Gęsi język

Redakcja
Z doktorem Adamem Wiercińskim, historykiem literatury, autorem książki "O nijaczeniu języka", rozmawia Krzysztof Ogiolda

- Jakim językiem mówią dziś Polacy?
- Mówimy po polsku, tyle że brzydko i byle jak, a to oznacza, że coraz częściej myślimy tak samo. Bo granice języka są granicami naszego świata. Dlatego niepokojące jest szerzenie się cywilizacji, która obywa się niemal bez słów. Usłyszałem kiedyś w księgarni, a więc w miejscu, w którym nie powinno nas językowo spotkać nic złego, jak pani zwierzała się panu, że dostała nagrodę za tomik poezji. "Łoł, super, łoł, pięć stów!" - odpowiedział mężczyzna. Nie było go już stać na to, by powiedzieć, że się cieszy, że gratuluje jej sukcesu, że pewnie napisała dobre wiersze. Gdyby ta pani kupiła sobie elegancką sukienkę albo powiesiła w domu nowe firanki, to on zareagowałby pewnie tak samo. Prawie bez słów i bez myśli.
- Nijaczenie języka postępuje?
- Tak, i to bardzo szybko. Dwadzieścia lat temu użycie w dobrym towarzystwie słowa "olać" było nie do przyjęcia. Bo słowo to pochodzi z subkultury więziennej. Olać kogoś to dosłownie dać wyraz pogardzie dla niego. Dla mnie jest to jedno z najbrzydszych słów. Wielu Polaków to słowo już nie uwiera. Bolesna jest powszechna akceptacja nijakości naszego języka. Kiedyś na targowisku eleganckie "kapeluszowe" panie pytały młodego sprzedawcę, dlaczego ziemniaki są takie drogie. Pani wie, ile się trzeba naje..ać przy tych kartoflach? - odpowiedział chłopak, a panie bez cienia oburzenia pokiwały głowami, że wiedzą i rozumieją.
- Dlaczego tracimy wrażliwość na słowa niestosowne?
- Bo słowa szybko się wycierają - i wysokie, i brzydkie. Za Boyem-Żeleńskim powtarzam, że po polsku odświętnemu słowu grozi bombastyczność, na potoczne czyha wciąż trywialność. Jednym z częściej dziś używanych słów jest przymiotnik kiepski. Ci, którzy znają trochę dzieje języka polskiego, wiedzą, że słowo kiep w XVI wieku oznaczało żeńskie części wstydliwe. Kiedy komuś powiedziano wtedy, że jest kpem, chwytał za szablę, by bronić swojej czci. Dziś określenie czegoś, że jest kiepskie, nie ma już charakteru wulgarnego czy obscenicznego, ale kiep nadal jest wyzwiskiem.
- A przymiotnik zajebisty jest wulgarny?
- To słowo jest poza wszelką klasyfikacją, choć coraz częściej się je spotyka. Używa się go nie tylko na przedmieściach. Jego popularność jest częścią tego samego zjawiska cywilizacji bezsłownej. Zaje... może być wszystko: i dziewczyna, i pierogi. Jeśli po uroczym zielonym mostku opolskim idą dwie piękne kobiety, pewnie studentki, a jedna mówi do drugiej: Tatuś mi kupił zaje... rękawiczki, to ona prawdopodobnie nie wie, co to słowo oznacza, bo nie użyłaby przecież wyrażenia pochodzącego od czynności płciowych w jednym zdaniu z tatusiem.
- Które słowa są piękne, a które brzydkie?
- Odpowiem anegdotą. Góral pyta cepra, jak po ichniemu nazywa się tylna część ciała, bo po góralsku - rzyć. Kiedy turysta użył czteroliterowej nazwy na d, góral odparł, że tyz piknie. Wszystkie słowa są piękne, ale mogą być źle użyte. Słownictwo wulgarne się szerzy. Ci, którzy nie przeklinają, powoli czują się w Polsce trochę nieswojo i boją się odstawać. Jak chłopcy na podwórku, którzy nie chcą być za grzeczni. Mnie osobiście mniej drażni grubiaństwo jawne niż ukryte. Kiedy słyszę - jak mówił Tuwim - "fruwające macie", to wiem, że mam do czynienia z człowiekiem niewychowanym, ordynarnym, prostakiem albo z kimś, kto jest zdenerwowany i nie panuje nad emocjami. I z nim się nie muszę zadawać. Gorsze jest grubiaństwo utajone, kiedy piękna i ze smakiem ubrana kobieta mówi co chwila: o kurde, pieprznęłam się itd. Bardziej mnie drażni, kiedy słowa z dolnej półki trafiają do radia czy pojawiają się w języku duchownych.
- Jak zmienił się w ostatnim czasie język kościelny?
- Przestał być wzorcowy. Kiedyś ludzie prości, na co dzień mówiący gwarą, właśnie w kościele stykali się z językiem literackim, z językiem elit. Dzisiaj także w Kościele języki się pomieszały. Nawet w wywiadach prasowych z księżmi - w "Przekroju" i w "Tygodniku Powszechnym" - spotkałem się z używaniem przez nich zamienników "maci" - kurcze czy kurde. Profesor Miodek opowiadał w czasach, gdy jego syn chodził na katechezę przed Pierwszą Komunią, że ksiądz powiedział do uczniów: Dzieci, jak się nie uciszycie, to się na was Pan Jezus wkurzy.
- Co jest złego w słowie wkurzyć?
- W samym słowie nic. Tylko proszę zwrócić uwagę, kto go używa i w jakiej sytuacji. Zostały tu naruszone co najmniej dwie normy. Połączono styl wysoki i niski, a ponadto naruszono zasadę stosowności. Bo słowa wkurzyć mógłby użyć chłopak na boisku podczas gry w piłkę, ale nie ksiądz na lekcji religii.
- Czy takie pomieszanie stylów jest dziś przypadłością ogółu Polaków?
- Niestety tak. Ludzie często nie wiedzą, że w pewnych okolicznościach nie tylko inaczej niż na co dzień się ubieramy, ale też inaczej mówimy. Jak minister, poseł czy dyrektor usiądzie w gronie swoich rówieśników przy piwie i zdejmie marynarkę, to wolno mu powiedzieć, że się wkurzył, ale nie wolno mu tego powiedzieć z trybuny sejmowej ani podczas wywiadu radiowego, bo w ten sposób uczy ludzi językowej nijakości. A pomieszanie stylów się szerzy. Niedawno mogłem obserwować, jak pani w pociągu, wychodząc z przedziału, poinformowała - nie wiedzieć po co - podróżnych, że musi się udać do kibla. Udać się to za wysokie, bo do tego miejsca zwyczajnie się chodzi, a słowo kibel ze slangu więziennego jest zbyt niskie.
- A jakie jest najstraszniejsze znalezisko współczesnej polszczyzny?
- Jest nim szerzące się gwałtownie słowo "problem". U nas wszystko jest problemem. To słowo staje się workiem znaczeniowym, do którego wszystko wpychamy. Usłyszałem kiedyś w radiu: Turyści powracający z Egiptu po kilku tygodniach zapadają na problemy żołądkowe. Nie chorują, nie czują się gorzej, nie są niedysponowani. Oni zapadają na problem.
- Co bardziej psuje polszczyznę: niedbały język ulicy czy slang polityków i urzędników?
- Język ulicy mniej szkodzi, bo szybko się zmienia. Pewne niefortunne zwroty po jakimś czasie zanikają. Za dwa, trzy lata nikt nie będzie mówił "wypasiona bryka". A wpływ urzędnika jest straszny. Bo urzędnik nie powie w radiu inaczej niż w dniu dzisiejszym, w tym temacie, w mieście Opolu, w miesiącu październiku, zabezpieczy środki i nabędzie za nie towary, bo - broń Boże - nie kupi za pieniądze. Gdy rozprawia o kosztach wywozu śmieci - pewnie usłyszymy o najemcach mieszkań jako producentach nieczystości. On tak mówi, bo mu się wydaje, że tak należy. A słuchacz naśladuje te wzorce, bo skoro tak mówi pan redaktor i pan prezes, to widać tak trzeba. W Radiu Opole pewna urzędniczka od kolejnictwa powiedziała, że podczas wizyty we Francji "załapała się na pociąg do Karkasone" (zamiast do Carcassonne). To jest kolejne niepokojące zjawisko, że coraz częściej wypowiadają się publicznie osoby, które jeszcze nie powinny tego robić.
- Co pan sądzi o szerzącej się w mediach i w całym społeczeństwie - pod wpływem amerykańskich wzorców - poufałości?
- Łatwe przechodzenie na ty lub używanie zwrotów typu "panie Krzysztofie" po kilku minutach znajomości nie ma nic wspólnego z amerykańskim stylem. Angielskie "you" to jest forma pośrednia między ty a pan. W nim jest pewna dawka szacunku, inaczej niż w naszym "ty", które jest poufałe. Kiedyś na ty przechodzili natychmiast tylko ludzie uprawiający sporty ekstremalne. To było naturalne, bo trudno, rzucając komuś linę, wołać: Niech pan prezes wyciągnie rękę. Obecnie często dwudziestoletnia dziewczyna w biurze po dwóch tygodniach pracy mówi do 50-letniej koleżanki: "pani Heleno". To jest nadmiar poufałości, jeśli starsza koleżanka wyraźnie do tego nie zachęcała. Przechodzenie na ty młodych ludzi, którzy są rówieśnikami, jest czymś naturalnym. Przy większej różnicy wieku należy pamiętać, by poufałości nie było więcej niż znajomości.
- Czy pan zwraca uwagę ludziom na błędy językowe?
- Bardzo rzadko kogoś poprawiam. A osobom starszym niż 12-letnie nigdy nie zwracam uwagi na ulicy. Nad tym, jak ludzie mówią, boleję, od współczesnego języka Polaków często mnie uszy bolą, ale od nauczania i poprawiania są szkoła i dom. Kiedyś widziałem w Opolu grupę uczniów podstawówki wracających do szkoły z rekolekcji. Szli sami, czuli się mocno w grupie, więc przeklinali aż uszy więdły. Ale to bardziej wina szkoły niż samych dzieci, które często nie bardzo wiedzą, co mówią. Gdyby ich jakiś nauczyciel odprowadził, nie zachowywaliby się tak. Inna sprawa, że dziś częściej dorośli naśladują slang młodzieżowy, niż dzieci wzorują się na języku dorosłych. W ustach młodzieży "nie mam kasy", "wypić browar", "wypasiona fura" brzmi normalnie, w ustach starszego pana jest niestosowne, a czasem po prostu żenujące.
- Dlaczego nasz język nijaczeje?
- Mało czytamy. Nakład podstawowy książek w Czechach, gdzie ludności jest cztery, pięć razy mniej niż u nas, wynosi 5 tysięcy egzemplarzy. W Polsce - połowę tego. Wzorce językowe czerpiemy z telewizji, a polszczyzna silących się na luz dziennikarzy telewizyjnych i radiowych jest byle jaka. A jak się nie wdzięczą do widzów i słuchaczy, to się sadzą. Wtedy nie mówią, tylko artykułują, nie są zadowoleni, ale usatysfakcjonowani itd. Ponieważ czytanie jest dziś w Polsce rzadkością, odpowiedzialność osób piszących, także dziennikarzy prasowych, rośnie. Gazeta tylko pozornie żyje jeden dzień. Słowo pisane ma ogromny wpływ na język Polaków.
- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska