Groby zostały na Wschodzie

Jolanta Jasińska-Mrukot [email protected] - 077 44 32 592
Maria Boska (z lewej) kiedyś opiekowała się grobami bliskich na wschodzie. Teraz dba o mogiły w Niemysłowicach. Obok niej historyk i dyrektor szkoły w Szybowicach Franciszek Dendewicz.
Maria Boska (z lewej) kiedyś opiekowała się grobami bliskich na wschodzie. Teraz dba o mogiły w Niemysłowicach. Obok niej historyk i dyrektor szkoły w Szybowicach Franciszek Dendewicz.
1 listopada 1945 puźniczanie postawili świece na niemieckich grobach w Niemysłowicach. Mieli nadzieję, że na mogiłach ich bliskich też ktoś postawi znicz i odmówi tam zdrowaśkę.

Mieszkańcy Puźnik w województwie tarnopolskim na poniemieckie ziemie w większości przyjechali pierwszym transportem, w czerwcu 1945 roku. Na wschodzie zostawili popalone domy, groby bliskich i zbiorowe mogiły pomordowanych. W Niemysłowicach pod Prudnikiem, gdzie zamieszkały Puźniki, zastali niemieckie nagrobki na cmentarzu. Dzień 1 listopada 1945 r. zapamiętali dobrze. Ich groby pozostały na wschodzie. Czuli, że zostali wyrwani z korzeni.
- Pierwsze kwiaty układali na grobach niemieckich, które tutaj zastali - mówi Franciszek Dendewicz, historyk, dyrektor szkoły z sąsiednich Szybowic.
Nic nie zostało z naszej wsi
Stefania Karmelita już po przemianach w Polsce w Puźnikach była ze cztery razy. - W sąsiedniej wsi Skałacie pozostała rodzina męża, więc było gdzie zamieszkać - opowiada kobieta. Przechadzała się po Puźnikach, zaglądała tam, gdzie kiedyś stał jej rodzinny dom, ale po nim i innych nie zostało śladu. - Kiedy pojechałam pierwszy raz, to figura Matki Bożej, za którą przed banderowcami chroniła się Honorka Dancewicz, stała jak dawniej. Kiedy do Puźnik zawitała drugi raz, Matuchna była bez głowy.
Puźniki to była miejscowość prawie uzdrowiskowa. Biły tam źródełka, ale nawet i one powysychały. Po dawnej świetności ani śladu. Pozostały zarastające z wolna torfem stawy, chaszcze i zarośla. Cmentarz też przestał żyć, niedługo po ich wysiedleniu. Na chwilę w Puźnikach w murowanych domach po Polakach - bo tylko takie z pożogi ocalały - zatrzymali się Łemkowie. Potem zmienili ich inni wysiedleńcy - Ukraińcy z przygranicznych terenów. Zanim wieś na zawsze umarła, w zbiorowych mogiłach brakowało miejsca, żeby pochować pomordowanych puźniczan.
- Na cmentarzu pozostały dębowe krzyże, co puźniczanie jeszcze je stawiali - opowie po przyjeździe miejscowym pani Stefania. Wielu nie chciało już tam jechać. Nie było za bardzo do czego. Wieś zrównano z ziemią. To był jej koniec, nigdy się już nie odrodziła. Stefania mówi, że ci, co przeżyli mord w środę popielcową 1945 roku w Puźnikach, ślady tych mogił noszą w sobie, do końca życia.
Nieżyjąca już Weronika Komidzierska do rodzinnych Puźnik pojechała jeszcze 1980 roku. - Serce mi się kroiło, gdy na zgliszczach naszych domów zobaczyłam rosnące buraki - opowiadała po przyjeździe. - Na mogiłach pomordowanych naszych bliskich nikt nie zapalił zniczy, nikt nie postawił im pomnika...
Franciszek Dendewicz, historyk z Niemysłowic, dyrektor szkoły z sąsiadujących Szybowic, zapisywał relacje odwiedzających Puźniki. - Przechadzali się po wsi, odtwarzali w pamięci nieistniejące już domy. Zawsze szli koło wąwozu, gdzie w nocy 13 lutego 1945 roku zginęło najwięcej pomordowanych przez banderowców sąsiadów i przyjaciół. Nie było też tych nielicznych polskich domów, które ocalały po pożodze. Cztery lata po przesiedleniu Polaków kościół i plebanię zrównano z ziemią. Wycięto sady owocowe - jabłonie i wiśnie, z których znane były w okolicy Puźnik. Zniszczono wszystkie polskie ślady. Pozostał cmentarz i mogiły... Nacjonaliści ukraińscy Puźniki nazywali złośliwie Warszawą.
Ostatnie zapusty na wschodzie
81-letnia Maria Dancewicz nabiera powietrza, zaczyna opowiadać. Była wtedy już 18-letnią dziewczyną. Te opowieści za każdym razem bolą, ciągle piękne niebieskie oczy Marii napełniają się łzami.
- Zaczęło się 8 lutego, kiedy kilkunastu mieszkańców Puźnik zginęło w sąsiednim Zalesiu - wspomina Maria. - Zapędzili ich do suszarni tytoniu, podpalili. Ludzie żywcem płonęli, były jęki, tak straszne… - Maria znowu płacze. - Wtedy zginęła też Władzia. Pojechała na pogrzeb, mama jej mówiła: "Nie jedź, taki niepokój jest po wsiach". Z pokurczonych zwęglonych ciał trudno było rozeznać, kogo wynoszą. Władzia zginęła jako pierwsza. Założyli jej sznur na szyję, ciągnęli po ziemi…
Nocą 12 lutego, przed środą popielcową 1945 roku, banderowcy bestialsko wymordowali 120 osób z ich wsi. Kilkusetosobowa banda UPA okrążyła Puźniki z trzech stron: od Nowosiółek, Zalesia, Porchowej. Wśród mordujących polskie dzieci były także kobiety. To, co się wydarzyło tej nocy, te obrazy będą na zawsze boleśnie kaleczyły ich pamięć.
Kilkuletni Rudolfek Łucki z wgniecioną czaszką chodził po wsi. Wcześniej banderowcy zabili jego matkę i siostry. Sączący krater na głowie ktoś opatrzył - nakrył kromką chleba. Chłopiec prosił: "pić, pić", pod wieczór skonał. Półtorarocznemu Stasiowi Wiśniewskiemu w usta wbili sztylet, tak leżał. Władysławie Pacholik odrąbano nogę, przebito nożem ręce i klatkę piersiową. Błagała o wodę. W środę zmarła z upływu krwi. Pod jej plecami leżał mały chłopczyk Dominik, który ocalał. Cudem ocalało jeszcze inne dziecko, dwuletni Julcio Haniszewski - konająca matka nakryła go własnym ciałem.
Ocalała też Honorata Dancewicz, która schroniła się w grocie pod figurą Matki Boskiej.
88-letnia dzisiaj Emilia Wiśniewska wspomina, jak kilka miesięcy przesiedziała z trzymiesięczną Józią przy piersi w zimnym schronie. - Modliłam się, żeby nie zapłakała, bo byłoby po nas - opowiada pani Emilia.
Decyzję o przesiedleniu przyjęli wtedy z ulgą.
Jechali w nieznane, bali się, ale znaleźli się z dala od banderowców. - Na początku dostaliśmy kartę repatriacyjną na 6 miesięcy, człowiek żył z dnia na dzień… Przez lata myśleli, że trzeba będzie wracać. Potem upłynęło 6 lat, teraz już sześćdziesiąt - pani Maria się uśmiecha z pogodą ducha.
Ojczyzna tam, gdzie groby
Franciszek Dendewicz mówi, że nie było ani jednej tak przez los doświadczonej wsi. Przez wieś przeszli Rosjanie, Niemcy i banderowcy, wszyscy siali spustoszenie, ale ci ostatni byli najbardziej zdziczali z nienawiści do Puźnik. Maria Dancewicz pamięta, jak Niemcy kopali dół pośrodku ich parafialnego cmentarza. - Zaczęliśmy się zastanawiać, po co oni to robią - wspomina Maria Dancewicz. - Z trwogą przyglądali się, co będzie dalej. Do czego im te doły.
Front przesuwał się szybko, pomknęli za nim Niemcy. Zostawili doły. Po przejściu banderowców się zapełniły… Ludzie zbierali ciała pomordowanych przez całą środę popielcową, żeby ich godnie, ale po cichu, bez ceremonii pochować. Bali się, że banderowcy mogą wrócić.
Kiedy zamieszkali w Niemysłowicach, na poniemieckiej ziemi, wszyscy byli przekonani, że nie zabawią tu dłużej, niż przewidywał to termin karty ewakuacyjnej - góra sześć miesięcy. Wrócą tam, gdzie groby przodków i dwie pełne zbiorowe mogiły pomordowanych. Powracali myślami na tamte ziemie, szczególnie 1 listopada 1945 roku. Na niemysłowickim cmentarzu na nagrobkach same niemieckie nazwiska i napisy.
- Nasze groby zostały tam, na wschodzie - opowiada pani Maria Dancewicz. - Przyszły różne myśli, szczególnie tego listopada, że nawet nie ma komu kwiatów położyć na mogiłach.
Na nowej ziemi, jak tylko przyjechali, były dwie msze - jedna po polsku, druga po niemiecku. Ksiądz Józef Błotnicki na 1 listopada 1945 roku po raz pierwszy zorganizował procesję za tych, co w Puźnikach zostali. Potem, kiedy jeszcze nie można było jechać za Bug, zawsze na 1 listopada odprawiano mszę za tych, co zginęli w Puźnikach.
Maria Boska pamięta, jak tam na wschodzie opiekowała się grobami. - Białe kulki, nazywają je Karolina, tym ozdabiało się groby - wspomina pani Maria. Pamięta, jak po przyjeździe do Niemysłowic dorośli cierpieli, że nie mogli pójść na groby. Dręczyło ich: czy mogiły nie zarośnięte? Czy krzyże stoją?
1 listopada 1945 r. nie mogli jednak siedzieć w domach. Franciszek Dendewicz mówi, że ludzie poszli na cmentarz i zaczęli stawiać świece na tych niemieckich grobach. Potem z roku na rok było im łatwiej, na cmentarzu przybywało polskich mogił.
- W pierwszych latach po wojnie na nasz cmentarz przyjeżdżali Ślązacy, krewni tych, których tu pochowano, i zapalali znicze - opowiada Dancewicz. - Potem, kiedy zaczęli się wykruszać, nasi pamiętali, żeby na tych grobach zawsze stała na 1 listopada świeca.
To było tak, jakby chcieli, żeby o ich bliskich na wschodzie też ktoś pamiętał i zapalał świece. A zresztą czują się gospodarzami ziemi, na której kiedyś Niemcy mieszkali. W miejscu nieistniejących niemieckich grobów przesiedleńcy palą znicze i mówią pacierze. Za tych zmarłych i za swoich.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska