Gapiszon wiecznie młody

Redakcja
Zbigniew Berezowski z 30-letnim telewizorem w  ogrodowej altanie: - Nawet nie chowam go na zimę, i proszę jak gra!
Zbigniew Berezowski z 30-letnim telewizorem w ogrodowej altanie: - Nawet nie chowam go na zimę, i proszę jak gra!
Z Bohdanem Butenką, autorem i ilustratorem książek dla dzieci, rozmawia Iwona Kłopocka

- Gapiszon, najsłynniejsza postać z pańskiej galerii, jest już dojrzałym facetem po czterdziestce, a tymczasem kolejne roczniki maluchów czytające "Misia" wciąż go kochają. Jak to się dzieje?
- Rzeczywiście, dzieci, dla których go stworzyłem, mają już własne pociechy, i to całkiem duże. Razem przychodzą na spotkania ze mną, z czego oboje z Gapiszonem bardzo się cieszymy. Nie zgadzam się jednak, że Gapiszon jest dojrzały. Chociaż urodził się dosyć dawno, jest jak bogowie greccy - wiecznie młody.
- I wciąż nosi krótkie spodenki?
- Zamienił je na dżinsy, a zamiast trampek nosi adidasy. To świadczy o tym, że troszkę wydoroślał, ale poza tym jest tym samym chłopcem, przeżywającym różne przygody i ciągle lubianym, bo każdemu miło jest, gdy znajdzie kogoś mniej mądrego od jego samego.

- Skąd się wziął na świecie?
- Urodził się w listopadzie 1959 roku w telewizji. Był bohaterem pierwszego polskiego programu animowanego. Animacja polegała na tym, że Gapiszon oraz jego rekwizyty i krajobrazy były rysowane na dużych płytach szklanych. Te płyty, wielkości szyb okiennych, przesuwało się przed kamerą, bo ówczesne kamery miały trudności z poruszaniem się. Program trwał zaledwie kilkanaście minut, a używało się do niego ponad 150 płyt, które obsługiwało kilku maszynistów. Czasami szyby się tłukły i dlatego zawsze powtarzam, że Gapiszon narodził się w brzęku tłuczonego szkła. Na szczęście widzowie tego nie wiedzieli, bo dźwięk szedł z playbacku. Program bardzo się spodobał i jeździł po całej Europie, budząc szalony podziw właśnie ze względu na tę technikę. Potem Gapiszon przeskoczył ze szklanego ekranu do "Misia" i książeczek.
- Oprócz Gapiszona było jeszcze wiele innych postaci - choćby Gucio i Cezar czy Dong - ale to właśnie z nim jest pan najbardziej zżyty?
- Jesteśmy już nierozłączni. Ostatnio ukazały się dwie książki: "To ja, Gapiszon" oraz "Gapiszon, krokodyl i...". Życie niesie ciągle nowe historie, w które wplatany jest Gapiszon.
- A dziecięca wyobraźnia i wymagania, kształtowane teraz np. przez amerykańskie kreskówki, nie zmieniły się?
- Nie. Małe dzieci są zawsze takie same, a Gapiszon jest jednym z nich. One traktują go jak swego kolegę z podwórka, z przedszkola czy z pierwszych klas szkoły. Ponieważ jest jednym z nich, one patrzą na niego inaczej niż na światy wymyślone i podawane im przez telewizję.
- Przez wiele lat tęskniliśmy w Polsce za pięknie ilustrowanymi książkami dla dzieci. Teraz w księgarniach można dostać oczopląsu, takie wszystko jest kolorowe i lśni. Jest dobrze?
- Z ilustracjami jest często całkiem niedobrze. A szczególnie niedobrze właśnie wtedy, gdy jest tak kolorowo i lśni. Dobrej polskiej ilustracji jest niewiele. Najczęściej są to przedruki. Znam kilka wydawnictw, w których praktyka jest inna. Jak wydawca ma ciocię, która kiedyś miała dobre stopnie z rysunków, to przynosi jej stertę pisemek dla dzieci i mówi: "Bierz z tego przykład i rysuj". I ciocia siada i rysuje. Chodzi o to, żeby było jak najtaniej.
- Jaka powinna być ilustracja dla dzieci?
- Obojętne, czy dla dzieci, czy dla dorosłych - takie podziały są sztuczne - musi być po prostu dobra. Przede wszystkim musi być związana z tekstem, bo w przeciwnym razie jest to tylko rysunek. Dobra ilustracja dla mnie jest dialogiem z autorem. Autor proponuje swoją wizję literacką, a ilustrator proponuje swoją wizję plastyczną. Czytelnik się temu przygląda. Można ilustrować zgodnie z intencją autora, ale można też iść przeciwko autorowi. Najważniejszy jest rezultat.
- O panu się mówi, że mistrzowsko łączy pan obraz i słowo. Jakie były początki?
- Trudne. Niekończące się historyjki zacząłem rysować we wczesnych latach szkolnych. Problem polegał na tym, że robiłem to w niewłaściwych miejscach - zapełniałem marginesy, puste miejsca w zeszytach, czasem całe strony. To budziło duży entuzjazm u moich kolegów, natomiast ciało pedagogiczne wykazywało całkowity brak zrozumienia dla moich rysunków. Często kazano mi przepisywać cały zeszyt.
- Studia w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych odbywał pan pod kierunkiem Jana Marcina Szancera. Mistrz narzucał swoją wizję?
- Przeciwnie. To był bardzo dobry pedagog. Sam miał dość wyrazisty styl, taki, że chętnie by się go podrabiało, ale Szancer nigdy go nie narzucał studentom. Pomagał im rozwijać swoją indywidualność.
- Szybko doszedł pan do własnej kreski?
- Proszę pani, ja do niej ciągle jeszcze nie doszedłem. To się nieustannie rozwija. Jednym z najtrudniejszych zadań, przed jakim stanąłem, było podrobienie samego siebie. Kiedyś ilustrowałem tomik opowiadań dla młodzieży Mariana Brandysa. Po wielu, wielu latach autor dorzucił dwa teksty do zbiorku, a ja musiałem zrobić do nich ilustracje tak, jak rysowałem ileś lat wcześniej. Musiałem więc podrobić samego siebie i była to karkołomna praca.
- Dużo pan pracuje?
- Telefon mam włączony tylko od 10 do 12. Wtedy zajmuję się sprawami, w których dzwonek nie przeszkadza. Reszta doby to praca lub spotkania, wyjazdy. Kiedy zaczynam rysować, to pracuję tak długo, aż skończę pewien etap. Obojętne, czy to trwa dwie godziny, czy pół dnia.
- Młodzi czytelnicy pewnie nie pamiętają, że robił pan także scenografię do Kabaretu Starszych Panów. Jak pan wspomina tę współpracę?
- Wszyscy się przy tym wspaniale bawili - i aktorzy, i zespół towarzyszący. Na każdą próbę ktoś przynosił nowe pomysły, każdy dodawał coś od siebie i wszyscy się cieszyli, że będzie jeszcze dowcipniej. Moim zadaniem było zrobić taką scenografię, żeby podkreślała poszczególne sceny, a przy tym wnosiła elementy zaskoczenia. Mógł to być np. dorysowany balkon w mieszkaniu, obraz, przez który się przechodziło czy malutka, ciaśniutka szafeczka, z której się wyciągało 3-metrową halabardę. A wszystko służyło jednemu - dobrej, inteligentnej zabawie. I to się udało, nie zwietrzało. Kabaret Starszych Panów wciąż cieszy się ogromną popularnością. Z telewizją współpracowałem przez 20 lat i robiłem bardzo dużo programów, ale przetrwał właściwie tylko Kabaret.
- Od wielu lat prezesuje pan Fundacji "Świat Dziecka". Czemu ona służy?
- Propagowaniu dobrej literatury dla dzieci i młodzieży. Każdego roku przyznajemy nagrodę za bestseller dla dzieci - Małego i Dużego Donga - od dzieci i krytyków. Najważniejsze bowiem jest, by dziecko jak najszybciej wyrobiło sobie nawyk czytania. To musi się stać na przełomie okresu przedszkolnego i pierwszych lat szkolnych. Potem już jest za późno. Czego się Jaś nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał ani lubił.
- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska