(WT): - Nie, dlaczego… Byliśmy raczej zadowoleni, temat sam się pojawił, więc go pociągnęliśmy. W ten sposób wyszedł nam cały album. Miłość jest na nim tematem przewodnim. Żeby nie było tak słodko - to uczucie na naszym krążku występuje w wielu odsłonach. Jest na nim miłość platoniczna, spełniona, niespełniona, ale też taka rozpatrywana w kategoriach seks-biznesu, którą można handlować.

- Są też kawałki, które mówią o dylematach zranionych facetów. A śpiewają je - nie wypominając wieku - dojrzali faceci wbici w skóry, o których nie powiedziałabym, że będą rozpamiętywać niespełnione uczucie…
(WT): - A właściwie to czemu się tak utarło, że faceci nie mogą przeżywać miłości, która ich zawiedzie? Dlaczego nie mogą o tym śpiewać? Uczucia wbrew pozorom są takie same bez względu na to, czy jest się kobietą czy mężczyzną. Każdy w dziedzinie miłości miewa sukcesy i porażki. Bywa się kochającym i kochanym, ale też porzuconym czy tym, który porzuca…

- Czyli że mam seksistowskie podejście?
(WT): - W zasadzie tak… (śmiech).
(GS): - Ta płyta mówi o emocjach, a one nie są przypisane żadnej płci bardziej niż drugiej.

- Obaj zaczynaliście od mocno rockowych, momentami nawet heavy metalowych brzmień. Teraz gracie dance, pop… Znów - oczywiście nikomu nie wypominając i brnąc nie tylko w seksistowskie stereotypy - dojrzali faceci w Waszym wieku grają zazwyczaj rockowe ballady, a nie muzykę parkietu.
(GS): - To po prostu znak czasów. W latach 70., kiedy zaczynaliśmy, na scenie muzycznej królował rock. Powstały wtedy najlepsze rockowe kapele - Deep Purple, Led Zeppelin. Pojawiły się osobowości typu Jimmy Hendrix. Wychowaliśmy się na tym, więc na początku graliśmy rocka. Ale czasy się zmieniły, a my się bardzo interesujemy tym, co w muzyce dzieje się teraz. Jest w niej trend na elektronikę, energetyczną, taneczną nutę. Idziemy tym tropem. A ballady też gramy. Tylko są troszkę inaczej, elektronicznie zaaranżowane.

- Wasz poprzedni krążek nosi tytuł D.A.N.C.E. To zbiór największych przebojów zespołu zrobiony właśnie z myślą o dyskotekowym szaleństwie. Sami chodzicie czasem potańczyć?
(WT): - Zdarza się… (śmiech). Choć to, że tworzymy muzykę taneczną wcale nie oznacza, że jesteśmy maniakami tańca i królami parkietu. Po prostu wiemy, jak zrobić utwór " do tańca ", taki, przy którym będzie się chciało tańczyć. Wiemy, że odpowiednia rytmika, pulsacja połączona z muzyką może dać przebój. Ale nie oznacza to od razu, że co weekend szalejemy na parkietach...

- Podobno w czasach Kombi przez jedno "i" zdarzało się wam grać 58 koncertów w miesiącu. To w ogóle możliwe?
(WT): - Możliwe. W komunie to nawet było konieczne, żeby jakoś wyjść na swoje. Wtedy każdemu wszystko dzielili po równo. Stawki za koncerty też były zawsze takie same, w dodatku bardzo nędzne. Nadrabiało się więc ilością.

- Ale żeby w ciągu miesiąca zagrać 58 koncertów, musieliście robić po dwa dziennie. A przecież nie występowaliście codziennie, od poniedziałku do piątku…
(GS): - To prawda. Dlatego bywało, że w okolicach weekendów graliśmy tych koncertów po 4-5 dziennie. Zwłaszcza, jak się nam trafiały imprezy w Mławie, z której pochodzimy, i jej okolicach. Tam popyt na nas był zwiększony. Ludzie przychodzili posłuchać naszej muzyki i zobaczyć, jak wyglądamy robiąc karierę na świecie… (śmiech). Tym sposobem kiedyś się zdarzyło nawet, że mieliśmy pięć występów pod rząd.

- To musieliście w takie dni zaczynać o 7 rano i kończyć o północy?
(WT): - Jeśli pierwszy koncert był o czternastej, to kolejne można było grać co dwie godziny - o szesnastej, osiemnastej i dwudziestej. Wtedy nie było masowych, plenerowych imprez, które dziś są podstawą artystycznego życia. Lata temu występowaliśmy głównie w salach kinowych, z których ludzie z poprzedniego koncertu wychodzili, a z następnego chwilę po nich wchodzili. My dostrajaliśmy instrumenty, przepłukiwaliśmy gardła i graliśmy dla następnej publiczności.
(GS): - No i wychodziło w ten sposób kilkadziesiąt występów. Tych 58 ja się kiedyś doliczyłem. Naprawdę tyle ich było! Nie pamiętam dokładnie, kiedy wypadła ta obfitość, ale na pewno gdzieś w końcówce lat 70. Do dziś się zastanawiamy, jak to wtedy wytrzymywaliśmy. Ale człowiek był młody… Chciało nam się i mogliśmy więcej. Choć trzeba przyznać, że już za tego Kombi przez dwa "i" zdarzyło się nam kilkakrotnie zagrać cztery koncerty w jednej sali, pod rząd rzecz jasna.

- Rockowe kapele z lat 70. nieodłącznie kojarzą się z legendarnym hasłem "seks, drags & rock'n'roll". Koncertowe kuluary dziś różnią się od tych sprzed lat?
(GS): - Oczywiście, że się różnią. Jest inny świat.

- A groupies przetrwały?
(GS): - Groupies były i są nadal, to się akurat nie zmieniło. Ale wtedy było o tyle inaczej, że wydawaliśmy się ludziom bardziej nieziemscy. Tak to odczuwaliśmy. Dziś wszystko spowszedniało, stało się jakby na wyciągnięcie ręki.

- Zręcznie omijacie temat dziewczyn na trasie… Opowiedzcie trochę - są takie, które jeżdżą za wami od lat koncert w koncert?
(GS): - Zdarzają się. Mamy fan-kluby i z nimi w różnych miejscach pojawiają się fanki. Ale to chyba rzecz, która towarzyszy każdemu nieco bardziej popularnemu artyście, nie tylko nam.

- Artyści rzadko się do niego przyznają. Mówią, że to już było, dziś się ne vrati. Może w czasach mediów plotkarskich nie chcą dolewać oliwy do ognia. Wy się nie bronicie…
(GS): - Nie bronimy się, ale i nie będziemy zdradzać żadnych szczegółów, nie o to chodzi. Zapytałaś, czy spotykamy się z takim zjawiskiem, więc odpowiedzieliśmy, że tak. Ale przy tej okazji warto powiedzieć, że sam dostęp do zespołu dla fanów się bardzo zmienił. Dziś na porządku dziennym są wynajęte firmy ochroniarskie. Nie każdy, tak jak to kiedyś bywało, może się dostać do artystów. Czasem jesteśmy po prostu szczelnie odcięci od publiczności. Zwłaszcza na imprezach masowych, na które przychodzi od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Po takich wydarzeniach wręcz trudno byłoby zostawać bez jakiejś bariery. Nie skończylibyśmy rozmów i spotkań do rana…

- "Black and white", "Nasze rendez vous" i "Słodkiego miłego życia" to trzy sztandarowe kawałki Kombi. Zdarza się, że nie gracie ich na koncercie?
(WT): - Nie zdarza się. Gramy je zawsze (śmiech). No, chyba że jest to jakiś koncert telewizyjny i umawiamy się tylko na nową twórczość.
(GS): - Ale to nas cieszy. Na nasze występy przychodzą bardzo młodzi ludzie, którzy chcą słuchać głównie takich utworów jak "Pokolenie" czy "Sen się spełni". Ale przychodzi też ogromna rzesza naszych starszych słuchaczy. O nich też nie zapominamy i gramy wielkie hity grupy sprzed lat. Staramy się, żeby było coś dla jednych i drugich. Cieszymy się też, że zachowując - co mówię bez nadmiernej skromności - status muzycznej ikony udało się nam jeszcze nagrać kilka nowych płyt i wylansować kilka świeżych przebojów. To znaczy, że nie zaliczyliśmy po prostu krótkiego, łzawego powrotu.

- Trudno wam było wrócić jako Kombii i wbić się w wolnorynkowe realia?
(GS): - Obaj nigdy nie odeszliśmy z szołbiznesu. Graliśmy przecież jako Skawalker, potem O.N.A. Zresztą za komuny branża muzyczna też była w sporej mierze wolnorynkowa. To, jak często się grało, zależało od tego, na ile było się znanym. Stan kieszeni muzyka zawsze zależał głównie od stopnia popularności, a zasada po dziś dzień jest taka, że jest się tak dobrym, jak ostatni hit. My nigdy nie byliśmy na tak zwanej pensji czy etacie.

- To teraz pytanie o męsko-męskie relacje. Zaczęliście w latach 70-tych i trwacie do dziś. Jeszcze w mławskim liceum był zespół Kameleon, potem Akcenty, Kombi, Skawalker, wspomniane O.N.A. i znów Kombii. Jak wam się udało zaliczyć wszystkie te zespoły i przetrwać w duecie do dziś? Momenty szorstkiej, męskiej przyjaźni się zdarzają?
(WT): - No pewnie, że się zdarzają. Jak w każdym tego rodzaju układzie. Ale plusów naszej współpracy jest więcej niż minusów, więc się siebie trzymamy (śmiech).
(GS): - Poza tym chyba jednak jesteśmy też przyjaciółmi. Między koncertami każdy z nas prowadzi swoje życie, nie mieszamy się w nie wzajemnie. W trasie, studio czy podczas promowania albumów spędzamy ze sobą tyle czasu, że w międzyczasie staramy się już nie spotykać. Tak dla zdrowia psychicznego. Bierzemy od siebie oddech, o którym mówią terapeuci zajmujący się terapią związków (śmiech). Ale oczywiście na imprezach typu imieniny czy urodziny się spotykamy.

- Ciągle sama sobie muszę przypominać, że nie jesteście już Kombi przez jedno i, tylko już Kombii. Skąd się wzięło to drugie "i"? Dlaczego reaktywowaliście zespół bez Sławomira Łosowskiego, jednego z założycieli starego Kombi?
(GS): - To nie odbyło się poza nim. Kiedy postanowiliśmy znów spróbować jako Kombi, spotykaliśmy się ze Sławkiem. Prowadziliśmy z nim rozmowy, ale nie doszliśmy do porozumienia. Nam zależało na tym, aby tworzyć nowe piosenki, nagrywać płyty po prostu efektywnie pracować. Zatem żeby podkreślić łączność ze starą grupą, a jednocześnie zaznaczyć odrębność nowego projektu, bo to nie jest już ten sam zespół - zwłaszcza teraz, po kilku zupełnie innych od poprzednich płytach, dodaliśmy tę jedną literkę.

- A dlaczego się nie dogadaliście? Wy chcieliście grać, a Łosowski nie?
(GS): - Trudne pytanie… On miał chyba inne plany, inne rzeczy w głowie.
(WT): - Też chciał grać, ale miał zupełnie inną wizję tego grania i wspólnej przyszłości. Sławek myślał o tym, żeby wrócić, zrobić kilka dużych koncertów i zakończyć powrót. My chcieliśmy się rozwijać, zacząć znów regularnie grać, również rzeczy zupełnie inne, niż stare Kombi. Do tego doszły sprawy charakterologiczne - Sławek chciał być jedynym szefem. Na to się zgodzić nie mogliśmy.
(GS): - To trudne tematy, nie chcemy tego już dalej rozdrapywać. Tym bardziej, że od tamtych rozmów minęło już siedem lat.

- Przez te siedem lat nie wróciliście nigdy do tematu?
(GS): - Czasem wracamy. Pewnie niektórzy fani Kombi też. Ale tylko czasem. Nie można się przecież całe życie gryźć. Od tego czasu nagraliśmy już kilka płyt, zrobiliśmy kilka przebojów i chcemy iść dalej. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Nie zrobilibyśmy kroku do przodu, gdybyśmy co chwilę grzebali w przeszłości. Oczywiście wolelibyśmy, żeby się obyło bez tego zgrzytu, bo po co nam to, ale widać tak miało być.

- A rozmawiacie z Agnieszką Chylińską?
(GS): - To ona nie rozmawia z nami.
(WT): - Czasem tylko o nas coś mówi…

- Na przykład, że nie wystąpi na festiwalu, jeśli Wy na nim będziecie?
(WT): - Na przykład. Zdarzają się takie incydenty.

- Za co ona was tak nie lubi?
(WT): - To pytanie do niej. Kiedyś tłumaczyła się rozbieżnością wizji artystycznej, bo my chcieliśmy grać pop.
(GS): - Stwierdziła wtedy, że daliśmy dupy idąc do Kombii. Czego ona dała teraz grając jak gra, to nie będziemy mówić…

- Ubiegliście pytanie o nowy muzyczny image Agnieszki Chylińskiej…
(GS): - Nie będziemy odpowiadać na to pytanie, po prostu nie chcemy się na ten temat wypowiadać.
(WT): - My gramy swoje, ona gra swoje i niech tak zostanie. Ale to nasze rozstanie, jego forma i to, co się do dziś w związku z tym zdarza, nas dziwi. I niech to będzie ostatnie zdanie.

- Na koniec mam jedno pytanie do Grzegorza Skawińskiego. Po co ci te okulary przeciwsłoneczne? Ciągle w nich chodzisz.
(GS): - Nie ciągle. Wywiadu udzielam bez… (śmiech).
(WT): - Nie prawda… Masz je na sobie… (śmiech).
(GS): - To image, który do mnie przylgnął. Wziął się z prostej rzeczy - nienawidzę, jak mi światła reflektorów świecą w oczy… Może to przypadłość mojego wzroku, ale w tych reflektorach po prostu nic nie widzę. Więc zacząłem na scenę wychodzić w okularach i już tak zostało.
- Muniek Staszczyk tłumaczy, że za swoimi okularami chowa się przed publicznością, bo jest nieco wstydliwy…
(GS): - Oczywiście można się za nimi schować, choć ja nie jestem taki wstydliwy. Bardziej może liczyłem na to, że będę w nich tajemniczy czy nieodgadniony… (śmiech). Takie wizerunkowe zabiegi. Ale zapewniam, że jest masa moich zdjęć bez okularów! Wbrew pozorom nie chodzę w nich do toalety…
(WT): - Muniek się chowa za okularami, a Grzesiek swoje zdejmuje i wtedy nikt go nie poznaje (śmiech).

- Dziękuję za rozmowę.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska