Gdy honor był ważniejszy niż życie

Iwona Kłopocka-Marcjasz
Iwona Kłopocka-Marcjasz
W Polsce za pojedynek karano dopiero od... 1932 roku.
W Polsce za pojedynek karano dopiero od... 1932 roku. Wikipedia
W II RP spoliczkowanie Michała Boniego przez Janusza Korwin-Mikkego skończyłoby się zapewne pojedynkiem. Biblią ludzi honoru był wtedy Kodeks Boziewicza. Od jego publikacji właśnie mija 95 lat.

Pojedynek o Marię Skłodowską-Curie

Pojedynek o Marię Skłodowską-Curie

W 1911 roku w Paryżu fizyk Paul Langevin wyzwał na pistolety dziennikarza Gustawa Tery'ego z powodu 12-stronicowego artykułu szczegółowo opisującego romans żonatego uczonego z naszą noblistką (wówczas już wdową). Do wymiany strzałów nie doszło. Sekundant Langevina, matematyk P. Painleve (późniejszy premier Francji), nieudolnie nabił broń i ta nie wypaliła. Gustaw Tery nawet nie podniósł pistoletu, bo nie chciał skrzywdzić sławnego naukowca. Z powodu skandalu wokół Marii doszło jeszcze do kilku pojedynków dziennikarzy i polityków.

W dwudziestoleciu międzywojennym po głośnej wymianie uprzejmości między przedstawicielami elit (na "dzień dobry" Boniego Korwin uderzył go w twarz) scenariusz wyglądałby tak: Spoliczkowany miałby 24 godziny na wysłanie sekundantów do przeciwnika. Ci zostawiliby mu swoje wizytówki i czekali na sekundantów drugiej strony, którzy powinni się stawić w ciągu następnych 24 godzin. Potem przedstawiciele stron konfliktu ustaliliby, czy faktycznie doszło do obrazy.

Spoliczkowanie to obraza czynna dużej wagi, więc przeprosiny raczej nie wchodziły w grę. Doszłoby więc do pojedynku, przypuszczalnie w Lasku Bielańskim, gdzie najczęściej potykali się obrażeni wyższych sfer II RP.

- Korwin-Mikke powiedział, że spodziewał się sekundantów od Boniego. Z drugiej strony zapomniał, że skoro to on - jak twierdzi - 22 lata temu został obrażony przez Boniego - sam powinien był wówczas wysłać sekundantów. A tego też nie zrobił - komentuje dr Marek Białokur, historyk z Uniwersytetu Opolskiego.

Zasady honorowego postępowania, a w tym i pojedynkowania się zostały precyzyjnie i przejrzyście ujęte w "Polskim kodeksie honorowym" przez Władysława Boziewicza w 1919 roku. - To nie było prawo stanowione. Mówimy o obyczaju - podkreśla dr Marek Białokur.
Obyczaj był jednak silniejszy od litery prawa. Formalnie pojedynki były w II Rzeczypospolitej zakazane, potępiał je Kościół. Dla gentlemana XX-lecia międzywojennego najważniejszą jednak sprawą był honor. Szczególnie w cenie był honor oficerski. Zabicie kogoś w pojedynku nie było uznawane za zabójstwo. To było odrębne przestępstwo, za które groziło zaledwie pięć lat więzienia. Tak jednak stało się dopiero po wieloletnich staraniach o penalizację pojedynków, w 1932 roku.

Wcześniej zapadały wyroki uniewinniające, jak w przypadku zabójstwa w 1923 roku w Poznaniu studenta prawa Zdzisława Bilażewskiego. Tenże obraził w winiarni grupę oficerów 15 Pułku Ułanów Poznańskich, nazywając ich m.in. "koniokradami". Doszło do szamotaniny, w trakcie której trzykrotnie spoliczkowany por. Leon Pruszanowski wyciągnął rewolwer i oddał cztery strzały, w tym dwa śmiertelne, w kierunku Bilażewskiego.

Na sali sądowej obrońca tłumaczył, że oskarżony nie mógł nie reagować: "Znieważony czynnie oficer byłby wtedy zmuszony wycofać się z korpusu albo do odebrania sobie ewentualnie życia. Obronę honoru oficera zaś stawiać trzeba na równi z życiem, a nawet wyżej". Sąd wojskowy podzielił to zdanie.

Zdaniem Franciszka Kusiaka, autora książki "Życie codzienne oficerów II RP", w latach 20. w Polsce dochodziło do 400 pojedynków rocznie. Co czwarty kończył się kalectwem lub śmiercią, choć kodeks Boziewicza sam pojedynek uznawał za ostateczny sposób na rozwiązywanie spraw honorowych, a celem pojedynku wcale nie było uśmiercenie przeciwnika.

Zasady kodeksu wręcz stały na straży życia i zdrowia pojedynkowiczów. Na miejscu walki byli lekarze chirurdzy, by natychmiast interweniować, gdy zajdzie potrzeba. Kiedy walczono białą bronią (honorową bronią oprócz pistoletów były szable i szpady) ostrze było dezynfekowane zarówno przed walką, jak i w jej trakcie, jeśli dotknęło czegoś brudnego. Walczący na szable mogli obwiązać bandażem szyję, brzuch, nadgarstki i przedramiona. Zwycięstwo w pojedynku nie miało znaczenia. Chodziło tylko o to, by zarówno obrażony, jak i - jak mówiono - obraziciel - mogli dowieść swej odwagi i że są ludźmi honoru.

Pojedynek nie dla wszystkich

Prawo pojedynkowania się dotyczyło tylko ludzi honoru - szlachty z natury rzeczy, ale też nieherbowych posiadaczy matury czy wybitnych artystów. Ze społeczności honorowej wykluczonych było 28 kategorii ludzi - od zdrajców, tchórzy, homoseksualistów, dezerterów, przez damskich utrzymanków, autorów anonimów i oszczerców, notorycznych alkoholików, paszkwilantów, po "ludzi notorycznie łamiących zasady honoru, w tym bezprawnie przywłaszczających sobie tytuły, godności i odznaczenia". - Zastosowanie tych reguł obecnie wyeliminowałoby ze społeczności ludzi honoru znaczną część "klasy politycznej", w tym ludzi sprawujących najwyższe godności w państwie. Nie miałby zdolności honorowej do żądania satysfakcji Michał Boni, a miałby ją wbrew pozorom Korwin-Mikke - mówi prof. Leszek Kania z Uniwersytetu Przyrodniczo-Humanistycznego w Siedlcach, autor pierwszej monografii o sądownictwie wojskowym.

O obrazę w ujęciu Boziewicza było niesłychanie łatwo, bo obraźliwa była "każda czynność, gestykulacja, słowne, obrazowe lub pisemne wywnętrzenie się, mogące obrazić honor lub miłość własną drugiej osoby, bez względu na zamiar obrażającego". Obraza mogła być lekka, ciężka (np. nazwanie kogoś kłamcą, tchórzem lub nieukiem), bardzo ciężka (znieważenie czynne - np. spoliczkowanie). Największy kaliber miało znieważenie czci rodziny.

- Powody do wyzywania na pojedynek były najczęściej dość prozaiczne, żeby nie powiedzieć infantylne. Subiektywnie odczuwane zniewagi przybierały często karykaturalną formę - mówi prof. Leszek Kania. Np. kpt. Mianowski, audytor sądu polowego w Wilnie, zmuszony był wyprosić z gabinetu porucznika Wasilewskiego, bo ten wparował podczas przesłuchania świadka. Porucznik jednak się obraził i natychmiast wysłał sekundanta, wyzywającego kapitana-adwokata na pojedynek. Kapitan musiał więc powołać własnych. Na szczęście sekundanci się dogadali i wystarczyło napisać oświadczenie, że "por. Wasilewski nie został znieważony przez kpt. Mianowskiego".

Za odmowę udziału w pojedynku płaciło się wysoką cenę - utratę honoru. I nie chodziło tu tylko o dumę własną. "To byłoby bardzo romantyczne, ale tak nie jest" - pisze Łukasz Kielban, znawca przedmiotu, na blogu "Czas gentlemanów". - Gentleman pozbawiony honoru tracił w swojej społeczności dobrą opinię. Zostawał wykluczony towarzysko. Zamykały się przed nim drzwi do dobrych domów, a wraz z nimi umykała szansa na dobry ożenek i możliwość poznania wpływowych osób, które mogły pomóc jej w osiąganiu celów zawodowych. To bardzo konkretne konsekwencje!".

Odrzucić wyzwanie do pojedynkowania się mogły m.in. osoby urzędowe, członkowie sejmu oraz przełożeni wobec podwładnych. Doświadczył tego generał Szeptycki, który wyzwał na pojedynek samego Piłsudskiego, za to, że marszałek na posiedzeniu Rady Wojennej nazwał generała "kurwą, która podstawia dupę to jednemu, to drugiemu". Wódz przysłanych mu sekundantów jednak wyśmiał.

Pod społeczno-obyczajową presją ugiął się słynny poeta i krytyk teatralny Antoni Słonimski. Pisał potem: "Pojedynek mój z malarzem Szczuką był aktem tchórzostwa. Będąc przeciwnikiem pojedynków, nie czując już do Szczuki żadnej wrogości za głupią bijatykę w "Ziemiańskiej", uległem w sposób brzydki naciskowi opinii. Nie wypadało się nie bić (...) Niemal ostentacyjnie strzeliłem przeciwnikowi pod nogi, ale pistolety podrywały i trafiłem go w udo. Skończyło się to błazeństwo lekką raną i ciężkim pijaństwem".

Sekundantem Słonimskiego był generał Bolesław Wieniawa-Długoszowski, ulubieniec Piłsudskiego i warszawskich salonów, sam etatowy pojedynkowicz, który na ubitą ziemię wyzywał przy każdej zniewadze. Marszałek ukrócił to, mianując Wieniawę komendantem garnizonu warszawskiego, odpowiedzialnym m.in za... zwalczanie pojedynków. Na jakimś balu Wieniawa tańczył z kobietą "o wspaniałych krągłościach" i na koniec dał jej klapsa w pupę. Oburzony mąż wyzwał go na pojedynek. "Panie, po co się bić - zaoponował Wieniawa - weź pan mojej żonie daj klapsa i będzie po kłopocie!". Sprawa skończyła się w barze, gdzie mąż poległ po kilku głębszych, a generał wrócił na tańce.

Jeden z ostatnich pojedynków rycerzy II RP odbył się w lutym 1946 roku w Wielkiej Brytanii. W kasynie rtm. Pohorski, oficer wojsk spadochronowych, publicznie podważył oficerską lojalność ppłk. Zub-Zdanowicza, cichociemnego, na którym ciążył zarzut dezercji z Armii Krajowej do Narodowych Sił Zbrojnych. Walczyli na szable. Pohorski ciął przeciwnika przez cały policzek. Ten, oszpecony straszliwie, musiał się ukrywać przed narzeczoną, z którą niedługo miał wziąć ślub.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska