Ile jest mięsa w mięsie. Wiesz, co jesz?

Redakcja
Katarzyna Bosacka, prowadząca program "Wiem, co jem" w TVN Style.
Katarzyna Bosacka, prowadząca program "Wiem, co jem" w TVN Style. TVN
Zaglądają mi do koszyków, punktują nawet za wejście do toalety w fast foodzie. Mam przechlapane - mówi Katarzyna Bosacka, autorka programu "Wiem, co jem" w TVN Style.

Sylwetka

Katarzyna Bosacka jest laureatką nagrody Libertas @ Auxilium przyznanej za najlepszy w 2012 roku program poświęcony ochronie konsumenta. To autorka wielu publikacji na temat zdrowia, urody, nauki, medycyny, wychowania dzieci. Jedna z autorek książki "Jestem mamą", prowadziła program "Salon piękności" w TVN Style, od września 2010 roku prowadzi program "Wiem, co jem".

Prywatnie żona Marcina Bosackiego, rzecznika prasowego MSZ, matka trójki dzieci.

- Jest pani celebrytką?
- Nie, przecież nie ma mnie na portalach plotkarskich.

- Jak to nie? News zakończonych wakacji: Bosacka odchudziła się o kilkanaście kilo, zjechała do rozmiaru 38!

- I tylko to. Poza tym - powiedzmy sobie szczerze - noszę rozmiar między 38 a 40, bo numeracje ciuchów są różne. Musiałam się odchudzić, przyszła kryska na Matyska. Zawsze się usprawiedliwiałam, że urodziłam trójkę dzieci, a to nie pozwala na zachowanie ładnej sylwetki. Ale gdy już zaczęłam sama ze sobą źle się czuć, dostawać zadyszki na schodach - postanowiłam zabrać się za siebie. Odchudziłam się 12 kilo. Kosztowało mnie to mnóstwo pracy. Ale wiem, jak to robić i wciąż chodzę na ćwiczenia.

- Wali pani młotem, bo taki był początek treningów...

- Nie, już nie walę. Ale mnie to odpowiadało, bo mam swego rodzaju ADHD.

- Musiała pani stracić te 12 kilo, bo w programie telewizyjnym o zdrowym stylu życia nie wypada mieć zadyszki.

- Też mnie uwierało, że mówię do kamery o kaloryczności, o zdrowym odżywianiu, o tym, co nas utuczy, a co odchudzi a jednocześnie wyglądam jak tłusta foka. Pomyślałam sobie, że bez przesady, bez robienia z siebie lakierowanego kościotrupa - spadnę jednak parę kilo. Oczywiście "wylaszczyć" też się chciałam, ale najważniejsze było moje samopoczucie oraz wiarygodność w programie.

- Jest chyba pani najbardziej świadomym polskim klientem. Łatwo jest robić zakupy? Może sprzedawcy przed panią uciekają, a "na ladę" wysyłają najmłodszego z personelu, niech on się męczy...

- Nie, aż tak źle nie jest! Ale łatwo też nie, i to nie z powodu sprzedawców. Często inni kupujący zaglądają, co też ta Bosacka ma w koszyku, być może chcą dostrzec tam coś "niezdrowego". Ludzie też często mnie punktują, gdy spotkają w restauracji szybkiej obsługi. Na przykład w czasie wakacji zaglądałam, będąc w podroży, do fast foodów przy trasie, bo tam była toaleta, poza tym dzieci chciały lody... I potem jest opowiadanie: "Widziałem Bosacką! Jadła hamburgera."

- A jadła?

- Nie! No ale mam przechlapane - mówiąc krótko.

- A co dziś na obiad?

- Wciąż jestem na diecie, więc ja już wydziobałam swoją kaszkę. Dzieci jedzą obiad w szkole. A w domu? Może racuchy z jabłkami, bo mam dobrą szarą renetę z działki, niepryskaną.

- Czy nadmiar wiedzy przy zakupach szkodzi, bo spędzamy o wiele więcej czasu przy półkach, albo po prostu nie chce się już nic kupować, bo w każdym produkcie jest coś felernego?

- Trzeba czytać, czytać i jeszcze raz czytać etykiety, nie szczędząc na to czasu. Pierwsze zakupy to jest na pewno droga przez mękę. Ale dzięki temu w końcu trafimy na produkt najlepszy, bo najzdrowszy - ma najmniej chemii, mniej wypełniaczy, mniej sztucznych aromatów i sztucznych kolorków. Poza tym, kupując taki towar, wspieramy uczciwszego i lepszego producenta.

- Czemu pieniędzmi pozostawionymi w sklepowej kasie mamy wspierać kogoś, kto nas truje?

- Otóż to. Jeśli wydaje nam się, że pasztecik, który jest w kolorowym opakowaniu z napisem "pasztet" jest faktycznie pasztetem, a nie sprawdziliśmy jego składników - to jesteśmy zapewne w błędzie. Bo pasztet ten może się w ogóle nie składać z mięsa. Tymczasem pasztet dla kota ma 8 procent...

- Moment, mówimy o pasztecie dla kota czy dla człowieka?

- Och, pasztet dla człowieka nie ma - bywa - mięsa wcale. A dla kota - "aż" 8 %. "Ludzkie" pasztety są złożone z mięsa oddzielonego mechanicznie - w skrócie m.o.m - które w świetle norm obowiązujących w Unii Europejskiej, mięsem nie jest, choć mięso ma w nazwie, co wprowadza konsumenta w błąd. Tak naprawdę to jest to, co pozostaje po kurczaku, jeśli ściągniemy z niego mięso. Czyli m.o.m to: flaczki, chrząstki, skórki, kuperki, pazurki. To jest zmielone na papkę i tym są zapychane pasztety, parówki, kiełbasy, nawet szynki i wiele innych produktów wędliniarskich. Mnie się nóż w kieszeni otwiera, jeśli producent paróweczek, na opakowaniu których widnieją roześmiane buzie dzieci, robi te parówki z 58% mięsa oddzielonego mechanicznie, czyli de facto odpadu, a tak naprawdę dzieci do 7. roku życia nie trawią tego, nie trawią odpadów. Nawet pies tego nie łyknie, zresztą psy to są wilkowate, a więc mięsożercy, wiec niby czemu mają jeść śmieci? Tym zaś karmimy nasze dzieci.

- Jeśli prawo na to pozwala, to producent będzie robił wędliny z odpadów, bo chce obniżyć koszty i z większym zyskiem sprzedawać produkt. Możemy się we dwie umówić, że od dziś produkujemy kiełbasę z papieru toaletowego, to też przejdzie?

- Prawie. Po wejściu Polski do Unii Europejskiej zniknęły polskie normy - a były dużo, dużo bardziej restrykcyjne niż europejskie. Teraz możemy się z panią umówić, że robimy szynkę, nazwiemy ją wiejską, a zlepimy ją z soi, m.o.m-u, konserwantów. Napiszemy coś na opakowaniu i możemy sprzedawać. Niestety, konsumenci muszą się bronić sami, wnikliwie czytając etykiety i nie żałując na to czasu przy półkach, dopytując też ekspedientów. Nikt inny tego za nas nie zrobi. Nie ma w Polsce rzetelnych pism konsumenckich, które by docierały do wszystkich, mało jest w Polsce prawdziwie i prężnie działających organizacji konsumenckich. Owszem, jest Federacja Konsumentów, ale nisko dotowana, więc wciąż brakuje tam działań na kampanie informacyjne, na specjalistów od spraw żywności czy kosmetyków. Tymczasem w nas konsumentach jest siła, wspierajmy to, co zdrowsze...

- Tylko to, co zdrowe i dobre jest zwykle dwa, trzy razy droższe...

- Wiem, ale i tu są wyjątki. Warto przyglądać się w sklepach cenie za kilogram. Okazuje się płatki śniadaniowe bardzo znanego producenta, które mają cukier, sód, tłuszcz są dużo droższe niż - jak się okazuje - zdrowsze płatki mniej znanego producenta, niezapakowane w kolorowy papierek, leżące gdzieś na dolnych półkach.

- Czy jakiś producent panią zawiódł, bo długo produkował żywność dobrą a potem "zjechał" z jakością, aby utrzymać cenę?

- Zdarza się. Trzeba co jakiś czas sprawdzać etykietę, trzeba być czujnym i podejrzliwym. Tak było z producentem bardzo znanej marki marchewkowych soków dla dzieci. Nie dodaje wprawdzie do soku cukru, ale dodaje syrop glukozowo-fruktozowy, a to jest de facto cukier. Tymczasem producent pisze na opakowaniu, że sok jest bez cukru. To sprawa niedawna, ale rodzice są na szczęście tak wyedukowani, że tworzą larum na Facebooku i alarmują. I właśnie takiemu ruchowi konsumenckiemu kibicuję. Mnie najbardziej denerwuje ordynarne oszustwo: jeśli producent pisze, że pasztet jest drobiowy, a składa się z m.o.m-u, jeśli producent pisze, że kiełbasa jest cielęca, a ma tylko 2 procent cielęciny, jeśli w bulionie grzybowym są tylko pieczarki. Proszę sobie wyobrazić, że trafiłam na producenta, który do parówek cielęcych dodawał zaledwie przyprawy do cielęciny! Innym przykładem jest pasztet z zająca. Inspekcja Handlowa zwróciła uwagę, że nie ma tam grama zająca, producent wyjaśnił więc, iż to prawda, ale technolog nazywał się Zając. Kolejny przykład: ser ojca Mateusza. Okazuje się, że żaden mnich tego nie robił, tylko technolog akurat został ojcem, no i ma na imię Mateusz. To mnie wkurza.

- Czy zdarzyło się wejść w dyskusję ze sprzedawcami, zwracać uwagę: to, co pan sprzedaje, nie jest cielęce, choć tak się nazywa...

- Zdarzyło się, ale sporadycznie. Z mojego doświadczenia wynika zresztą, że sprzedawcy chętnie współpracują z klientami, udostępniają etykiety ze zbiorczych opakowań, gdy kupujemy coś na wagę. Są usłużni. Jedno mnie denerwuje, gdy pytam się na przykład, czy ta szynka jest smaczna, słyszę odpowiedź: "Nie wiem, nie próbuję, nam nie wolno jeść sprzedawanych produktów." I to jest bez sensu, bo sprzedawca powinien wiedzieć, która wędlina jest bardziej pikantna, a która szynka smakuje tak, jak szynka smakować powinna.

- Kolejkowicze nie lubią, jeśli klient przed nim robi dochodzenie...

- Jest obowiązek prawny, aby sprzedawcy pokazywali nam etykiety produktów. Więc jeśli nawet kolejka się burzy, to ja wtedy grzecznie mówię: moje dziecko jest alergikiem - co jest akurat prawdą, bo moja córka jest uczulona na sztuczne barwniki - i sprzedawca pokazuje mi etykietę, kolejka to rozumie.

- Została pani guru polskich konsumentów. Taki był plan?

- Wszystko zaczęło się od mojego pobytu w Stanach Zjednoczonych, byliśmy z mężem zapraszani na słynne amerykańskie barbecue, tam nawet klasa średnia objadała się hamburgerami z paczki, dmuchanymi bułeczkami i piklami. To wszystko było oczywiście ohydne, więc jedząc zachęcaliśmy: "Jak przyjedziecie do Polski, to podamy wam nasze cudowne jedzenie, polskie buraczki, gołąbki, pierogi..." Ale jak przyjechaliśmy, to odkryłam, że chleb się zbyt szybko kruszy, z szynki cieknie woda, generalnie - polskie jedzenie nie jest już takie cudowne. Czemu nie szanujemy kuchni polskiej, tak jak Włosi dbają o markę swego parmezanu, a Francuzi - o wina i sery? Zaczęłam się zastanawiać, co w tych naszych "produktach" jest nie tak? I tak powstał, przy pomocy dr Małgorzaty Kozłowskiej-Wojciechowskiej przewodnik kupowania w supermarkecie "Czy wiesz, co jesz". Tak, jak są przewodniki po Barcelonie czy Rzymie z dokładnymi wskazówkami, gdzie zajrzeć, tak napisałam, jak wybierać produkty w supermarketach, na co zwracać uwagę. To był temat, który leżał na ulicy i którego nikt wcześniej nie podniósł, a jak się okazało - było warto. Dopiero potem był program telewizyjny "Wiem, co jem".

- Jest pani żoną pracownika MSZ, rzecznika prasowego tego ministerstwa. Czy przeszła pani naukę protokołu dyplomatycznego i etykiety? Może wkrótce powstanie program o rautowych zwyczajach i smakołykach?

- Nie! Nie przeszłam żadnych nauk. Na rautach staram się nie bywać. Owszem, wiem, jak jadać ostrygi, ale nie wydaje mi się to interesujące dla przeciętnego Polaka. Chcę być normalną Kaśką, która zajmuje się tym, co każdy z nas musi robić. Bo robić zakupy musi każdy, warto więc to robić mądrze.

- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska