Ich pasją jest poznawanie prawdy o lotniczych katastrofach

fot. stock
fot. stock
Prawdy o wojennych lotniczych katastrofach szukają w pamięci starych ludzi, w archiwalnych dokumentach, a czasami na… złomowiskach.

Dla Franciszka Dendewicza, nauczyciela historii z Szybowic pod Prudnikiem, wszystko zaczęło się od rozmowy ze Stefanią Janczak. Opowiedziała mu o samolocie, który spadł w okolicy w 1944 roku. Dla historyka taka opowieść jest wyzwaniem: czy uda się ustalić prawdę. Napisał na ten temat krótką notkę w "Tygodniku Prudnickim" i czekał na odzew. Zadzwoniło dwóch świadków katastrofy.

Małgorzata Trinczek w 1944 roku miała 12 lat i mieszkała w wiosce Wierzch pod Głogówkiem. Tego dnia były żniwa. Południe upalnego dnia. Cała wioska pracowała w polu. Bombowiec pojawił się nad wioską, dymiąc, słychać było eksplozje. Dogonił go niemiecki myśliwiec i dobił paroma seriami karabinu. Mała Małgorzata widziała sześciu ludzi, wyskakujących na spadochronach. Ich maszyna wpadła w korkociąg i eksplodowała, uderzając o ziemię.

7 lipca 1944 roku amerykańskie lotnictwo rozpoczęło "bitwę o chemię", bombardowania trzech niemieckich fabryk syntetycznego paliwa w Zdzieszowicach, Blachowni Śląskiej i Kędzierzynie-Koźlu. Śląskie miasta aż do 26 grudnia 1944 roku znalazły się na liście najważniejszych celów alianckich nalotów. 19 razy eskadry liczące nawet 450 bombowców zrzucały na zakłady tysiące ton bomb.
Waldemar Ociepski z Kędzierzyna-Koźla od lat współpracuje z członkami projektu badawczego Aircraft Missing In Action Projekt. To nieformalna kilkuosobowa grupa historyków, wyjaśniających dzieje lotników strąconych nad Polską. Od jednego z założycieli grupy, Szymona Serwatki ze Świdnicy, Ociepski dostał nie opublikowane wspomnienia lotnika Charlesa Diedliga, zestrzelonego nad Opolszczyzną 7 sierpnia 1944 roku. Diedlig niezbyt dobrze opisał kontakt z miejscowymi: "Wokół mnie zebrał się mały tłumek, przede wszystkim kobiety. Nazywały mnie mordercą dzieci i bandytą. Kiedy jechaliśmy przez małe miasteczko (od red.: Głogówek) spotkało mnie jeszcze więcej obelg i lecące kamienie".

Uzbrojony w tę relację Ociepski pojechał w teren szukać świadków i tak dotarł do Konrada Czai z Nowego Browieńca. On widział pięciu lotników ze spadochronami i jeszcze dwóch, którzy wyskoczyli tuż nad ziemią, chwilę przed eksplozją. Płonący kadłub spadł na pola w pobliżu furmanki, którą jechał gospodarz, nazywał się Rogosz. Lotnicy na spadochronach zaczęli ściągać w sąsiedztwo wraku, gdzie zbiegła się też miejscowa ludność, w tym żołnierze Wehrmachtu na urlopach i żandarmi z bronią. Na widok biegnących z widłami ludzi jeden z lotników zaczął strzelać. Na szczęście przybiegła też wiejska nauczycielka Julia Larysz, która znała angielski. Udało jej się przekonać lotników, żeby przestali stawiać opór.
Według Małgorzaty Trinczek jeden z gospodarzy, Simonides z Wierzchu, uspokoił też żandarmów i gestapowców z Prudnika, przypominając im, że amerykańscy lotnicy są teraz jeńcami i chroni ich międzynarodowa konwencja.

Robert Wolf wrócił, by zginąć
Po pierwszym artykule w prasie do Dendewicza zadzwonił jeszcze jeden świadek. Przedstawił się jako Reinhard, ale nazwiska nie zdradził. Jako młody chłopak mieszkał wtedy w Olbrachcicach, wiosce na północ od Wierzchu. Według jego relacji jeden z lotników wylądował ranny na polach między Olbrachcicami a Solcem. Zrzucił spadochron, próbował przejść przez potok i schować się w niewielkim lasku. Gonili go miejscowi, jeden z mężczyzn dopadł lotnika i przyłożył mu widły do piersi. Miejscowe kobiety pokłóciły się, komu przypadnie płótno ze spadochronu. Kiedy nastroje opadły, ktoś opatrzył ranę Amerykanina, a ten dał małemu Reinhardowi czekoladę. Potem przyjechało wojsko i samochodem zabrali gdzieś jeńca. Ta relacja w szczegółach pasuje do opisu Charlesa Diedlinga.

Pozostałych sześciu Amerykanów żandarmi zaprowadzili pieszo z miejsca katastrofy do Nowego Browieńca. Waldemar Ociepski dotarł do kolejnego świadka z tej wioski. Wspominał, że posadzono lotników w gospodzie, a barmanka przyniosła obiad. Pilot z wdzięczności wręczył potem dziewczynie z baru swój pakiet ratunkowy: niezbędnik, który każdy z amerykańskich lotników dostawał na wypadek zestrzelenia na terenie wroga. Zauważył to policjant i odebrał dziewczynie pakunek.

- Według tego świadka po wojnie plotkowano we wsi, że policjant się bardzo wzbogacił po tym zdarzeniu i że to musiało być z powodu przywłaszczenia tych dolarów - mówi Waldemar Ociepski. - Tymczasem w takim pakiecie było standardowo parę drobiazgów, mapa Europy na jedwabiu, trochę ulotek w różnych językach, piłka do metalu i gotówka, 45 dolarów.

Małgorzata Trinczek zapamiętała, co się stało z ciałami śmiertelnych ofiar katastrofy. Miejscowi pod komendą grabarza z Wierzchu wyciągnęli z dogaszonego wraku zwłoki jeszcze trzech lotników. Furmanką zabrano ich do Wierzchu i pochowano na cmentarzu pod murem.

Waldemar Ociepski dotarł do ksiąg parafialnych w Wierzchu i odpisał notatki z 8 sierpnia 1944 roku. Na stronie 100 pod pozycją 25 widnieją trzej amerykańscy lotnicy. Proboszcz zapisał, że personaliów nie stwierdzono, bo byli spaleni razem ze wszystkim, co mieli przy sobie. Ociepskiemu udało się na miejscu odnaleźć jeszcze coś.

- Jeden ze świadków z Nowego Browieńca mówił mi, że po katastrofie przyniósł sobie do domu fragment kadłuba z aluminium - opowiada. - Zadzwonił po tygodniu, że znalazł tę część gdzieś na strychu. Mamy te fragmenty blachy w naszej izbie pamięci w Kędzierzynie-Koźlu. Niestety, nie zachowały się na niej żadne numery czy inne cechy charakterystyczne.

- Już po moich badaniach uczestniczyłem w sesji naukowej w Głogówku, gdzie opowiadałem o tym wypadku - wspomina Franciszek Dendewicz. - Po prelekcji podszedł do mnie jeden ze słuchaczy i powiedział, że Robert Wolf, jeden z tych, co spalili się w samolocie, był mieszkańcem Głogówka. Jego rodzina prowadziła w miasteczku aptekę. W 1938 roku wyemigrował do Stanów, pewnie jako Żyd uciekający przed represjami. Wrócił nad swoje miasto, żeby zginąć.

John Sullivan wbił się w ziemię
Andrzej spod Nysy nie jest członkiem żadnej grupy badawczej, ale lotnictwem interesuje się od lat.

- Kolega pokazał mi kiedyś mieszkańca Starej Jamki koło Korfantowa, który ma podobno na podwórzu fragment samolotu - opowiada. - Poszedłem porozmawiać. Na stercie śmieci leżało żebro statecznika, poprzerastane już korzeniami krzaków. Właściciel wycinał sobie z aluminiowej blachy podkłady do śrubek. Odkupiłem to od niego. Za flaszkę dorzucił jeszcze joystick do sterowania wieżą strzelniczą bombowca.
W 1944 roku starszy gospodarz siedział w niewoli w Jugosławii. O wypadku lotniczym wiedział z relacji sąsiadów. Po pierwszych informacjach od niego Andrzej pojechał na miejsce wypadku, do wsi Rzymkowice, szukać świadków.

- Od ludzi dowiedziałem się, że któremuś z lotników nie otworzył się spadochron.

Spadł koło kapliczki w Rzymkowicach. Wbił się aż po pachy w ziemię - opowiada Andrzej. - Inny lotnik wylądował na drzewie ranny i wykrwawił się na śmierć, zanim go znaleziono. Od mieszkańców wiem też, że na to miejsce jeszcze parę lat temu przyjeżdżał ktoś z amerykańskiej załogi. Nawet na miejscu katastrofy ustawił słupek z nazwiskami poległych.

Franciszek Dendewicz, który skontaktował się z Andrzejem, zaczął szukać informacji na ten temat w literaturze historycznej. Natknął się na artykuł Ludwika Urygi z "Trybuny Opolskiej" z 1992 roku, napisany na podstawie dokumentów z muzeum w Łambinowicach. W 1944 roku miejscowi ludzie widzieli, jak niemieckie myśliwce atakują eskadrę bombowców. W pewnej chwili wielkie maszyny zaczęły zmieniać szyk i dwie zderzyły się ze sobą. Jeden bombowiec z odciętym ogonem runął na ziemię, grzebiąc całą załogę. Drugi - sprawca zderzenia - po chwili wyprostował lot i poleciał dalej. To z niego wyskoczyło wcześniej pięciu spadochroniarzy.

- W Rzymkowicach chyba już nie ma bezpośrednich świadków zdarzenia, ale ciągle się o tym opowiada - mówi Dendewicz, który też odwiedził wioskę. - Jeden z mieszkańców mówił mi, że ten, co spadł bez spadochronu, zrobił dziurę w ziemi na jednym z wiejskich podwórzy. Gospodarz usłyszał głuche uderzenie i wyszedł przed dom. Podobno z przerażenia na chwilę stracił przytomność.

Inne informacje o katastrofie odnalazł znajomy Dendewicza, kolejny amator historii, Czech Petr Sikora, na co dzień pracownik w fabryce pod Jesenikiem. W czeskich publikacjach ta katastrofa została opisana na podstawie amerykańskich dokumentów. W uszkodzonym samolocie kpt. Kinga zginęło 10 lotników. Bombowiec wiózł dodatkowo fotografa, który miał robić zdjęcia bombardowanych obiektów. Tylko fotografowi udało się wyskoczyć z pikującej maszyny i przeżyć. Na pokładzie drugiej maszyny po zderzeniu wybuchła panika, w czasie której wyskoczyły trzy osoby z załogi. Ten, który wbił się w ziemię, to bombardier John Sullivan. Pozostali dolecieli do Jugosławii i schronili się w partyzantce Tity. Dzięki kolejnym historykom amatorom z Niemiec Dendewicz dotarł nawet do relacji tych dwóch lotników, którzy dostali się do niemieckiej niewoli.

I ty znajdź swojego Liberatora
Tylko w rejonie Kędzierzyna-Koźla w 1944 roku rozbiło się ok. 45 amerykańskich bombowców. Wiele innych maszyn spadło na Opolszczyznę w czasie walk frontowych w marcu i kwietniu następnego roku. Mieliśmy też kilka niemieckich lotnisk szkoleniowych, na których młodzi adepci lotnictwa rozbijali kolejne maszyny. Ciągle jest więc dużo do odkrycia, ustalenia. Wiele lotniczych zagadek nadal czeka na rozwiązanie, na właściwe powiązanie relacji i dokumentów ze Stanów czy Niemiec ze wspomnieniami starych ludzi. Z odkrytymi na strychach starymi blachami.

- Udało mi się ustalić 17 miejsc wojennych katastrof - opowiada Jacek, prosząc o zachowanie anonimowości. - Dzięki znajomym ciągle trafiam na jakieś leśne ślady, resztki blach w kuźniach czy na złomowiskach. Regularnie sprawdzam punkty skupu złomu na południu województwa. Ich właściciele już mi zostawiają dziwne zegary, aluminiowe blachy do oceny, czy to nie lotnicze. Dużo tego wypłynęło po powodzi w 1997 roku. Widocznie ludzie sprzątali piwnice.

- To hobby wymaga poświęcania urlopów i własnych pieniędzy na benzynę i wyjazdy w teren - mówi Waldemar Ociepski, który w Kędzierzynie zakłada stowarzyszenie historyków "Blechhammer 44". - Są też osoby, które chcą na tym zarobić. Współpracują z nami tylko po to, aby wydobyć informacje o miejscu katastrofy, pojechać tam z wykrywaczem i wystawiać znalezione resztki na Allegro. Szkoda tych pamiątek. To przecież nasza historia.

Dla Jacka największym sukcesem było odkrycie samolotu niemieckiego majora Günthera Kapito, który zginął 6 marca 1945 roku koło Włostowej. Sam wypadek jest dobrze znany historykom, bo w swojej książce opisał go naoczny świadek - as niemieckiego lotnictwa Erich Hartmann. Pewnego dnia w wiejskim sklepie Jacek uciął sobie przyjacielską pogawędkę o samolotach i nagle ktoś nieznajomy zaczepił go: W moim lasku są resztki starego samolotu. Interesuje to pana?
Messerschmitt Me 109 leżał w gęstych krzakach. Część już zdołali wyciągnąć złomiarze. Silnik podobno był tam jeszcze w latach osiemdziesiątych.

- Na jednej z blach był numer fabryczny samolotu. Dzięki temu mam pewność, że to myśliwiec majora Kapito! - twierdzi Jacek.

Dziękuję Panu Franciszkowi Dendewiczowi za pomoc w przygotowaniu artykułu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska