Gigant Surmiński z Rudziczki

fot. Krzysztof Strauchmann
Na sporcie zarobił wystarczająco dużo, żeby pod Prudnikiem wybudować szklarnie i żyć dalej z hodowli.
Na sporcie zarobił wystarczająco dużo, żeby pod Prudnikiem wybudować szklarnie i żyć dalej z hodowli. fot. Krzysztof Strauchmann
5 grudnia do niewielkiej Rudziczki pod Prudnikiem zjedzie się kolarska elita Polski sprzed lat. Sami najlepsi. Przyjadą świętować 75. urodziny swego mistrza, króla przełajów. Franciszka Surmińskiego.

Na oficjalnych treningach i zawodach przejechał na rowerze 400 tys. kilometrów. Tak jakby pięć razy Ziemię objechał po równiku. Były jeszcze jazdy, których nie zanotował. Jak choćby nocna droga z rodzinnej Rudziczki do Kłodzka, żeby na ósmą rano stawić się w jednostce wojskowej.

- W drugim roku służby wojskowej zaczęli mnie puszczać z jednostki na przepustki na mecze piłkarskie do Rudziczki, bo byłem też zapalonym piłkarzem - wspomina Franciszek Surmiński. - Jechałem w jedną stronę 80 kilometrów na rowerze, czasem wracałem pociągiem. Kiedyś przyjechałem na rowerze rano, zagrałem dwa mecze, poszedłem na zabawę i przed północą spóźniłem się na ostatni pociąg. W mundurze wsiadłem na rower i przez całą noc jechałem pod wiatr, po górach do Kłodzka. Wartownik mnie zaprowadził do łóżka, bo myślał, że jestem pijany. Spałem całą dobę. Bo kolarz musi dać z siebie wszystko. A nawet jeszcze więcej.

Pierwszą wyścigówkę dostał w 1955 roku, kilka tygodni przed wojskiem, od prezesa Gminnej Spółdzielni. Postawił prezesowi ultimatum: albo mu kupi rower, albo on nie wyjdzie więcej na boisko. Dla drużyny to byłaby ciężka strata, bo Surmiński, pistolet w sporcie, na jednym meczu drużyn klasy B potrafił strzelić 9 goli.

- Miesiąc wcześniej złamałem na bramce dwa żebra, bo napastnik kolanem uderzył mnie w klatkę piersiową - wspomina dzisiaj. - Bandażem elastycznym owinęli mi piersi, ale w piłkę nie mogłem grać, bo kłuło. Tymczasem na rowerze nie bolało. Zgłosiłem się więc w Prudniku na wyścig dla niezrzeszonych, bo ogłosili nabór do sekcji kolarskiej. Wygrałem na pożyczonym rowerze. Potem wygrałem wyścig wojewódzki. Chciałem pojechać na ogólnopolski wyścig dożynkowy do Łowicza, ale tam już zawodnicy musieli mieć prawdziwe wyścigówki. Prezes GS, wręczając mi nowiutką czeską favorię, powiedział, że jak nie wygram w Łowiczu, to mi odbierze rower. A w Łowiczu nagrodą był prawdziwy czerwony, wyścigowy "Bałtyk". Całą noc nie mogłem spać. Goniłem każdego, kto uciekał. Wygrałem i zemdlałem na mecie.

Marzenie o Wyścigu Pokoju

Był samotnikiem z Prudnika. Bez trenera, bez własnej drużyny. Przez 6 lat przygotowywano go z kadrą Polski do Wyścigu Pokoju, ale zawsze coś przeszkodziło w wyjeździe. Raz musiał pójść na operację przegrody nosowej, złamanej na boisku. Innym razem miał we krwi za mało czerwonych ciałek. Brakowało mu poparcia, układów wśród kolarskich działaczy.

- W 1962 roku, zaraz po moim ślubie, władze Prudnika powiedziały mi, że jak dostanę się do Wyścigu Pokoju, to czeka na mnie umeblowane mieszkanie - wspomina. - To był dla mnie wymarzony wyścig. Wszystkie sprawdziany wygrywałem. Mieliśmy jazdę próbną na 50 kilometrów za motocyklem. Puścili przede mną SHL-kę, która mogła najszybciej jechać 90 na godzinę. Całą trasę pokonałem tuż za jej tabliczką. Motocyklista 70, ja 70. On 90, ja też 90. Wszystkich wyprzedziłem. A wieczorem zebrała się komisja i trener z Warszawy, który miał swojego pupilka w ekipie, mówi mi: Nie wiemy, jak to się stało, ale twój paszport nie doszedł. Nie jedziesz. Tak mu wtedy nagadałem, że mnie wyrzucili z kadry narodowej.

Zamiast na Wyścig Pokoju wrócił zły do Prudnika i dostał od lokalnych klubów propozycję wystąpienia 1 maja w trzech wyścigach.
- Miałem wtedy motocykl Jawa z uchwytem z tyłu na rower - wspomina. - Rano pojechałem z żoną do Krapkowic. O 9 stanąłem na starcie wyścigu na 90 kilometrów i wygrałem. O 5 minut wyprzedziłem peleton. Nawet na nich nie czekałem na mecie, bo o 13 startowało kryterium uliczne w Głubczycach. Po drodze jeszcze mi się zdarzył defekt roweru i musiałem gorszy pożyczyć od swojego zawodnika. W Głubczycach peleton dogoniłem na podjeździe przed samym Rynkiem i jeszcze go zdystansowałem o sto metrów. Znów na motocykl i na trzeci wyścig - o 18, do rodzinnego Prudnika.

Do dziś pamięta chwile, kiedy przeszarżował. Na sylwestra pojechali z kadrą Polski na obóz na Halę Gąsienicową w Tatrach. Jeden z kolegów zachorował, więc trener wysłał go na nartach do Zakopanego po lekarstwa. Koledzy poprosili, żeby przy okazji kupił szampana, bo przecież sylwester. Wracając, wjechał z Kuźnic kolejką na Kasprowy i ze szczytu prosto na nartach na Gąsienicową. Z trzema butelkami szampana pod skafandrem.

- Józek Bekier z Wrocławia pyta mnie wtedy: A jakbyś upadł? Przecież to szkło. Do dziś mnie ciarki przechodzą na wspomnienie o tym.

Sukcesy do podziału

Na Wyścig Pokoju czy olimpijskie igrzyska działacze kolarscy kierowali zawodników z klucza. Z Legii ktoś musiał jechać, z Gwardii, ze Startu. To były potężne kluby, w których cała drużyna na szosie pracowała na sukces lidera.

- A ja wszędzie jechałem sam z LZS "Zarzewie" Prudnik - wspomina pan Franciszek. - Dopiero gdy z kolarzy LZS-ów zorganizowano drużynę "Zielonych" Warszawa, zdobyłem dwa tytuły mistrza Polski.
Odbijał sobie na wyjazdach zagranicznych. Brał udział w wyścigu dookoła Maroka, dookoła Meksyku, Kanady, sześć razy dookoła Anglii. W Maroku przejechał 3 tys. kilometrów. Z 17 etapów po 200 - 300 kilometrów wygrał trzy.

- 35 stopni w cieniu, tyłek odparzony od siodła, stopy odparzone od metalu. Nie można było nawet lekko podnieść nogawki. Do tego kiepskie afrykańskie jedzenie. Spaliśmy gdzieś w internatach szkolnych, zdarzały się nawet wszy w pokojach, ale nam, chłopakom ze wsi, wszy nie były straszne.

Od ekipy hiszpańskiej i belgijskiej dowiedzieli się, że tamci dostali po 5 tys. dolarów, żeby tylko wygrał Marokańczyk. Zdarzało się na trasie, że w innych ekipach zawodników holowano samochodami, kiedy nikt nie widział. Podjeżdżał samochód do słabnącego kolarza, otwierał drzwi i tak go podwozili na trasie.
Czasy były takie, że na każdy zagraniczny wyjazd w ekipie jechała osoba towarzysząca z klucza partyjnego na wypoczynek albo z "bezpieki", żeby pilnować. Na Przełajowych Mistrzostwach Świata w Szwajcarii w Zurychu na trzech kolarzy w polskiej ekipie było jeszcze tylko 3 "działaczy": przewodniczący Głównego Komitetu Kultury Fizycznej, przewodniczący Polskiego Komitetu Olimpijskiego i wysoki oficer z gdyńskiej floty. Dla mechanika nie starczyło miejsca. W efekcie zawodnicy musieli robić przy rowerach wszystko samodzielnie.

- Mieliśmy tylko po jednym rowerze, gdy w innych ekipach mieli po 3 na zapas - wspomina dzisiaj Surmiński. - Po dwóch rundach nie widziałem, gdzie są koła, a gdzie błoto. Rower nie nadawał się do jazdy. Pomimo tego byłem 26. Pamiętam zjazd ze skarpy, po zamarzniętej ziemi. Na pierwszym treningu nikt tędy nie zjechał, wszyscy sprowadzili rowery. Tylko ja pojechałem, bo byłem kamikadze.
Zwycięzca musiał się podzielić nagrodą z kolegami, którzy pracowali na jego sukces, z ekipą techniczną, nawet z "politycznym opiekunem".

- W wyścigu dookoła Kanady wygrałem 4,8 tys. dolarów, a wziąłem z tego 850. Cała drużyna się podzieliła, masażysta, mechanik, no i "mechanik" z Komitetu Centralnego. Ale i tak na wyjazdach zagranicznych wychodziło się lepiej niż na Wyścigu Pokoju. W tamtych czasach za zwycięstwo była jawa za 24 tys. zł. A za wygrany etap magnetofon albo telewizor.

Kiedyś wygrał wyścig dookoła Mazowsza i nagrodę - motocykl WSK wart 7,2 tysiąca. Ale trzeba było do domu wrócić pociągiem, a motocykla do osobowego przedziału nie wsadzisz. Postawili z kolegami nowiutką WSK ma trawniku. Okazja, tylko 4 tysiące. Nikt nawet nie podszedł. Ostatecznie sprzedali go za 3 tysiące. Na jednego za wygrany wyścig wyszło po tysiąc złotych.

Zarobił na emeryturę

Franciszek Surmiński odszedł ze sportu, mając 38 lat, skonfliktowany z działaczami kolarskimi. Raziło ich, że nie ma wykształcenia, a prowadzi kursy instruktorskie i trenerskie. Przeszkadzało, że "dziadek" Surmiński ciągle wygrywa, że nie chce się tylko zająć szkoleniem młodzieży. Na sporcie zarobił wystarczająco dużo, żeby pod Prudnikiem wybudować szklarnie i żyć dalej z hodowli. I choć za miesiąc obchodzi 75 lat, nadal całe dnie spędza w swoich szklarniach.

Zanim odszedł, zdążył wychować dziesiątki kolarzy, jako trener koordynator dla województwa opolskiego. W 1966 roku w prudnickim Zarzewiu zrobili wyścig dla niezrzeszonych, który wygrał 16-letni Staszek Szozda, uczeń technikum rolniczego.

- Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Patrzył na mnie jak na idola. Pokazałem mu, jak się prawidłowo siedzi na rowerze, wyszykowałem go i na trening. Trenowaliśmy przełaje na poligonie koło Prudnika, gdzie był ostry zjazd z góry w koleinach. Na pierwszej jeździe został ze 100 metrów za mną. Mówię mu: Staszek, w ten sposób na mistrzostwach daleko nie zajedziesz. Na następnej rundzie jechał 2 metry za mną.
Przez rok, gdy już Szozda był seniorem, w wyścigach startowali razem. Surmiński wspomina do dziś wyścig w Szczecinie na 50 kilometrów parami, na który Zarzewie Prudnik zgłosiło ich dwóch: Surmińskiego i Szozdę, choć dzieliło ich 16 lat różnicy.

- Jechaliśmy do Szczecina całą noc moim żukiem. Ja za kierownicą, a chłopcy spali z tyłu na słomie, bo zabraliśmy jeszcze Edka Barcika. Na miejscu wytłumaczyłem organizatorom, że Barcik będzie startował za mnie, bo ja jestem zbyt zmęczony po nocnej jeździe, ale tak naprawdę nie chciałem już tego tytułu. Wygrali wtedy o 5 sekund z następnymi. Znalazłem na trasie taki odcinek, z 5 kilometrów pod górę, pod wiatr. Jak nikt nie widział, dołączyłem do nich, pojechałem pierwszy, podprowadziłem, a oni trochę odpoczęli. Wszyscy tak robią, tylko nie wolno się dać złapać. W sporcie, jak się nie oszuka, to się nie wygra.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska