Gniazdo Orlika

Andrzej Jagiełła
Popili wtedy, to fakt, choć potem nikt o tym głośno nie mówił. Bo i po co. Trzynastotonowa tatra przejechała go przednim kołem po brzuchu.

Gdy odwozili go do szpitala, lekarze dawali mu tylko kilka procent szans na przeżycie. Od tamtej pory minęło już osiemnaście lat. Józef Orlik żyje. W lesie, bo tak mu się podoba.
Na Ryczku o tej porze roku jest cicho. Śpiew ptaków przepadł wraz z nadejściem zimy. Szum wiatru głuszą czapy śniegu otulające korony drzew. Tylko dym unoszący się nad kominem wystającym z uginającego się ze starości dachu przypomina o ludziach, którzy dwadzieścia lat temu z okładem znaleźli tu przystań.
Trafić nie jest łatwo. Pytać trzeba ludzi już w Szumiradzie, gdzie zaczęła się leśna historia Orlika. Można do jego gniazda dotrzeć przez Kamieniec, osadę śródleśną, o której Bóg zapomniał wiele lat temu, lub szlakiem telefonicznego drutu. Jest też leśna droga z Chudoby przez Sobisz, gdzie mieszka leśniczy Labus. Ostatecznie można pokusić się o przebrnięcie drożyskiem, które jak po sznurku doprowadzi wędrowca do celu. Ale trzeba wiedzieć, którym, bo w lesie wszystkie są do siebie podobne. Żadna z tych dróg nie jest łatwa. Koleiny, dziury i przełomy skutecznie potrafią zniechęcić, tak jak niepewność odległości. To nie przeszkadza Orlikowi.

Pierwszy zew natury
W latach, kiedy to górniczy stan był elitą ludu pracującego, Orlik spoglądał oczami kilkulatka w stronę ściany lasu, która widoczna była z okna mieszkania na czwartym piętrze robotniczego osiedla w Halembie koło Rudy Śląskiej.
- Zawsze ciągło mie do lasu. Nawet wtedy, kiedy trza było iść do roboty na kopalni Bielszowice - wspomina Orlik. - Bo z zawodu jestem górnikiem. Szkołę przy kopalni skończyłem i rok pracowałem na dole. Ale straciłem się przez wódkę, bo jak sztygar zobaczył, że na szychta przychodzi kto pijany, to wysyłał na górę, a tam robota była mało płacona. I poszedłem w świat, w Polskę.
Trafił nad morze. Do Szczecina, gdzie wstawiał okna i pomagał na budowach. Miał dziewiętnaście lat i parę silnych rąk. To wtedy wystarczało, by zarobić na życie. Jednak niespokojna natura szybko dała znać o sobie. Wrócił na Śląsk, do Wrocławia, gdzie była praca przy robotach melioracyjnych, stąd wyjeżdżał do Olsztyna, Giżycka i Mrągowa. Tułał się po kraju. Ma też w życiorysie epizod gdański, gdzie wraz z poznanym kolegą produkował cukier w Pruszczu i Malborku.

Drugi zew natury
Po sześciu latach tułaczki, z Gdańska trafia do Szumiradu, gdzie leśniczy Stanisław Pazdroski daje mu zatrudnienie w lesie. Na zrębie, przy ścince drzew.
- Miałem ja wtedy siłę w ręcach - mówi dziś Orlik. - A w lesie tak trza. Jak się trafiła okazja, to pojechałem do Prószkowa, gdzie dawali pracę przy wycince karpiówki, takich pni sosnowych do wyrobu olejów, terpentyny i jakichś tam lekarstw. Dobrze za to płacili, bo 360 złoty za meter.
Ale i tu Orlik nie został długo. Bo za namową leśniczego Zdzisława Bruckiego wrócił do szumiradzkich lasów, skuszony ofertą otrzymania stałego zameldowania w budynku nr 136 Lasów Państwowych. Numer ten, napisany farbą olejną nad drzwiami, widnieje do dzisiaj, choć wokół chaty Orlika nic tylko las i sąsiadująca "Koliba" - kwatera myśliwych z Opola.

Trzeci zew natury
Miał Orlik prawie wszystko: mieszkanie, godziwy zarobek i las, do którego go zawsze ciągnęło. Brakowało tylko kogoś, kto ciepłą strawę ugotuje i wytrzyma trudy leśnego wyobcowania. Ale i temu udało się zaradzić. Pod sklepem w Szumiradzie poznał Monikę z Kamieńca, która też szukała ucieczki od rzeczywistości.
- W domu nie było wesoło - niechętnie wspomina Monika. - Siekiery latały, awantury były. Żyło się ciągle w strachu. Teraz to ja mam spokój. Nawet jak Józek popije, to idzie cicho spać. Zgodnie żyjemy.
Zabrał ją na Ryczek. I tak już zostało. Rano Orlik wstawał do roboty, ona krzątała się po domu. Przez pięć lat żyli bez formalnego związku, jak mówi Monika - na kartę rowerową. Zresztą rower zawsze potem odgrywał ważną rolę w ich życiu. Jest jedynym środkiem lokomocji do świata zewnętrznego.
Rower stał się też pośrednio przyczyną zdarzenia, po którym koło trzynastotonowej tatry o mały włos wysłałoby Orlika na tamten świat. W kwietniu 1984 roku popili drwale w Szumiradzie. Orlik też. Potem ruszyli do domów. Orlik z rowerem. No i stało się. Kolega jechał tatrą, postanowił zabrać Józka. Wrzucił Orlik rower na pakę i... nie wiedzieć dlaczego - znalazł się przed ciężarówką. Ta ruszyła. Rozjechany niczym żaba trzymał się życia, choć lekarze dawali mu tylko jeden procent szans. Organizm wytrzymał. Dwa miesiące w szpitalu wystarczyły. Resztę czasu z półrocznego chorobowego spędził w domu. Jesienią wrócił na zrąb. Sprawy żadnej w sądzie nie było. Dostał 5 tysięcy odszkodowania.
- To było dużo pieniędzy - mówi Monika. - A i tak my je stracili. Jak? Przyszło nam jechać po zakupy. Na motorze. I wtedy pieniądze się straciły.
- Bo to wszystko przez ten hengel od torby - dodaje Józek. - Urwał się w czasie jazdy. Kiedy wróciliśmy szukać, to w lesie nic już nie było. Przepadły pieniądze. Całe pięć tysięcy. Nie wiem, po co Monia wtedy wszystko zabrała ze sobą.

- Szumirad: Niewielka urokliwa wieś przy drodze z Opola do Olesna. Położona wśród lasu sąsiaduje z rezerwatem przyrody "Smolnik". Znana z restauracji "Myśliwskiej" i pensjonatu "Szumirad".
- Kamieniec: Wymarła osada leśna zamieszkana dzisiaj przez kilka osób. Przed stu laty tętniła życiem. Ślady jej świetności zarosły krzewami i drzewami. W restauracji "Myśliwskiej" można obejrzeć ryciny dawnego Kamieńca.
- Ryczek: Dawna siedziba leśnictwa podległego pod nadleśnictwo Olesno. Znać ślady dawnej zabudowy. Do dzisiaj pozostały tylko dwa budynki. Chata Orlika i "Koliba" - kwatera myśliwska. W prostej linii do najbliższej miejscowości jest cztery kilometry.

Czwarty zew natury
Żyjąc w lesie, Orlikowie nauczyli się czerpać z tego wymierne korzyści. W zgodzie z naturą. Józek zbiera grzyby, które potem sprzedaje niedzielnym grzybiarzom, by mogli w domu zaświadczyć przed rodzinami, że nie trwonili czasu. Monika zaś z zacięciem gromadzi owoce runa. Wokół domu jest swojsko zagospodarowany ogródek, skąd jest marchew, kapusta, ziemniaki. Do zimy zawsze gęga kilka gęsi, są kury, pies i kozy.
- Były czasy, że w zimie strawę się gotowało na wodzie z Budkowiczanki - wspomina Monika. - Teraz mamy wodę ze studni przy myśliwskiej kwaterze. Bo od czasu, jak ten dom wzięli myśliwi, to życie na Ryczku się odmieniło.
O przeszłości Monika niechętnie mówi. Bo w sąsiedztwie, gdzie kiedyś urzędował leśniczy, potem był ośrodek Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej. Po tych ostatnich gospodarzach pozostał bałagan i setki potłuczonych butelek w szambie i betonowym śmietniku. Monika cedzi przez zęby coś o burdach, swawolach i przykrościach, jakie się z tym wiązały.
Teraz spokój. W sezonie Józek dorabia kilkaset złotych, sprzedając grzyby na przydrożnych parkingach. To dużo, bo od roku jest na rencie. Pokazuje odcinek: 526 złotych 18 groszy. To wszystko. Za mieszkanie czynsz wynosi 72 złote. Na życie zostaje nieco ponad 450 zł. Od kilku miesięcy z Orlikami mieszka wujek Moniki, Karol Poczkaj. Ma 84 lata i emeryturę. Na czworo, bo jest jeszcze 4-letnia Julcia, córka, jest po 250 złotych miesięcznie. Był jeszcze Krzysiek, starszy syn, ale tak jak Orlik, w wieku 19 lat poszedł w świat. Nicpoń straszny. Raz założył się z kolegami, że pojedzie do domu na krowie. Rano stała w lesie uwiązana do drzewa cielna mućka. Krzysia odwiedziła policja. Sprawa w sądzie była, ale bez wyroku z uwagi na małą szkodliwość czynu i stan ducha sprawcy.
Pytam Orlików, czy myśleli uciec z leśnej głuszy, do ludzi. Odpowiadają zgodnie, że nie. Bo tu im dobrze. Julcia nie choruje, oni sami też nie.
Zdrowo się żyje w lesie, bo tu jest zdrowe powietrze.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska