Ryzyko wpisane w zawód strażaka
Alarm w remizie to początek wielkiej niewiadomej. Strażacy – czy to ci zawodowi, czy ochotnicy – ekspresowo muszą być gotowi do wyjazdu na akcję. Choć ze zgłoszenia z grubsza wynika, czy jest to pożar, wypadek, czy też drzewo na drodze, jednak to, co zastaną na miejscu, jest zawsze niespodzianką.
- Nie ma dwóch jednakowych pożarów i nie ma dwóch jednakowych miejscowych zagrożeń. Każda akcja jest inna i każda wiąże się z mniejszym lub większym ryzykiem – mówi Radosław Matysik, przez wiele lat funkcjonariusz w Komendzie Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej w Namysłowie, dowódca zmiany trzeciej w stopniu starszy kapitan, a teraz m.in. naczelnik Ochotniczej Straży Pożarnej w Strzelcach i jeden z koordynatorów wojewódzkich programu Pierwszy Ratownik. – Niebezpieczeństwo wpisane jest w nasz zawód. Tak naprawdę nie znamy dnia i godziny.
Z tego, co początkowo wydawało się błahostką, może wyniknąć wielki problem.
- Takich pomieszczeń, jak ta piwnica w Poznaniu, robimy w tygodniu z pięć – mówi starszy kapitan Patryk Szklanny, zastępca dowódcy Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej w Komendzie Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej w Kluczborku. – Niedawno pojechaliśmy na przykład do pożaru zwykłej altanki na działce. Wydawałoby się, że prosta akcja i bardzo typowa. Jednak kiedy dobiegaliśmy do budynku, wybuchła butla z gazem.
Sekundy zadecydowały o tym, że tym razem wszyscy wrócili cali i zdrowi. Ale wcale nie musiało to się tak skończyć. Matematyczne prawdopodobieństwo i suma ryzyk nie są po stronie strażaków.
- Jedziemy w obce miejsca, tereny, do obcych ludzi, do obcych mieszkań. Nikt z nas nie wie, co tam zastaniemy. Garaże, strychy, komórki, piwnice, pawlacze pełne są przysłowiowych „przydasi”, a wiele z nich to materiały niebezpieczne i łatwopalne – relacjonuje ogniomistrz Przemysław Liśkiewicz z Kluczborka. - Jedziemy w obce miejsca, tereny, do obcych ludzi, do obcych mieszkań. Nikt z nas nie wie, co tam zastaniemy. Garaże, strychy, komórki, piwnice, pawlacze pełne są przysłowiowych „przydasi”, a wiele z nich to materiały niebezpieczne i łatwopalne – relacjonuje ogniomistrz Przemysław Liśkiewicz z Kluczborka.
- Wśród nich są butle z gazem (zamiast dozwolonej jednej, dwie, trzy, a nawet więcej), baterie, akumulatory, zbiorniki z paliwem, farby, rozpuszczalniki, oleje, sprzęty elektryczne, które mogą spowodować zwarcie i wiele, wiele więcej – wymienia ogniomistrz Paweł Lorenc, dowódca zastępu w JRG w Kluczborku.
Wszystkie czekają na czarną godzinę i wszystkie mogą stać się dla strażaków śmiertelną pułapką, tak jak to właśnie miało miejsce podczas feralnego zdarzenia w Poznaniu.
- Dobrze, jeśli ludzie pamiętają, co mają na stanie, wtedy ryzyko można zminimalizować, ale najczęściej dawno o swoich „skarbach” zapomnieli – dodaje Paweł Lorenc.
Oszukać przeznaczenie
Niemal każdy strażak z kilkunastoletnim stażem, ma na koncie takie akcje, w których był o włos od śmierci. To, że żyją, zawdzięczają swojej wiedzy, umiejętnościom, znajomości strażackich procedur, zimnej krwi i łutowi szczęścia.
- Pojechaliśmy do pożaru w zakładzie w Rychnowie. Weszliśmy z linią gaśniczą do środka i okazało się, że na zaworze butli z acetylenem wydobywa się ogień – opowiada Radosław Matysik. – Nie dało się butli wynieść, więc próbowałem ją zakręcić – najpierw samą rękawicą, ale ogień na zaworze był zbyt intensywny, a później przy użyciu klucza, który gdzieś sobie znalazłem. Ta metoda poskutkowała. Płomień zniknął. Gdyby się nie udało, mogłoby nie być mnie dziś wśród żywych, ani kolegów, którzy byli ze mną na akcji, ani pracowników zakładu, którzy wprawdzie sami się ewakuowali w pierwszej fazie pożaru, ale schowali się zaledwie pięćdziesiąt metrów dalej za… żywopłotem, nie zdając sobie sprawy, jak duża byłaby siła wybuchu. Kiedy w pomieszczeniu płonie butla, strefa bezpieczeństwa wynosi około 200 metrów. Zaryzykowałem i to się opłaciło. Koledzy dopytywali później, dlaczego nie pozwoliłem lać całej butli wodą. Ale każdy gaz, który się rozszczelnia, uzyskuje temperaturę minusową. Butla, a w zasadzie jej płaszczyzna, była zimna. Polewanie wodą w tym przypadku niewiele by się zdało, bo ogień nie ogrzewał płaszczyzny butli, a jedynie stwarzałoby to dodatkowe zagrożenie polegające na zdmuchnięciu płomienia. Ta sytuacja doprowadziłaby do wypełnienia atmosfery wydobywającym się gazem, co skutkować mogło wybuchem. Następnie przenieśliśmy ostrożnie butlę do zbiornika z wodą, aby ją schłodzić.
Ale nie zawsze powodzenie zależy od znajomości i przestrzegania protokołu. Tego dowodem znów jest wypadek w Poznaniu.
- To zdarzenie wszyscy bardzo przeżywamy – przyznaje brygadier Marek Kocielski, komendant powiatowy w Kluczborku. - Widziałem takie przypadki, które mogły skończyć się źle. Na przykład byłem podczas gaszenia pożaru w kamienicy w centrum Kędzierzyna, gdzie weszliśmy do budynku zapewniani, że nie ma w nim gazu, a był. Skończyło się dobrze nie dlatego, że zaprocentował nasz profesjonalizm, ale mieliśmy szczęście. Tego zabrakło kolegom w Poznaniu. Nie ma jeszcze raportu tego wypadku, ale z pierwszych analiz wynika, że strażacy poszli tak jak powinni, wykonali większość procedur, a jednak to się zdarzyło. Na pewne rzeczy niestety nie mamy wpływu, nie możemy ich wyeliminować. Pomimo zachowywania zasad bezpieczeństwa i tak może wydarzyć się coś niespodziewanego.
Ogień nie wybacza błędów. Temperatura przy źródle ognia to nawet 800-900 stopni Celsjusza!
Laikowi, który zna pożary tylko z filmów akcji, trudno nawet wyobrazić sobie, jak potężnym żywiołem jest ogień. I bezwzględnym, bo nie wybacza błędów.
- Ludziom się wydaje, że przyjeżdżamy do pożaru, pobawimy się drogimi zabawkami, zalejemy wszystko wodą i po sprawie. Tymczasem temperatura przy źródle ognia to nawet 800-900 stopni C, wszystko zależy od nagromadzenia i rodzaju materiału palnego. Jeśli ubranie ochronne i sprzęt ochrony dróg oddechowych są źle założone, wszystko piecze i pali. Po ciele płyną hektolitry potu, a każde niekontrolowane dotknięcie sprawia ból – relacjonuje Radosław Matysik. – Wodą też musimy operować z głową, bo z jednego litra wody można przy takiej temperaturze wytworzyć około 1700 litrów pary. Jak napchamy gorącej pary, jak zajdzie za plecy, pociągnie za sobą dym, to jesteśmy „ugotowani”, bo wytwarza się tzw. pułapka wodna.
Strażak to zawód specyficzny i nie każdy się do niego nadaje.
Trzeba mieć nie tylko ogromną wiedzę i umiejętności, którymi można by obdzielić kilku specjalistów, ale także zestaw czasami wydawałoby się, że wykluczających się cech: mocne nerwy i wrażliwość na ludzką krzywdę, zimną głowę i umiejętność szybkiego podejmowania decyzji, wielką odwagę i rozsądek, by nie dać się ponieść brawurze, siłę i manualną precyzję. Nieodzowne są także świetne zdrowie i kondycja.
- Adrenalina jest non stop. Na brak silnych wrażeń nie narzekamy – mówi Radosław Matysik. - Ale tu bardziej pracuje głowa niż mięśnie. Pamiętam jak pojechałem na jeden z moich pierwszych pożarów. Zostałem sam z gaśnicą na 4. piętrze przy dużym zadymieniu. W pewnym momencie dostałem informację, że w mieszkaniu są dwie butle z gazem. I co teraz zrobić? Albo wchodzę tam teraz i będę gasił gaśnicą, bo koledzy z linią gaśniczą jeszcze nie dotarli, albo czekamy i to łupnie. Nie było czasu się zastanawiać.
Każdą śmierć pamięta się w detalach
Ten zawód łączy w sobie pasję i misję. Niemal każdy, kto dostał się do pracy w straży, wie, po co w niej jest.
- Jedziemy tam, gdzie ludziom dzieje się krzywda, choć nikt z nas nie ma przecież przyjemności z oglądania cierpienia innych i patrzenia na drastyczne obrazki – tłumaczy Radosław Matysik. - Jeśli ma, to jest pomylony i nie powinien pracować w tym zawodzie.
Największa nawet odporność psychiczna i profesjonalizm nie wystarczą, by te najbardziej tragiczne akcje nie zostawały w głowie.
- Jestem w służbie od 1996 roku. Wiele rzeczy już widziałem, chociaż chciałbym nie widzieć – mówi bryg. Marek Kocielski. – Kiedy pracowałem w Opolu, poszukiwaliśmy w wodzie zaginionej osoby przy moście na ul. Spychalskiego. Kolega płetwonurek, który mnie zmieniał, został wciągnięty do rury melioracyjnej. Niestety prąd wody i ukształtowanie terenu sprawiły, że udało nam się go wydostać dopiero po 40 minutach. Pogotowie robiło co mogło, ale go nie uratowali. Straszne, bo jeden z nas nie wrócił. Ale jeszcze straszniejsze było spotkać się potem z rodziną zmarłego, spojrzeć w oczy jego żonie i dzieciom.
Każdą śmierć pamięta się niemal w detalach, choć lata lecą, a rejestr zaliczonych akcji rośnie w dziesiątki, setki, tysiące.
- Pracuję w straży szesnaście lat. Moje pierwsze zdarzenie to był wypadek między Gołkowicami a Byczyną. Trzy śmiertelne. Od tego czasu kilka razy wynosiłem ofiary z pożarów. O wypadkach nawet nie wspomnę. Każdy doskonale pamiętam i mogę opowiedzieć ze szczegółami – mówi starszy ogniomistrz Ireneusz Paszko. – Ostatnio ratowaliśmy dwie dziewczyny z wypadku w Krzywiźnie. Niestety, starsza nie żyje. Bardzo mi to siedzi w głowie, bo daliśmy z siebie wszystko.
Najtrudniej przejść do porządku dziennego nad tymi zdarzeniami, gdzie mimo wielkiego zaangażowania nie udało się uratować życia tych, którym spieszyło się z pomocą. To boli mimo upływu lat, a pamięć nie spieszy się, by zatrzeć wspomnienia.
- Łapiemy uśmiech, rozmawiamy, cieszymy się, że uratowaliśmy, a później okazuje się, że zmarł w karetce albo w szpitalu, albo nam niemal na rękach – mówi bryg. Marek Kocielski. - Byłem szefem zmiany, kiedy w Opolu gasiliśmy bardzo rozległy pożar na poddaszu. Znajdował się tam nastolatek, chłopak może 17-letni. Był cały poparzony. Skórę miał ściągniętą od szyi do pośladków. Rozmawiałem z nim, choć wiedziałem, że nie przeżyje. Znosiliśmy go na dół na noszach, bo tam czekał śmigłowiec. Ja mówiłem, że będzie dobrze, a on sztywniał, choć nadal ze mną rozmawiał. Adrenalina jeszcze buzowała. Na dole już było po wszystkim.
Ale to nie koniec. Dwa tygodnie później ojciec nastolatka popełnił samobójstwo. Nie potrafił sobie poradzić po stracie. Strażakom, którzy najpierw ratowali syna, przyszło także ratować ojca. Bilans niestety był tragiczny.
- Doskonale pamiętam też zdarzenie z Biestrzynnika. Dwóch 10-latków w czasie wakacji wybrało się na rowery. Podjechali nad jeziorko. Jeden zanurzył nogi w wodzie i wpadł do dołu. Nie potrafił pływać. Zaczął się topić. Wciągnął tego, który umiał pływać i chciał go ratować. Dojechaliśmy na miejsce i szybko ich zlokalizowaliśmy. Przyjechał bardzo dobry zespół medyczny. Trzy tygodnie później odbieraliśmy pochwały za tę akcję. Byliśmy dumni i zadowoleni. Wkrótce okazało się, że los był bardzo ironiczny, bo kiedy nas nagradzano, tego chłopaka odłączano od aparatury.
Badania mówią, że nawet ponad 50 procent strażaków może mieć zespół stresu pourazowego – czasem uświadomionego, czasem nie. To większy odsetek niż u wojskowych.
Śmierć strażaków z Poznania i zawodowa trauma z nią związana na pewno tych rejestrów nie poprawi.
- Ale nie możemy się dać całkiem straumatyzować – mówi bryg. Marek Kocielski. - Do tych piwnic i tak będziemy musieli wchodzić. Będą obawy, bo tylko głupi się nie boi. Będzie świadomość, że to mogło się przytrafić każdemu i wciąż może. Ale przecież teraz nie zawiesimy hełmów na wieszakach i nie powiemy, że nie będziemy jeździć do akcji, bo od tego jesteśmy. Misja jest silniejsza niż strach. Choć oczywiście teraz bardziej do nas dociera to, że bohaterowie też umierają.
Wiemy ile osób zginęło w powodzi
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?