Hokej. "Klonowy Liść" ciągle jest ze złota

Przemysław Franczak, Soczi
Finał bez emocji. Kanadyjczycy pokonali Szwedów 3:0 i obronili tytuł mistrzów olimpijskich w hokeju na lodzie.

To był pierwszy finał igrzysk od 20 lat, w którym spotkały się drużyny z różnych kontynentów. W 1994 roku w Lillehammer grały ze sobą - żeby było ciekawiej - Szwecja z Kanadą. Wygrali, po dramatycznym meczu i rzutach karnych, Szwedzi. Pokolenie hokeistów, która wyjechało wczoraj w hali "Balszoj" na lód, wychowała się na tamtym wydarzeniu. Jedni żyli sukcesem, drudzy z traumą.

- To jedno z moich najwspanialszych wspomnień z dzieciństwa. I zapewne coś, co sprawiło, że zająłem się hokejem - opowiadał przed meczem Carl Hagelin, który w 1994 roku miał pięć lat. - Siedzieliśmy w domu u naszych sąsiadów, w dwie rodziny. Kiedy Peter Forsberg strzelił karnego, a Kariya nie dał rady, ojciec z radości aż podrzucał mnie do góry.

W Szwecji ten mecz obrósł w legendę. Moment, w którym Forsberg pokonuje kanadyjskiego bramkarza Coreya Hirscha, został nawet uwieczniony na znaczku pocztowym.
- To miało wpływ na całą naszą generację. Wielu z nas zaczęło grać w hokeja właśnie po tym meczu - przypomniał bramkarz Henrik Lundqvist, który złoto olimpijskie na koncie już jedno miał, z Turynu.

Dziś Szwedzi chcieli napisać nową historię. Przed nimi jednak było trudne zadanie. W końcu mierzyli się nie tylko z mistrzami olimpijskimi z Vancouver (do Rosji przyjechało dziesięciu zawodników z tamtej drużyny), ale też najlepszą obroną tych igrzysk. Kanadyjczycy we wcześniejszych pięciu meczach stracili tylko trzy gole, a bramkarz Carey Price bronił do z 96,34 procentową skutecznością.

I Szwedzi od początku mieli wielkie problemy ze zmianą tych statystyk. To Kanadyjczycy robili wszystko lepiej i dokładniej. Brakowało tylko jednego przymiotnika: porywająco. Nie było to bowiem wielkie widowisko, a w połączeniu z cichymi, wręcz apatycznymi trybunami w ogóle nie nadążało emocjami za rangą wydarzenia. W porównaniu z fascynującym finałem w Vancouver ten był jak jego upośledzony krewny.

Podobieństwo było tylko jedno. To był mecz, w trakcie którego znów można było zgłębiać fenomen Sidneya Crosby'ego, cudownego dziecka - dziś 26-letniego - kanadyjskiego hokeja. W Soczi, podobnie jak w Vancouver, nie błyszczał podczas olimpijskiego turnieju. Cztery lata temu to jednak jego gol w dogrywce dał Kanadzie zwycięstwo w finale z USA, a wczoraj znów obudził się w najlepszym z możliwych momentów. W 36 minucie podwyższył wynik na 2:0 - przechwycił krążek w tercji Szwedów i w błyskotliwy sposób wygrał pojedynek z Lundqvistem. To był jego pierwszy gol na tych igrzyskach (wcześniej zaliczył zaledwie dwie asysty). Wcześniej, jeszcze w I tercji szwedzkiego bramkarza pokonał Jonathan Toews.

W III tercji Szwedów już w zasadzie nie było na tafli. Kanadyjczycy zaczęli się rozpędzać. W 50 min pięknego gola - potężnym strzałem pod poprzeczkę - zdobył Chris Kunitz. I było po hokejowym finale, podobno najważniejszym wydarzeniu każdych igrzysk.

Kanadyjczycy zrewanżowali się Szwedom za porażkę w Lillehammer, ale emocji nie było na tyle, żeby tym razem też ktoś miał trafić na pocztowy znaczek.
- Jak smakuje srebro? Zapytajcie za kilka dni, bo na razie okropnie - narzekał Lundqvist.

W meczu o brązowy medal Finlandia pokonała USA 5:0. Dwa gole zdobył niezniszczalny, 43-letni Teemu Selaenne. W Soczi już wcześniej stał się najstarszym zdobywcą gola w historii igrzysk.
- Dwadzieścia sześć lat temu zaczynałem swoją przygodę z reprezentacją. To była wspaniała podróż i teraz ma piękne zakończenie - podsumował swój występ legendarny zawodnik.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska