Ingolstadt - stolica audi

Zbigniew Górniak
Taki model nawet w mateczniku audi robi na przechodniach wrażenie.
Taki model nawet w mateczniku audi robi na przechodniach wrażenie. Zbigniew Górniak
Po Ingolstadt nie sposób przejść kilkunastu kroków, żeby nie natknąć się na ślad koncernu Audi: znane nawet dzieciom logo, czyli cztery zachodzące na siebie pierścienie.

Znamię zamożnego mecenasa jest tu odciśnięte wszędzie: na biletach do muzeum, wejściówkach na basen, zaproszeniach do opery. Gdzie nie spojrzysz - cztery pierścienie. Gdy w potężnej twierdzy wybudowanej przez samego Leo von Klenze, europejskiego geniusza XIX-wiecznych fortyfikacji, słucham pod gołym niebem "Cyrulika sewilskiego", logo koncernu, gustownie wytłoczone na programie, daje mi do zrozumienia, kto ufundował trzos, jaki grający Figara maestro z Izraela poniesie tej nocy do swego hotelu.

Audi w regiomoto

Nierzadko ta wszechobecność patrona przejawia się też w formie bardziej technicznie wyrafinowanej. To wtedy, gdy na średniowiecznych uliczkach Ingolstadt pojawia się taki model audi, który nawet sytych i nieczułych na motoryzacyjny blichtr Bawarczyków zmusza do gapiostwa. Poza tym na metr kwadratowy asfaltu przypada tu najwięcej w Niemczech samochodów tej właśnie marki.

Audi - używane, na sprzedaż

Przyczyna jest prosta: samochodowy gigant ma tu swoją centralę oraz najważniejszą fabrykę, do której jak do złotonośnego potoku na Alasce ciągną śmiałkowie z całego świata: inżynierowie, designerzy, dealerzy. "Dziś pracuje tu 34 tysiące ludzi z 74 krajów" - powie mi Nadia, jedna z przewodniczek po fabryce.
Ale czterokilometrowy rajd po imponującym molochu rodem z filmów s-f to temat na osobny reportaż, który niebawem powstanie, oczywiście dla nto. Póki co, zwiedźmy samo Ingolstadt, tym bardziej, że to partnerskie miasto Opola. Jest historyczną stolicą malowniczej Bawarii, do której prowadzi zaledwie 715 km dobrej autostrady, jeśli nie liczyć 15 pierwszych kilometrów zawsze zapchanej dojazdówki z Opola.

Anatomie Strasse
Osiemdziesiąt jeden sztuk oczu (po jednym z każdej pary) gapi się na mnie kolorami i odcieniami wszystkich chorób świata. No, może nie wszystkich, ale tych najgroźniejszych: cholera, dżuma, dur, gruźlica, tyfus i co tam jeszcze diabeł wymyślił.

Oczy są szklane i umocowane w gablocie, będącej jednym z najbardziej fascynujących eksponatów w Alte Anatomie, czyli w Starej Anatomii, jak się tu skrótowo mówi na Niemieckie Muzeum Historii Medycyny. Wykonał je przed wiekami anonimowy francuski mistrz i stanowiły nieocenioną pomoc medyczną w rozpoznawaniu chorób po zabarwieniu białka, kolorze tęczówki, kształcie źrenicy, wyłupiastości i tym podobnych objawach.

Muzeum mieści się przy ulicy, jakże by inaczej, Anatomicznej, bo w XVIII wieku w tym harmonijnie zaprojektowanym barokowym pałacu mieścił się fakultet medycyny miejscowego uniwersytetu, jednego z najzacniejszych w Niemczech. Kunszt baroku uzupełniał się tu z grozą i cierpieniem, a zamożni mieszczanie przychodzili całymi rodzinami na sekcje zwłok, jak my do Kinopleksu w weekendy. Repertuar zapewniały pobliskie wojskowe kazamaty.

Krocząc pośród gablot z kościotrupami i słojów z syjamskimi bliźniakami oraz budzącymi grozę starodawnymi narzędziami do ucinani rąk i nóg, zszywania ran, leczenia zębów, wypalania brodawek, otwierania czaszek, aplikowania lewatyw i wyjmowania opornych noworodków z brzuchów, człowiek nie może nie odczuć wdzięczności do tych, którzy wymyślili szybkoobrotowe wiertło do zębów, znieczulenie miejscowe oraz ibuprom.

Kreutz Strasse
Ingolstadt, czyli miasto księcia Ingolda, liczy ok. 120 tysięcy mieszkańców, leży nad Dunajem, który, jak wiadomo, jest modry i piękny, więc nie warto - jak większość polskich nadrzecznych miast - odwracać się do niego plecami. I choć nurt nie jest ujęty w kamienne bulwary, wzdłuż Dunaju biegnie z obu stron urocza promenada, dostępna również dla rowerzystów. Jak by się człowiek uparł, dojechałby stąd przyzwoitym naddunajskim duktem do samego Wiednia. Mnie się udało dotrzeć tylko do położonego 25 km w górę rzeki Neuberga, malowniczego zamku na skale, jakby żywcem wyjętego z rycin niemieckich romantyków okresu Sturm und Drang.

Rowery zresztą to główny środek lokomocji, przynajmniej w centrum, gdzie skutecznie poskromiono ruch samochodowy. Skutecznie, co nie znaczy - restrykcyjnie, jak u nas. Wokół ścisłego jądra miasta ulokowano kilka monstrualnych parkingów, na których za groszową opłatą mieszkańcy zostawiają samochody na cały dzień, a do centrum wchodzą w swych interesach na nogach. I przez jedną z kilku średniowiecznych bram, z których najbardziej znana to Kreuztor: brama krzyża. Jej nazwa wywodzi się od kaplicy św. Krzyża, która stała przy domu dla trędowatych.

Tuż za nią mój ulubiony ogródek kawiarniany prowadzony przez mikrego Włocha, gdzie wieczorami lubią wpadać na makaron inżynierowie z Audi z narzuconymi luźno na ramiona swetrami z kosztownego kaszmiru. Kilka nieprzesadnie wytwornych stolików ustawionych wprost na płytach chodnika - bez tych wszystkich podestów, płotków i baldachimów - a do tego bujny klon, widok na Kreuztor i znakomita, niedroga kuchnia włoska. Czyż można żądać od życia lepszej miejscówki?

Wracając do rowerów, to można tu nimi śmigać wszędzie, bo nie ma tu chyba ulicy bez wytyczonego szlaku rowerowego, a jak już, to i tak można sunąć po chodniku i nikt się nie przyczepi. Kultura rowerowa jest tu jakieś sto lat świetlnych przed nami i trzeba mieć klasę, żeby, mogąc jeździć wypasioną "audicą", przesiadać się na "kozę" z telepiącym się błotnikiem.

Za to jeśli chodzi o języki, to nie musimy pogłębiać swych kompleksów: w tamtejszych muzeach obsługa po angielsku też ani be, ani me. No, chyba że jest to Stara Pinakoteka w Monachium, ale w końcu towarzystwo Rubensa i Van Dycka zobowiązuje.

Parade Platz
A może po prostu z tym angielskim tylko źle trafiłem, co zresztą i tak bez znaczenia, bo muzea w Bawarii przebogate, więc szkoda czasu na gadanie z personelem. Weźmy takie Bawarskie Muzeum Wojskowe ulokowane na kilku poziomach wyniosłego Nowego Zamku, który nowy jest tylko z nazwy, bo wybudowano go ponad 500 lat temu za pieniądze Ludwika Bawarskiego, któregoś tam, bo było ich bez liku.

Gdyby zebrać wszystkie zbroje, całą broń, ekwipunek, jakie się znajdują w tym muzeum, można by nakręcić dobry tuzin filmów historycznych z różnych epok. A wszystko to, jakby prosto z wojskowego magazynu, bo gdzie jak gdzie, ale w niemieckiej armii Ordnung muss zein.

Dziwna obserwacja, ale największe wrażenie zrobiły na mnie nie kunsztowne zbroje, z których każda kosztuje dziś tyle, ile kilka sztuk audi A-7, lecz bogactwo ostrzy mocowanych do drzewc halabardy. Od tasaków przez młoty i haki po szpikulce oraz niezliczone formy łączące te wszystkie funkcje. Jakie tu rzeźnicze bogactwo kształtów i pomysłowość w dążeniu do tego, aby bliźniego rozharatać, przekłuć, pociąć, zmiażdżyć, rozłupać, rozszarpać, zatłuc, usiec. Może jednak współczesna broń laserowa ma w sobie więcej humanitaryzmu niż XV-wieczna halabarda bawarskiego strażnika miejskiego? Szybko i bezboleśnie.

Nowy Zamek stoi przy Parade Platz, która to nazwa mówi sama za siebie. Ileż to żołnierskich zelówek musiano zedrzeć na tym placu, ileż potu wylano, ileż pałek połamali werbliści i jak wiele platfusów pogłębiło się od tupania w bruk.
Dziś z wierzchołka fontanny na Parade Platz, uzbrojony w miecz Ludwik Bawarski (ale inny) patrzy na parady biesiadnej konsumpcji. Trwa właśnie festyn bawarski: kiełbasa prosto z pieca, smażone ryby, piwo w wielu smakach, a dla dzieci czekoladowo-owocowe founde.

Żeby smakowym stereotypom dać zadość, szukam legendarnej golonki po bawarsku, ale sprzedawcy robią oczy. Potem ktoś mi wyjaśni, że golonka po bawarsku to danie typowe dla polskich knajp. Jak placek po węgiersku, którego w Budapeszcie nie uświadczysz.

Neubastrasse i Carrara Platz
Ponieważ Bawaria to kraina pobożna, tylko na starym mieście znajduje się osiem zabytkowych kościołów. Najtrudniej jednak skupić się na modlitwie w tym, który odmalował barokowy artysta Cosmas Asam. W kościele Maria de Victoria przy Neubastrasse sufit pokryty jest malowidłem przedstawiającym zwiastowanie i cztery kontynenty. Cztery, bo Australia się wtedy jeszcze nie liczyła; to była karna kolonia dla brytyjskich kryminalistów. To obraz nieomal trójwymiarowy, takie 3D sprzed ponad 300 lat. Faluje, wymyka się oku, urzeka, uwodzi...

Niedaleko jest jeszcze Stary Zamek, wybudowany przez Herzoga dwieście lat przed Zamkiem Nowym w stylu tak ascetycznym, że można by go wziąć za gigantyczny spichlerz. Tak czy tak, jest to najstarsza budowla świecka w Ingolstad, a mieści się przy uroczym Carraraplatz, nazwanym tak na cześć innego partnerskiego miasta - włoskiej Carrary słynącej z marmurów, w jakich rzeźbił sam Michał Anioł, a ze współczesnych nasz Igor Mitoraj.

Carrara Platz, rzecz jasna, wyłożony jest marmurowymi płytami. Ciekawe, jaką właściwość posiądzie Oppeln Platz ewentualnie Oppeln Strasse, gdy jako miasto partnerskie doczekamy się już swojego uhonorowania w Ingolstadt? Może płyty chodnikowe będą tam jednocześnie dźwiękowe? Z największymi przebojami naszego festiwalu? W końcu ta technika tak szybko idzie do przodu. Byleby tylko nie były kruche jak kołacz i byleby Oppeln Strasse nie była zatłoczona - jak nasza Piastowska w godzinie szczytu.

Samo Ingolstadt zatłoczone nie jest, bo choć wielkości Opola, posiada aż pięć mostów nad Dunajem, wliczając w to autostradowy. Plus kładka dla pieszych, plus dwie obwodnice w kształcie koła. A z centrum do zjazdu na autostradę są zaledwie 3 kilometry. Jądro miasta otoczone jest starożytnym murem po wielu liftingach, a ten jest opasany kręgiem zieleni, która wyrosła na terenach po garnizonie, pośród malowniczych twierdz i cytadel. W starych fortecznych murach znajduje się też kompleks basenów miejskich: niezwykłej urody połączenie sportu z historią.

- Gdy tylko zobaczyłam to miasto 20 lat temu, od razu się w nim zakochałam - mówi Elizabeth Willner, miejscowa pisarka dla dzieci, która zabiera mnie na spotkanie autorskie do ogrodu w forcie, gdzie lokalni literaci przebrani w stroje gotyckie odczytują swoją prozę. Frekwencja spora, bo tu się szanuje wysiłek innych.

A wokół fortecznych budowli wiele tysięcy metrów kwadratowych przystrzyżonej wzorowo trawy z wylegującymi się na niej mieszkańcami. Jeżeli gdzieś są tłumy, to tu. - To ulubiony sposób wypoczynku w Ingolstadt, leżenie na trawie - mówi pisarka. - U was też tak odpoczywacie?

No i jak jej teraz powiedzieć, że u nas straż miejska wyciąga bloczki mandatowe już za samo postawienie stopy na trawie?

Czytaj e-wydanie »

Motoryzacja do pełna! Ogłoszenia z Twojego regionu, testy, porady, informacje

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska