Gdy odwozili go do szpitala, lekarze dawali mu tylko kilka procent szans na przeżycie. Od tamtej pory minęło już osiemnaście lat. Józef Orlik żyje. W lesie, bo tak mu się podoba.
Na Ryczku o tej porze roku jest cicho. Śpiew ptaków przepadł wraz z nadejściem zimy. Szum wiatru głuszą czapy śniegu otulające korony drzew. Tylko dym unoszący się nad kominem wystającym z uginającego się ze starości dachu przypomina o ludziach, którzy dwadzieścia lat temu z okładem znaleźli tu przystań.
Trafić nie jest łatwo. Pytać trzeba ludzi już w Szumiradzie, gdzie zaczęła się leśna historia Orlika. Można do jego gniazda dotrzeć przez Kamieniec, osadę śródleśną, o której Bóg zapomniał wiele lat temu, lub szlakiem telefonicznego drutu. Jest też leśna droga z Chudoby przez Sobisz, gdzie mieszka leśniczy Labus. Ostatecznie można pokusić się o przebrnięcie drożyskiem, które jak po sznurku doprowadzi wędrowca do celu. Ale trzeba wiedzieć, którym, bo w lesie wszystkie są do siebie podobne. Żadna z tych dróg nie jest łatwa. Koleiny, dziury i przełomy skutecznie potrafią zniechęcić, tak jak niepewność odległości. To nie przeszkadza Orlikowi.
Pierwszy zew natury
W latach, kiedy to górniczy stan był elitą ludu pracującego, Orlik spoglądał oczami kilkulatka w stronę ściany lasu, która widoczna była z okna mieszkania na czwartym piętrze robotniczego osiedla w Halembie koło Rudy Śląskiej.
- Zawsze ciągło mie do lasu. Nawet wtedy, kiedy trza było iść do roboty na kopalni Bielszowice - wspomina Orlik. - Bo z zawodu jestem górnikiem. Szkołę przy kopalni skończyłem i rok pracowałem na dole. Ale straciłem się przez wódkę, bo jak sztygar zobaczył, że na szychta przychodzi kto pijany, to wysyłał na górę, a tam robota była mało płacona. I poszedłem w świat, w Polskę.
Trafił nad morze. Do Szczecina, gdzie wstawiał okna i pomagał na budowach. Miał dziewiętnaście lat i parę silnych rąk. To wtedy wystarczało, by zarobić na życie. Jednak niespokojna natura szybko dała znać o sobie. Wrócił na Śląsk, do Wrocławia, gdzie była praca przy robotach melioracyjnych, stąd wyjeżdżał do Olsztyna, Giżycka i Mrągowa. Tułał się po kraju. Ma też w życiorysie epizod gdański, gdzie wraz z poznanym kolegą produkował cukier w Pruszczu i Malborku.
Drugi zew natury
Po sześciu latach tułaczki, z Gdańska trafia do Szumiradu, gdzie leśniczy Stanisław Pazdroski daje mu zatrudnienie w lesie. Na zrębie, przy ścince drzew.
- Miałem ja wtedy siłę w ręcach - mówi dziś Orlik. - A w lesie tak trza. Jak się trafiła okazja, to pojechałem do Prószkowa, gdzie dawali pracę przy wycince karpiówki, takich pni sosnowych do wyrobu olejów, terpentyny i jakichś tam lekarstw. Dobrze za to płacili, bo 360 złoty za meter.
Ale i tu Orlik nie został długo. Bo za namową leśniczego Zdzisława Bruckiego wrócił do szumiradzkich lasów, skuszony ofertą otrzymania stałego zameldowania w budynku nr 136 Lasów Państwowych. Numer ten, napisany farbą olejną nad drzwiami, widnieje do dzisiaj, choć wokół chaty Orlika nic tylko las i sąsiadująca "Koliba" - kwatera myśliwych z Opola.
Trzeci zew natury
Miał Orlik prawie wszystko: mieszkanie, godziwy zarobek i las, do którego go zawsze ciągnęło. Brakowało tylko kogoś, kto ciepłą strawę ugotuje i wytrzyma trudy leśnego wyobcowania. Ale i temu udało się zaradzić. Pod sklepem w Szumiradzie poznał Monikę z Kamieńca, która też szukała ucieczki od rzeczywistości.
- W domu nie było wesoło - niechętnie wspomina Monika. - Siekiery latały, awantury były. Żyło się ciągle w strachu. Teraz to ja mam spokój. Nawet jak Józek popije, to idzie cicho spać. Zgodnie żyjemy.
Zabrał ją na Ryczek. I tak już zostało. Rano Orlik wstawał do roboty, ona krzątała się po domu. Przez pięć lat żyli bez formalnego związku, jak mówi Monika - na kartę rowerową. Zresztą rower zawsze potem odgrywał ważną rolę w ich życiu. Jest jedynym środkiem lokomocji do świata zewnętrznego.
Rower stał się też pośrednio przyczyną zdarzenia, po którym koło trzynastotonowej tatry o mały włos wysłałoby Orlika na tamten świat. W kwietniu 1984 roku popili drwale w Szumiradzie. Orlik też. Potem ruszyli do domów. Orlik z rowerem. No i stało się. Kolega jechał tatrą, postanowił zabrać Józka. Wrzucił Orlik rower na pakę i... nie wiedzieć dlaczego - znalazł się przed ciężarówką. Ta ruszyła. Rozjechany niczym żaba trzymał się życia, choć lekarze dawali mu tylko jeden procent szans. Organizm wytrzymał. Dwa miesiące w szpitalu wystarczyły. Resztę czasu z półrocznego chorobowego spędził w domu. Jesienią wrócił na zrąb. Sprawy żadnej w sądzie nie było. Dostał 5 tysięcy odszkodowania.
- To było dużo pieniędzy - mówi Monika. - A i tak my je stracili. Jak? Przyszło nam jechać po zakupy. Na motorze. I wtedy pieniądze się straciły.
- Bo to wszystko przez ten hengel od torby - dodaje Józek. - Urwał się w czasie jazdy. Kiedy wróciliśmy szukać, to w lesie nic już nie było. Przepadły pieniądze. Całe pięć tysięcy. Nie wiem, po co Monia wtedy wszystko zabrała ze sobą.
- Szumirad: Niewielka urokliwa wieś przy drodze z Opola do Olesna. Położona wśród lasu sąsiaduje z rezerwatem przyrody "Smolnik". Znana z restauracji "Myśliwskiej" i pensjonatu "Szumirad".
- Kamieniec: Wymarła osada leśna zamieszkana dzisiaj przez kilka osób. Przed stu laty tętniła życiem. Ślady jej świetności zarosły krzewami i drzewami. W restauracji "Myśliwskiej" można obejrzeć ryciny dawnego Kamieńca.
- Ryczek: Dawna siedziba leśnictwa podległego pod nadleśnictwo Olesno. Znać ślady dawnej zabudowy. Do dzisiaj pozostały tylko dwa budynki. Chata Orlika i "Koliba" - kwatera myśliwska. W prostej linii do najbliższej miejscowości jest cztery kilometry.
Czwarty zew natury
Żyjąc w lesie, Orlikowie nauczyli się czerpać z tego wymierne korzyści. W zgodzie z naturą. Józek zbiera grzyby, które potem sprzedaje niedzielnym grzybiarzom, by mogli w domu zaświadczyć przed rodzinami, że nie trwonili czasu. Monika zaś z zacięciem gromadzi owoce runa. Wokół domu jest swojsko zagospodarowany ogródek, skąd jest marchew, kapusta, ziemniaki. Do zimy zawsze gęga kilka gęsi, są kury, pies i kozy.
- Były czasy, że w zimie strawę się gotowało na wodzie z Budkowiczanki - wspomina Monika. - Teraz mamy wodę ze studni przy myśliwskiej kwaterze. Bo od czasu, jak ten dom wzięli myśliwi, to życie na Ryczku się odmieniło.
O przeszłości Monika niechętnie mówi. Bo w sąsiedztwie, gdzie kiedyś urzędował leśniczy, potem był ośrodek Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej. Po tych ostatnich gospodarzach pozostał bałagan i setki potłuczonych butelek w szambie i betonowym śmietniku. Monika cedzi przez zęby coś o burdach, swawolach i przykrościach, jakie się z tym wiązały.
Teraz spokój. W sezonie Józek dorabia kilkaset złotych, sprzedając grzyby na przydrożnych parkingach. To dużo, bo od roku jest na rencie. Pokazuje odcinek: 526 złotych 18 groszy. To wszystko. Za mieszkanie czynsz wynosi 72 złote. Na życie zostaje nieco ponad 450 zł. Od kilku miesięcy z Orlikami mieszka wujek Moniki, Karol Poczkaj. Ma 84 lata i emeryturę. Na czworo, bo jest jeszcze 4-letnia Julcia, córka, jest po 250 złotych miesięcznie. Był jeszcze Krzysiek, starszy syn, ale tak jak Orlik, w wieku 19 lat poszedł w świat. Nicpoń straszny. Raz założył się z kolegami, że pojedzie do domu na krowie. Rano stała w lesie uwiązana do drzewa cielna mućka. Krzysia odwiedziła policja. Sprawa w sądzie była, ale bez wyroku z uwagi na małą szkodliwość czynu i stan ducha sprawcy.
Pytam Orlików, czy myśleli uciec z leśnej głuszy, do ludzi. Odpowiadają zgodnie, że nie. Bo tu im dobrze. Julcia nie choruje, oni sami też nie.
Zdrowo się żyje w lesie, bo tu jest zdrowe powietrze.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?