Grzegorz Markowski: Biegałem nago po śniegu

Archiwum zespołu
Archiwum zespołu
Rozmowa z Grzegorzem Markowskim, wokalistą i liderem zespołu Perfect.

- Perfect będzie gwiazdą trzeciego dnia festiwalu organizowanego przez miasto Opole. Przyjęlibyście zaproszenie od TVP? W ubiegłym roku mieliście być gwiazdą otwierającą festiwal, ale TVP zmieniła zdanie tuż przed imprezą.
- To było niezręczne i niefortunne. Telewizja zachowała się jak ktoś, kto zaprasza gości na imieniny i przy wejściu każe wyjść, bo zabrakło krzeseł. Wiem, że wokół show-biznesu dzieją się rzeczy zakulisowe. Że są układy, koteryjki. Staram się o nich nie pamiętać, nie zwracać na nie uwagi i nie przejmować nimi. Na co dzień to się udaje, bo miłych zdarzeń w życiu Perfectu jest wiele. Ale to było faux pas. Nie można się jednak obrażać na całą instytucję, bo tworzą ją tylko ludzie. A ludziom czasem zwyczajnie brak wdzięku.

- A żal, niesmak? Nie wierzę, że nie było emocji.
- Troszkę oczywiście było. Po pierwsze - nie zapraszał nas jeden człowiek, tylko jakiś zespół. W związku z tym pytanie: czy o innych zobowiązaniach i pomysłach nie wiedzieli wszyscy ludzie tego zespołu? Ci, którzy bukowali nasz termin. My sobie wszystko ułożyliśmy - zdecydowaliśmy, co pokazać, jaką niespodziankę zrobić. A dwa tygodnie przed festiwalem dowiedzieliśmy się, że zagrają koledzy z Gdańska zamiast nas. Siłą rzeczy było niesmacznie. Ale było - minęło, szkoda czasu na rozpatrywanie. Poza tym Jezus powiedział podobno: zemstę zostawcie mnie. Więc zostawiamy.

- Zespołowi Perfect stuknęła trzydziestka. Jakie refleksje mieliście przy okazji jubileuszu?
- Na przykład takie, że przydałby się nam jakiś botoks albo chirurg plastyczny (śmiech).

- Na waszej muzyce wychowuje się drugie pokolenie. Wielkich hitów nagraliście masę. Macie poczucie sukcesu?
- Oczywiście. Ale i świadomość, że sukces przyszedł bocznymi drzwiami. Pomogła na przykład "Solidarność". Śpiewaliśmy "Chcemy byś sobą", a ludzie wtórowali "Chcemy bić ZOMO". Albo "Nie bój się tego wszystkiego" zamienialiśmy na "Nie bój się tego Jaruzelskiego". Pomógł rok 1980 i niewyparzona gęba Zbyszka Hołdysa. Nie wiem, czy gdybyśmy dziś debiutowali, to doszlibyśmy do miejsca, w którym jesteśmy. Oczywiście muzyka, którą robimy, była i jest fajna, ale mamy świadomość, że do pewnego stopnia wtórna. Pełnymi garściami czerpiemy z tego, co jest w Stanach i na Wyspach Brytyjskich.

- Płyta na trzydziestolecie Perfectu jest spokojniejsza niż poprzednie. Wyciszacie się wewnętrznie?
- To chyba kompromis po płycie "Schody", którą nagraliśmy kilka lat temu. Tamta była ostra, buńczuczna, utwory miały po 7-8 minut, zakląłem na niej ze dwa razy. Postanowiliśmy tym razem wrócić do nieco łagodniejszego rockowego grania, takiego, jakim zaczynaliśmy. By bardziej przytulić się do radia. Oczywiście bez kłaniania się, bo tego nam naprawdę nie trzeba.

- I bez trzaskania drzwiami, co się przy "Schodach" zdarzyło. Któraś rozgłośnia zasugerowała, żebyście skrócili piosenkę i wyszedł pan z rozmowy.
- Jak powiedziałem - kłaniać się nie musimy.

- Czujecie się na tyle mocni, by być niezależnymi?
- Mamy media w nosie, jeśli o to pytasz.

- Miło nam (śmiech).
- Wszystkie, kończąc na radiach (śmiech). Ale poważnie - nie musimy być cały czas na pierwszych stronach gazet i w topowych programach. Jak jest przegrzanie koniunktury, to sami specjalnie wyciszamy wszystko. Nie odzywamy się, nie udzielamy wywiadów. Kiedy promujemy płytę, przez dwa miesiące jest nas wszędzie pełno - w radiach, telewizjach, programach. Gorzej, że właściwie cały czas mówimy to samo i mało o muzyce. Dlatego naprawdę nie lubię często udzielać wywiadów. Jak się czyta raz na pięć lat rozmowę z Markiem Kondratem czy Januszem Gajosem, to ma ona sens. Jest w niej masa ciekawych, świeżych rzeczy. My sobie bez mediów dobrze radzimy. Mamy wprawdzie zniszczone wątroby i nerki, ale w zamian dużo przebojów. Poza tym - o czym ja bym ciągle gadał? Przecież nie o żonie, córce, wnuku. Czułbym, że ich sprzedaję.

- "Mam dość znaną gębę i ta rozpoznawalność czasami męczy". Kiedy ma jej pan dość?
- Upierdliwość tych czasów polega na tym, że dziś wszyscy mają komórki z aparatami. Wychodzę z toalety, myję ręce, przecieram twarz i… ktoś do mnie podchodzi z aparatem. To męczy. Zwłaszcza jak się jedzie przez pół Polski i takich sytuacji może być kilka jednego dnia.

- Jest coś takiego jak kanon zachowań muzyka rockowego?
- Jest raczej kanon grzechów. Główną pozycję zajmują w nim używki. To jest tak: zastanawiasz się, jak jest po tym czy tamtym i sprawdzasz, czy faktycznie dusza ulatuje. Czy faktycznie łapiesz przestrzeń intelektualną i piszesz codziennie coś na miarę "Schodów do nieba". Przez to wielu muzyków się zaćpało. My też byliśmy ciekawi i próbowaliśmy. Dzięki temu wiemy, że te opowieści to nieprawda. No i jest wódka. Towarzyszyła muzykom i towarzyszy, w mniej czy bardziej kontrolowany sposób. Koncerty to wielki stres, wielkie emocje. Trzeba je czymś chłodzić, a rumianek się nie nadaje. Grunt tylko, żeby nad tym panować. Wielu się pogubiło. Obecnie jesteśmy stosunkowo grzeczni, ale obawiam się, że gdybyśmy poszli do spowiedzi, to mogłaby ona trwać długo… Nie staramy się bardzo o przytup. Szkoda by było rozpieprzyć legendę jakąś głupotą.

- Były momenty, że mówiliście sobie: dość?
- Gdyby się te momenty nie zdarzały i gdyby wódka nie szkodziła, to pewnie zaczynałbym dzień od ćwiartki (śmiech). Ale trzeba sobie mówić stop. Zwłaszcza że do 35-40 lat jest w tej materii biologiczna bezkarność. Potem, jak się ten moment przegapi, dopada nałóg. A w tym wieku trudno z niego wyjść.

- Za komuny powodów do buntu była masa. Przeciwko czemu dziś się pan buntuje?
- Ciągle jest ich masa. Politycy się pogubili swojej w bucie i bezczelności. Biedy jest cała masa, choć świat niby się wzbogacił. Jest też cała masa dziwnych, bezsensownych wojen. Bankowcy zachowują się tak, że krew się w żyłach ścina. Mówią, że mają kiepski rok, proszą o wielomiliardowe wsparcie z pieniędzy podatnika, a za chwilę ich menedżerowie wypłacają sobie roczne premie w niebotycznych rozmiarach.

- Dlatego śpiewa pan "patrzę w ekran i wciąż pytam się - czy świat na głowie to jedyny nasz wkład?"
- Tematów dla piszących nigdy nie zabraknie.

- A ci, o których się pisze, to rozumieją?
- Nie sądzę.

- Powinni?
- Gdyby chcieli to zrozumieć i wziąć do serca, to wszyscy bylibyśmy lepsi, szlachetniejsi i szczęśliwsi.

- Z wielkim szacunkiem mówi pan o żonie. Ale równie często o swojej fascynacji kobietami w ogóle. Jak znosi to żona?
- Uradowana pewnie nie jest, ale musiała się chyba już do tego przyzwyczaić. Poza tym ja się bardzo staram i adoruję ciągle moją żonę. Jesteśmy związkiem od roku 70. i nie było momentu zachwiania. Przez to może Krysia nabrała pewności, że te fascynacje to tylko moja gadanina. Jestem teoretykiem. Praktykiem staram się nie być - zbyt często (śmiech). No a kobiety uwielbiam, fascynują mnie. Można się przecież zakochać, muskając tylko wzrokiem, a nie łapiąc bez oporów.

- Na ile prawdopodobne jest, że pana wnuk pójdzie w ślady dziadka albo mamy? Będzie mu pan odradzał ten krok?
- Jakby dostał dar od Bozi, to niczego bym mu nie odradzał. Namawiałbym go tylko, żeby się wyedukował w tym kierunku. Tego i mnie, i Patrycji brakuje. A dobrze jest wiedzieć tyle i mieć umiejętności na tyle, by stworzyć sobie w domu małe studio, samodzielnie grać na instrumencie - klawiszowym czy gitarze. Po to, żeby zrobić demo i nie polegać tylko na innych ludziach. Zrobić coś samodzielnie choćby po to, żeby tylko komuś pokazać. A ja siedzę, tłumaczę, naprowadzam. To wymaga czasu, pieniędzy. Tego mi brakuje. Namawiałem Patrycję do nauki gry na jakimś instrumencie. Nie miała do tego wtedy ochoty i pokory. Ale w ogóle muzyka jest wspaniała. Daje wolność i ukwieca.

- Pana dziadek był organistą, brat jest księdzem. Nie czuł pan powołania?
- Czułem, jak miałem z 15 lat. Ale potem się zakochałem pierwszy raz (śmiech). To był też czas, kiedy chciałem być strażakiem, lekarzem czy Robin Hoodem.

- Nadal przychodzą panu do głowy pomysły w stylu biegania nago po śniegu? Czy nie daj Boże odzywa się głos i mówi: Grzesiek, daj spokój, już nie wypada…
- Biegałem nago po śniegu, bo to zdrowe. Mieszkam w Józefowie pod Warszawą, mam saunę i duży płot. Skorzystałem z tego. Pewnie byłem też po jednym - dwóch drinkach i wszelkie opory zniknęły. Teraz już bym się bał. O stawy. Szaleństwa ciągle mam w głowie, tylko nie mogę za nimi nadążyć. Wtedy powtarzam sobie: Panie Boże, zabrałeś możliwości, zabierz i chęci…

- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska