Filozofom się nie śniło

Maria Szylska
Prawie każdemu zdarzyło się przeżyć coś, czego nie potrafił potem racjonalnie wytłumaczyć. Ile razy mieliśmy wrażenie, że tę sytuację już kiedyś gdzieś przeżyliśmy.

Opolski lekarz, doktor X (godzi się na rozmowę pod warunkiem nieujawnienia nazwiska), hipnozą zajął się przed kilkunastu laty, głównie dlatego, że daje ona chorym szansę pokonania własnego bólu bez udziału środków farmakologicznych. Potem zaczął ją stosować przy leczeniu uzależnień - od alkoholu, nikotyny, jedzenia. Poddał badaniom kilka tysięcy pacjentów.
"Mówię, nikt nie rozumie;
Widzę, oni nie widzą"
- W hipnozie jedynym narzędziem badawczym jest człowiek, a on każdego dnia się zmienia, jest inny. I tylko nasza niedoskonałość sprawia, że nie potrafimy odkryć tego, co wykracza poza nasze zmysły. W otoczeniu funkcjonuje coś, co określiłbym mianem "zupy falowo-radiowej". My tych fal nie widzimy, ale to nie znaczy, że ich nie ma - mówi.
W Czechach, Austrii, Rosji hipnoza jest uważana za jedną z dyscyplin medycznych. Doktor X przypomina, że w byłym Związku Radzieckim, w czasach największego stalinizmu, gdzie na każdym kroku podkreślało się rolę materii, rozwijały się równocześnie instytuty, w Bracku czy Nowosybirsku, badające zjawisko hipnozy. To tam uczony Koriolan zrobił zdjęcie energetyczne człowieka, nazwane łuną Koriolana.
Najciekawsze spostrzeżenia doktor X notuje przy tzw. regresji wieku, gdy cofa swoich pacjentów w przeszłość, a nawet w poprzednie wcielenie - w co, jak twierdzi, sam nie mógł długo uwierzyć, póki nie zdarzył mu się przypadek z trzydziestokilkuletnią kobietą. Zapoczątkował on serię ponad dwustu "cofnięć".
- Kobieta, która zjawiła się w moim gabinecie, bała się przebywać sama w zamkniętych pomieszczeniach. Ten problem urastał do rangi fobii. W czasie hipnozy cofnęła się do poprzedniego wcielenia - mieszkała w Anglii. Zrelacjonowała ostatnie chwile swego życia - została zabita w zamkniętym - jak opowiadała - pomieszczeniu przez nieznajomego mężczyznę. Podała adres, opisała szczegółowo dom, w którym mieszkała. Napisałem tam. Ludzie w okolicy pamiętali tę historię, potwierdzili, że miała miejsce - opowiada.
X przyznaje, że im dłużej zajmuje się hipnozą, tym coraz więcej w nim pokory przed tzw. zjawiskami pozazmysłowymi.
- Czuję się jak w lesie, najpierw widać tylko pojedyncze drzewa, potem coraz większy gąszcz. W takich przypadkach nie wolno zapominać o etyce. Te pojęcie, choć wyświechtane, jest konieczne, by nie wyrządzić człowiekowi nieodwracalnej szkody - uważa.
"Nie znasz prawd
żywych,
nie obaczysz cudu"
Ryszard Wróbel, inżynier z Opola, ledwie przekroczył trzydziestkę. Leczył się od jakiegoś czasu na nerki. Pewnego dnia stracił nagle przytomność. Odwieziony został w stanie śmierci klinicznej do szpitala na Katowickiej.
- Nie znalazłem się w tunelu ani w jakimś rajskim ogrodzie - jak to zwykle relacjonują ci, którzy taki stan przeżyli - opowiada. - Spotkałem natomiast postać starszego mężczyzny. Nie wiem, kim był. Słyszałem jego głos, choć on nie otwierał ust. Powiedział, że nie ma tu dla mnie miejsca, muszę wracać do swoich bliskich i zadbać o los córeczki, która jest wcześniakiem, i postarać się o mieszkanie dla rodziny. Odzyskałem przytomność po 48 godzinach. Nie przypuszczałem, że ja, człowiek techniki, racjonalista, przeżyję taką historię. To darowane po raz drugi życie staram się spędzać z pożytkiem. Cieszę się każdą chwilą, na ludzkie słabości patrzę z większym dystansem i tolerancją - mówi.
Tadeusz Rudnicki, znany opolski aktor i bioenergoterapeuta, odkrył swoje powołanie dość późno, gdy sam miał kłopoty ze zdrowiem. Dowiedział się wówczas przez przypadek, że ma silne biopole i jeśli będzie pracował nad sobą, to pomoże innym, a przede wszystkim sobie. Wziął tę radę do serca, ukończył kilkanaście specjalistycznych kursów, ciągle zgłębia wiedzę. Pomaga nieodpłatnie ludziom. Na pytanie, co czują jego ręce, odpowiada:
- Ciepło. Obolałe miejsce wydziela więcej ciepła, bo jest większe zapotrzebowanie organizmu na uporządkowanie "bałaganu" energetycznego. Nie potrafię tego fenomenu wyjaśniać w kategoriach naukowych. Problem polega na tym, że obracamy się w kręgu pięciu zmysłów. Jak coś wymyka się spod kontroli, jest pozazmysłowe, to uważamy, że to szamaństwo - mówi.
"Zdaje mi się, że widzę... Gdzie?
Przed oczyma duszy mojej"
Jadwiga i Roman Hlawaczowie - on znany opolski fotografik, ona kieruje własną firmą wydawniczą.
- Kiedy pobieraliśmy się, moja siostra mieszkająca w Wenezueli, kupiła nam piękne obrączki z dodatkiem białego złota. Ja swoją szybko przestałem nosić, bo ciągle o coś zahaczałem - mówi Roman. - Żona nosiła obie, choć ta moja była trochę luźnawa i ciągle spadała jej z palca. Przebywałem akurat z dala od domu, gdy Jagoda przesłała dramatyczny list - kopała w ogródku, obrączka, nie wiedzieć kiedy, zsunęła się jej z palca i zaginęła. Choć szukała jej potem przez wiele dni, nie znalazła. Bardzo tę zgubę przeżyła. Minęło wiele lat, wybudowaliśmy na dawnej działce dom. Żona kończyła okopywanie jakiejś grządki, ja krzyczałem z tarasu, by się pospieszyła, bo herbata stygnie. Jeszcze przerzucała ostatni szpadel ziemi i rękami rozcierała zbite grudy, gdy w jednej z nich coś błysnęło. To była nasza zagubiona obrączka. Najdziwniejsze, że stało się to dokładnie piętnaście lat później - co do dnia. Nie potrafię sobie racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego opatrzność uznała, że dzisiaj jest ten właściwy dzień na odnalezienie zguby - dziwi się Roman Hlawacz.
I na koniec coś z własnych przeżyć: był grudzień 1995 roku, wracałam z urlopu. Samolot przyleciał do Warszawy z opóźnieniem, uciekł mi Opolanin, a najbliższy ekspres odjeżdżał w kierunku Katowic godzinę później. Czasu starczyło akurat na kupno kolorowych czasopism. W przedziale siedziała elegancka, sympatyczna pani. Wymieniałyśmy się gazetami, a potem, nie wiedzieć kiedy, popłynęła opowieść:
- Ten mijający rok był dla mnie wyjątkowy - mówiła towarzyszka podróży. - Żałuję, że się kończy. Najpierw martwiłam się o córkę, która zdawała maturę. Okazało się, że niepotrzebnie: egzaminy zdała wspaniale, dostała się na wymarzone studia. Nam z mężem udało się spędzić wakacje na Mauritiusie. To tam się wydarzyła historia z pierścionkiem. Kiedy przechodziłam przez skwerek, coś błysnęło w trawie. Schyliłam się, znalazłam duży męski sygnet. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że miał wygrawerowane inicjały imienia i nazwiska: dokładnie takie jak moje. Po powrocie do kraju przerobiłam go na damski pierścionek i prawie nigdy się z nim nie rozstaję - sąsiadka z przedziału wyciągnęła rękę, na jednym z palców rzeczywiście widniał złoty pierścionek.
- Ale to jeszcze nie koniec dziwnych rzeczy - kontynuowała. - Po powrocie do pracy awansowałam. Z nowym stanowiskiem wiązał się przydział samochodu służbowego. Bardzo mnie to cieszyło, choć w aucie dziwnie się czułam. Nie potrafiłam określić, co na to wpływa, ale wyczuwałam jakieś złe fluidy. Samochód poprzednio należał do mojej szefowej, nie byłyśmy rywalkami, mój awans w niczym jej nie zagroził, ale chyba nie cieszyłam się jej zbytnią życzliwością. Proszę sobie wyobrazić, że pewnej nocy samochód spłonął. Biegli nie potrafili określić, co było przyczyną samozapłonu. Skończyło się tak, że dostałam nowy służbowy samochód.
Doktor X twierdzi, że istnieją rzeczy, o których nie tylko filozofom się nie śniło.
- Nie wszystko, czego nie można racjonalnie wytłumaczyć, trzeba marginalizować - apeluje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska