Frankowicze będą walczyć o swoje

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Frankowicze nie chcą pieniędzy od państwa, chcą jasnych zasad kredytowania od banków.
Frankowicze nie chcą pieniędzy od państwa, chcą jasnych zasad kredytowania od banków. ANDRZEJ ZGIET / POLSKAPRESSE
Ci, co pożyczali we frankach, chcą spłacać, ale nie ciągle więcej i więcej. Dlatego szykują się zbiorowe pozwy mówi - Jarosław Chmielewski, były senator RP i właściciel kancelarii prawniczej.

Jarosław Chmielewski

Jarosław Chmielewski

W 1995 ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego. W latach 2005-2007 był senatorem ziemi opolskiej z listy PiS.
Zarzucano mu przyjęcie łapówki. W 2012 roku sprawa została umorzona, on oczyszczony z zarzutów. Jako radca prawny jest właścicielem kancelarii we Wrocławiu. Nie wyklucza powrotu do polityki. Myśli o starcie w wyborach do Senatu, także z własnego komitetu.

Frankowicze coraz liczniej zgłaszają się do takich kancelarii jak pańska i szykują do pozwów zbiorowych przeciw bankom. To zwieranie szeregów zapowiada wojnę?
Widać to wyraźnie. Tylko w wieczór poprzedzający naszą rozmowę na moje biurko trafiło około 300 umów zawartych przez kredytobiorców z bankami. To jeszcze nie są wielkie liczby w stosunku do kilkuset tysięcy kredytów frankowych, jakich udzielono w Polsce. Ale tendencja jest widoczna. A przecież na razie nie ma żadnego prawomocnego wyroku, który przyznałby klientom rację w sporze z bankami. Jeśli taki wyrok zapadnie, prawdopodobnie wywoła lawinę. To jest poważny problem dla banków, dla rządu, który jakoś będzie musiał tę sprawę rozwiązać, ale przede wszystkim dla samych frankowiczów.
Były wiceminister finansów Witold Modzelewski uważa, że kredyty frankowe wcale nie są kredytami. On je nazywa zakładami bukmacherskimi na rynku finansowym: my ci pożyczymy 100 złotych, a ty oddasz nam tyle, ile wskaże relacja złotówki do franka. Podziela pan tę definicję?
Jak najbardziej. W ogóle byśmy się nie zajmowali frankowiczami, gdyby bank rzeczywiście pożyczył im franki szwajcarskie i te franki trafiły fizycznie na ich konto. Tylko że tak nie było. Powiedziano ludziom, że biorą kredyt frankowy, w rzeczywistości pożyczając im złotówki i na nich przerzucając w całości ryzyko kursowe. W naszym kraju było już wiele nieprawidłowości, ale ta uderza w najbardziej żywotną część społeczeństwa - w ludzi, którzy stąd nie wyjechali, biorąc kredyt zwykle nieźle zarabiali, ale pracując ciężko na sukces w pracy, chcieli kupić mieszkanie czy dom.

Tylko po co brali kredyty we frankach? To pytanie zadaje wiele osób, które same tych obciążeń nie mają.
Wielkiego wyboru nie mieli. W 2004 roku ceny mieszkań poszły gwałtownie w górę. Rozpętano wręcz histerię: kupujcie mieszkania. Ludzie byli gotowi nabyć nawet dziurę w ziemi. Banki napędzały deweloperom koniunkturę. I nagle pojawił się na rynku tzw. kredyt we frankach. Mówię "tak zwany", bo w rzeczywistości - powtórzę - ani banki nie miały franków, ani klient ich nie dostawał. Ale ów kredyt frankowy stał się nagle łatwo dostępny. Wbrew logice, bo kredyt walutowy powinien być trudny, dostępny dla bogatych, którzy mogą sobie pozwolić na ryzyko i brany na krótki czas, na trzy lata, np. na zakup samochodu. On się nie nadaje na kredyt hipoteczny. Tymczasem masowo zaoferowano ludziom produkt bankowy, który powinien być adresowany tylko do bardzo bogatych i to jeszcze o żelaznych nerwach.
Dlaczego klienci banków byli aż tak naiwni, by wierzyć, że frank będzie miał przez 20-30 lat stały, a przynajmniej
zbliżony kurs? Jak mówią na targowisku: widziały gały, co brały.

Nie całkiem widziały. Po pierwsze, umowy z bankami były nienegocjowalne. Klient mógł je tylko odrzucić albo podpisać. Po wtóre, bank przedstawiał te umowy jako pewne i zwykle przekonywał klienta o tym, że frank był przez całe lata walutą stabilną i przewidywalną. Ponadto niby kredytobiorca mógł pożyczki nie brać, ale bank dawał kredyt we frankach łatwo i znacznie więcej niż w złotówkach. Więc w praktyce strony tych umów nie miały równych szans. Kiedy nałożył się na to kryzys gospodarczy w świecie, konflikt na Ukrainie oraz osłabienie złotówki i uwolnienie szwajcarskiej waluty przez tamtejszy bank, frank poszybował w górę. Nie może być tak, że koszt tego poniesie tylko jedna strona, czyli kredytobiorca. Zwłaszcza że jeśli nasilą się problemy Estonii czy Łotwy z Rosją, frank może poszybować i do siedmiu, a nawet dziesięciu złotych. A frankowicz będzie płacił coraz więcej.

A dlaczego?
Bo zachodzi mechanizm, o którym mówi minister Modzelewski. Kredyty zostały udzielone tak naprawdę w złotówkach, ale są przeliczane tak, jakby były udzielone we frankach i to przeliczane po kursie ustalonym przez "rękę rynku" lub przez sam bank. Owe klauzule denominacyjne to jest największa słabość tych umów. Podstawowa zasada prawa bankowego mówi bowiem, że kapitał spłacany przez kredytobiorcę musi maleć. A frankowiczom nie tylko nie maleje, ale rośnie. W rzeczywistości klient nie wie, ile tak naprawdę jest na dzisiaj winien ani ile mu do spłacenia zostało. I to jest niedopuszczalne.
Co się stanie, jeśli sądy orzekną, że umowy frankowiczów z bankami są z mocy prawa nieważne?
One mogą zostać uznane za niedozwolone. Wiele zależy od tego, jakie roszczenia znajdą się ostatecznie w tych pozwach zbiorowych: o unieważnienie umowy, o zapłatę z powodu klauzul niedozwolonych czy o przewalutowanie kredytu. Oczywiście, nie po dzisiejszym kursie, bo to byłoby szaleństwem.

Jakie rozwiązanie pana zdaniem byłoby najlepsze i możliwe do przyjęcia zarówno przez klientów, jak i przez banki? Nie brak głosów, że skoro umowa jest niezgodna z prawem, to wystarczy spłacić tylko pożyczony kapitał, bez żadnych odsetek. Ci, którzy wzięli kredyty złotówkowe lub nie zaciągali żadnych długów, często się na takie rozwiązanie
oburzają.

Nie szczujmy różnych grup społecznych na siebie. Kredyty oczywiście trzeba spłacać i osobiście nie słyszałem od żadnego z frankowiczów, że on by spłacać nie chciał. To zresztą byłoby rzeczywiście demoralizujące. Spodziewam się, że pozwy - zarówno zbiorowe, jak i grupowe - będą dotyczyć przede wszystkim przewalutowania kredytu.
Sąd może nakazać takie przewalutowanie?
Tak, może. Jeśli sąd uzna klauzulę indeksacyjną za nieważną, sam kredyt pozostaje jednak ważny. Dlatego wtedy frankowicze, którzy złożą pozew zbiorowy, muszą raz jeszcze przed sądem dochodzić szczegółowego uregulowania swojego zadłużenia. Bank natomiast ma możliwość zawarcia ugody z klientem. Mówię o tym nie bez powodu. W Polsce zostało bardzo mocno naderwane zaufanie klientów do banków, do całego systemu bankowego. I ten proces dotyczy nie tylko frankowiczów.

Jakie rozwiązanie pana zdaniem byłoby najbardziej sprawiedliwe?
Te reguły powinny zostać szczegółowo dopracowane i powinien się w to zaangażować także rząd. Ja mówię jako prawnik, nie jako ekonomista. Kredyt powinien być przewalutowany po kursie z dnia, w którym został wzięty, a potem już traktowany jak zwykły kredyt złotówkowy, którym zresztą w rzeczywistości był. Natomiast ponieważ rata kredytu we frankach była tańsza od raty kredytu złotówkowego (była niżej oprocentowana i obciążona niższą marżą), frankowicze powinni różnicę dopłacić, i to od chwili, gdy kredyt zaciągnęli. Tak, by nie byli uprzywilejowani w stosunku do osób zadłużonych w złotówkach. Byłaby to także pewna forma konsekwencji ich decyzji o zadłużeniu w obcej walucie.
Skoro frankowicz ma dopłacić tę różnicę, to co zyska?
Mimo wszystko zazwyczaj od ręki zmaleje mu wartość kredytu. A to oznacza, że przynajmniej część frankowiczów zyskałaby nową zdolność kredytową. Hipoteka ciążąca na mieszkaniu czy domu nie będzie już tak mordercza, więc łatwiej będzie nieruchomość sprzedać. Dziś sytuacja frankowiczów jest taka, że w niektórych przypadkach gdyby natychmiast, po dzisiejszym kursie franka chcieli sprzedać dom, mogłoby się okazać, że aktualnie wzięty przez nich 10 lat temu kredyt nie pokrywa nawet połowy wartości budynku. Więc muszą w nim mieszkać - chcą czy nie chcą - jak niewolnik przywiązani do pana, czyli do banku. Oczywiście, takie przewalutowanie to powinna być możliwość, a nie przymus. Kto zechce spłacać dalej kredyt frankowy, bo uzna, że mu się to opłaci, może to robić. Ale większość z pewnością chętnie by z przewalutowania w tej formie skorzystała. Ci ludzie przestaliby mieć wrażenie, że zostali oszukani. Przecież nikt nie lubi być robiony we frajera.

Obawiam się, czy sądom wystarczy odwagi, by wydawać wyroki zmniejszające jednak zyski banków. Przywoływany tu już Witold Modzelewski oskarża władze o sprzyjanie bankom. Sędziowie też to wiedzą.
To jest właśnie ten moment, by sądy mogły stanąć na wysokości zadania i pokazać, że są trzecią władzą. By skorygowały błąd, jak to się dzieje na całym świecie. Mamy najwięcej sędziów w Europie w stosunku do liczby ludności, więc będzie komu orzekać. My rzeczywiście w Polsce już dawno nie odczuliśmy odważnego, zdecydowanego działania władzy sądowniczej. Niech się więc sędziowie nie boją i zadziałają zgodnie z zasadą niezależności. Po to mają wykształcenie, immunitet i wysoką pozycję społeczną, by wpływali na losy państwa. To, co zepsuje rząd i czego nie naprawi parlament, to powinni naprawić sędziowie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska