Hubert Kurzał: Moja walka z rakiem

Radosław Dimitrow
Radosław Dimitrow
Pierwsza chemia dała mi tak popalić, że przez trzy dni dochodziłem do siebie. Nie potrafiłem nawet ruszyć nogami, a jako burmistrz musiałem przecież rządzić gminą. Nazywam się Hubert Kurzał, mam 51 lat, jestem burmistrzem Leśnicy. Opowiem wam o mojej walce z rakiem.

Wszystkim osobom, które wspierają mnie w walce z chorobą: rodzinie, znajomym, samorządowcom, lekarzom, mieszkańcom Leśnicy, kolegom z pracy i ludziom o dobrym sercu chciałem serdecznie podziękować.
Hubert Kurzał

Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. To był sierpień 2007 roku. Miałem tylko zmienić koszulę, bo ukrop w tym dniu był niesamowity. Zrzuciłem z siebie ubranie i wtedy żona zauważyła niewielkie zmiany na skórze. To była mała, ledwo widoczna grudka w okolicy piersi. Zacząłem się zastanawiać, co to może być. Początkowo chciałem machnąć na to ręką. Myślałem: "Ludzie nie takie problemy mają i do lekarza nie chodzą, a ja miałbym się niewielką grudką przejmować". Ale to nie dawało mi spokoju.

Zacząłem szukać w poradnikach informacji, co to może być. Skontaktowałem się ze znajomym lekarzem. Ten od razu wysłał mnie do Opolskiego Centrum Onkologii na Katowicką.

W wąskim korytarzu kliniki na krzesłach czekało kilka osób. W końcu przyszła moja kolej. Chwyciłem za klamkę, wszedłem do środka i pokrótce powiedziałem lekarzowi, o co chodzi. Że dobrze się, czuję i w ogóle mi nic nie dolega. Tylko ta grudka... Lekarz spojrzał na mnie fachowym okiem.

- Jak to wygląda? - zapytałem

- Nie najgorzej, ale musimy jeszcze zrobić badania - odparł krótko.
Później wszystko potoczyło się jak błyskawica. Prześwietlenie, tomograf i decyzja lekarzy, żeby usunąć to operacyjnie. To miał być rutynowy zabieg. Ale ani ja, ani lekarze nie wiedzieli jeszcze wtedy, że najgorsze dopiero nadejdzie.

Wynik jak wyrok
Zabieg miałem w listopadzie 2007 r. w Opolu. Niby wszystko poszło dobrze. Jeszcze tylko rozmowa z ordynatorem, kilka dni w szpitalu i będę mógł wrócić do domu - myślałem sobie. Ale wtedy nie znałem jeszcze wyników. Ordynator przyszedł do mnie na rozmowę. Spojrzał na jakieś papiery i zmarszczył czoło:
- Coś nie tak, panie doktorze? - rzuciłem nieśmiało, przeczuwając, że dzieje się coś złego

- Niestety, zmiany są dużo większe, niż wyglądało to na początku. To chłoniak - stwierdził doktor.
Te słowa zabrzmiały dla mnie jak wyrok... Nowotwór węzłów chłonnych. Bardzo złośliwy i na dodatek w zaawansowanym stanie.
Ale jak to było możliwe? Przecież ja - zdrowy jak ryba! Żadnych objawów. A tu? Tak nagle? To nie mogą być moje wyniki... Ta wiadomość spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. W ułamku sekundy kotłowały się w głowie setki pytań. Bo co ja teraz mam zrobić? Na ten tydzień tyle ważnych spraw do załatwienia, poumawiane spotkania. Jak się tego cholerstwa pozbyć?

Hubert Kurzał przestaje na chwilę opowiadać. Siedzi w fotelu we własnym gabinecie, wpatruje się w kalendarz.
- Lekarze mówią, że powinienem teraz odpoczywać w domu - uśmiechnął się. - Ale jak mam siedzieć spokojnie, wiedząc, że czeka na mnie tyle roboty? Przychodzę więc do pracy i staram się robić swoje.

Burmistrz zwraca głowę w kierunku sterty leżących na biurku papierów. Obok stoi upita do połowy filiżanka z herbatą. Czarna - bez cukru ani cytryny. Taka, jaką Hubert Kurzał pije od zawsze (kawa - broń Boże!). Burmistrz upija kolejny łyk.
- Staram się cieszyć każdą chwilą mojego życia - mówi. - Pan nawet nie ma pojęcia, jak taka choroba potrafi człowieka zmienić.

Coś trzeba z tym zrobić
Gdy dowiedziałem się, co mi dolega, nie wiedziałem, co z sobą zrobić. Bo jak to? Mam nagle wrócić do Leśnicy i oznajmić wszystkim, że jestem chory? Co na to powiedzą ludzie? Burmistrz - ten, co powinien być twardy, wszystkim pomagać, nawet ze sobą nie potrafi sobie poradzić...
Na szczęście moje rozterki nie trwały zbyt długo. Z Opola trafiłem do kliniki w Warszawie, a później do Katowic. Tam zaopiekowała się mną doktor Małgorzata Kopera - młoda, bardzo sympatyczna pani, która podeszła do wszystkiego fachowo.

- Nie można tak tego zostawić - dowiedziałem się. - Inaczej nowotwór rozejdzie się po całym ciele.
Choróbsko zaatakowało układ immunologiczny. Mojego "osobistego lekarza", który dotychczas dobrze sobie radził z wirusami i bakteriami. Ale nie wiadomo, jak długo układ odpornościowy jeszcze wytrzyma. Choroba może się rozwinąć, a wtedy...

Doktor nie dała mi snuć czarnych scenariuszy. Po przejrzeniu moich wyników zaproponowała kilka sposobów, żeby przywrócić mi zdrowie. Zapoznała z zagrożeniem i komplikacjami, jakie grożą po terapii. Jednak decyzję musiałem podjąć sam.

Po powrocie do domu zaczęło się nerwowe wertowanie książek. Szukałem każdej, nawet najmniejszej informacji o swojej chorobie. Człowiek w takich chwilach chce w jednym momencie wiedzieć wszystko. Może internet? Tam wyszukiwarka, fora internetowe i... zgroza. Ludzie wylewają swoje żale i opisują najcięższe przypadki. Czytam o cierpieniu i braku jakichkolwiek szans na wyleczenie.
Wtedy przyszło załamanie. Zacząłem robić sobie rachunek sumienia. Zastanawiać się, czy to, co w życiu zrobiłem, wystarczy, żeby trafić "na górę". Na szczęście to trwało bardzo krótko, a rodzina i mnóstwo sympatycznych ludzi pomogło mi wziąć się w garść.

Nigdy nie kryłem się ze swoją chorobą.

W jego gabinecie słychać tylko tykanie zegara. To jedna z wielu rzeczy, jaka wisi na ścianie. W centralnym miejscu patrzy z obrazu Jan Paweł II. Obok szafy, w której burmistrz gromadzi swoje puchary i odznaczenia.
- To wiara i życzliwość wielu ludzi dają mi siłę, żeby walczyć o życie. Od samego początku wszyscy mnie wspierają. Znajomi poklepują po ramieniu, że będzie dobrze, a ksiądz zawsze dobrym słowem pocieszy. Ale zauważyłem, że wielu ludzi w naszym kraju choruje w samotności. Wstydzą się swojej choroby, tak jakby zrobili coś złego i przez to byli gorsi. Panuje taka dziwna mentalność. Ludziom łatwiej jest się przyznać, że coś ukradli, niż powiedzieć bliskim o swojej chorobie. A przecież wielu z nas ma jakieś dolegliwości. Łatwiej jest z nimi walczyć, gdy ma się wsparcie innych.
Pomóc ma chemioterapia
W końcu podjąłem decyzję - wezmę tę chemioterapię, o której mówiła doktor, i wytępię to świństwo raz na zawsze. Terapia ma sprawić, że nowotwór nie odezwie się tak szybko. Po cichu liczę, że da mi spokój przynajmniej do emerytury.
To był styczeń 2008 r. Wsiadłem w samochód i pojechałem do Katowic. Dalej poszło już gładko. Łóżko, jakaś aparatura i szybkie badanie. Potem jeszcze kilka pytań o zdrowie. Pielęgniarka wbiła do żyły duży wenflon i zaczęło się. Dostałem pierwszą kroplówkę z chemią. Zeszła. Po niej następna. Znów pusta. Pielęgniarka przypięła kolejną. Po godzinie zaczęło mi się trochę kręcić w głowie.

- Był pan kiedyś na Górze św. Anny? - zagaduję do pacjenta, który leży na łóżku koło mnie. Ale jest mniej chętny do rozmowy. Chyba faszerują go tą chemią od dłuższego czasu. Zagaduję więc do pielęgniarki i pytam, czy oglądała już foldery o Leśnicy, które jej przywiozłem. Chemię bierze się przez dwa dni. W tym czasie trzeba się czymś zajmować.

Po przyjęciu wszystkich kroplówek człowiek zostaje w klinice kilka godzin na obserwacji, a później ktoś musi go zabrać do domu. Jest się w takim stanie, że ciężko nawet nogami ruszyć. Na szczęście miałem wsparcie najbliższych i lekarza rodzinnego, który po mnie przyjechał. Tego dnia z trudem wsiadłem do samochodu. A najgorsze zaczęło się dopiero w domu. Opadłem z sił. Myślałem, że to już koniec. Mimo że lekarze powtarzali: chemia to nie witamina - myślałem, że coś poszło nie tak.

Siły odzyskałem dopiero po trzech dniach leżenia w domu. Generalnie każdy dzień zaczynał się od spałaszowania garści tabletek. Później starałem się jeść, żeby dojść jakoś do siebie. Byłem słaby, a z moim ciałem działo się coś dziwnego. Ja tyłem! Mimo że mój organizm był na wyczerpaniu, przybierałem na wadze!

- To od sterydów - wyjaśniali lekarze. - Chodzi o to, żeby teraz wzmocnić organizm.
Po pierwszej chemii przybrałem na wadze 7 kg. W lustrze nie poznałem własnego odbicia. Włosy wypadały mi z głowy garściami. Z bujnej brody zostały tylko strzępy.
Trzeba było wszystko ogolić. Ale jakoś nie potrafiłem się z tym pogodzić. Ja w życiu tylko dwa razy byłem taki łysy! Pierwszy raz zgoliłem brodę w 1981 r. podczas stanu wojennego, ze względu na godzinę policyjną. Wtedy kto nie chciał dostać pałą, jak go legitymowali, na zdjęciu w dokumencie musiał wyglądać identycznie jak w rzeczywistości. Drugi raz ogoliła mnie armia. Potraktowali mnie maszynką z góry na dół. Ale jak tylko mnie z woja wypuścili, znów broda wróciła na swoje miejsce.

Klinika jak drugi dom
Pierwsza chemia dała mi naprawdę popalić. Mimo to starałem się być cały czas na bieżąco z tym, co dzieje się w gminie. Nie wyłączałem telefonu. Niektórzy dzwonili do mnie i załatwiali przeróżne sprawy. O mojej chorobie chyba nawet nie wiedzieli. Dużo spraw ciągnęli do przodu pracownicy urzędu. Mam naprawdę kadrę fachowców, która robi swoje, nawet jak mnie nie ma. Gdy doszedłem trochę do siebie, wróciłem do swojego gabinetu. To nie było łatwe. Liczyłem każdy schodek, zanim dotarłem na pierwsze piętro. Po takim wysiłku zawsze dostawałem zadyszki.
- Jak zdrowie, panie burmistrzu? - pytali na korytarzu.

- Dziękuję, dobrze. Tylko ten fryzjer trochę spieprzył robotę - starałem się wszystko obracać w żart.
Generalnie jestem optymistą. To pomaga mi w walce z chorobą. Bo jak mówią lekarze, 50 procent sukcesu leży w lekach, a druga część w psychice pacjenta. Jeżeli ktoś nie wierzy, że może z tego wyjść, to tak, jakby już położył się do grobu.
Ale gdy nabrałem sił, znów trzeba było tam jechać do tej kliniki. Łóżko, kroplówka i podpięta chemia. Pani pielęgniarka znów wymieniała kroplówki jedna za drugą. Gdy wracałem do domu, scenariusz był ten sam. Przez przynajmniej trzy dni dochodziłem do siebie. Później wracałem do pracy. Drugą chemię przyjąłem już spokojniej. Ale jak tylko trochę organizm się wzmocnił, znów musiałem się stawić w klinice. Nie było miesiąca, żebym nie widział się z moimi lekarzami. W międzyczasie były dziesiątki badań. W końcu w styczniu tego roku przyszedł czas na zebranie wyników i podsumowanie.

- Wszystko idzie w dobrym kierunku - powiedziała doktor Kopera, przeglądając wyniki.
Nie chciałem jej jednak wierzyć. Takie są czasy, że dla dobra pacjenta lekarze robią go czasami w konia. Jak już nie ma szansy na odratowanie, mówi mu się, że wszystko jest dobrze. A ja nie chciałem usłyszeć tylko słowa "dobrze". Chciałem znać prawdę. Najprawdziwszą prawdę, choćby miała być dla mnie bolesna.

- Pani doktor, oczekuję, że będzie pani ze mną szczera - powiedziałem stanowczo.
- Wyniki są dobre - powtórzyła. - Ale to nie koniec walki z chorobą.
Dowiedziałem się, że tego raka udało się wytępić, z tym, że jego cząsteczki nadal mogą być w organizmie. Mogłem w tym momencie zaprzestać terapii i mieć spokój na kilka lat. Ale to było rozwiązanie połowiczne. Taka prowizorka. Żeby wszystko doprowadzić do końca, musiałem się zdecydować na autoprzeszczep. A to miało być najbardziej męczące.

Jak będzie, to się okaże
Termin przygotowania do autoprzeszczepu w klinice wyznaczyli mi na luty tego roku. Tego dnia wystarczyło podpisać lekarzom dokumenty in blanco i już mogli robić ze mną, co chcieli. W klinice pielęgniarka wkłuła mi do piersi ogromy wenflon. A dokładniej - metalową rurę. Przez taki otwór to oni mogli we mnie wlać nawet wiadro wody! Ale starałem się być spokojny. Wiedziałem, że ten autoprzeszczep to nie wypad na dyskotekę.

W klinice lekarze wlali we mnie 23 butelki z kroplówką. Wyglądało to tak, jakby chcieli wypłukać wszystko z mojego organizmu. Medycy co kilkanaście minut oglądali mnie z każdej strony. Otwierali nawet szczękę i patrzyli, czy się czasem jakiś ząb nie psuje. Podobno w takim stanie nawet najmniejsza bakteria mogła mnie zabić.

Po tych wszystkich procedurach dostałem serię zastrzyków. Zastrzyk miał pobudzić mój szpik kostny. Chodziło o to, żeby mój organizm wyprodukował jak najwięcej płytek krwi, które lekarze mogli pobrać. Podłączono mnie do jakiejś wirówki, która przepompowała całą krew. Później przyszedł czas na wyniki.
- 1:0 dla Opolszczyzny! - powiedziała ordynator Małgorzata Kopera.
To oznaczało, że wszystko poszło zgodnie z planem. Za pierwszym razem udało się pobrać wystarczającą ilość ciałek, którą lekarze będą mogli mi przeszczepić.
To już osiemnasty rok, jak rządzę tą gminą. W tym czasie naprawdę sporo widziałem. Ale dopiero teraz zrozumiałem, jak niektórzy ludzie cierpią, walcząc o własne życie. To wszystko, co działo się ze mną w ostatnim czasie, bardzo mnie zmieniło. Zacząłem bardziej krytycznie patrzeć na świat materialny, a baczniej zwracać uwagę na sferę duchową.

Czy mi się uda wygrać z tą chorobą? Tego nie wiem. Wszystko okaże się 20 kwietnia tego roku. Na ten termin mam się zjawić w klinice, żeby dostać moje komórki z powrotem.

A co będzie dalej? Tego nie wiedzą nawet lekarze. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze i zakończę moją terapię, na pewno spotkam się ze wszystkimi znajomymi. W ostatnim roku bardzo zaniedbałem takie kontakty. A w pracy będę chciał ruszyć pełną parą. W końcu czeka na mnie tyle obowiązków.
Z rakiem można wygrać, wierzę w to. Zdecydowałem się opowiedzieć o mojej chorobie z nadzieją, że jeśli tym pomogę choć jednej osobie, to znaczy, że było warto.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska