Ja, Żyd polski...

Małgorzata Kroczyńska <a href="mailto:[email protected]">[email protected]</a> 077 44 32 585
Rozmowa z Leo Leszkiem Kantorem: - W 1968 nie wszyscy potrafili się zachować porządnie. Tylko parę osób odważyło się wtedy do mnie podejść.

Publicysta, politolog, doktor filologii słowiańskiej. Urodził się w Charkowie w 1940 r. Rok po wojnie przyjechał z rodziną do Strzegomia na Dolnym Śląsku. W Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu studiował filologię rosyjską i organizował życie kulturalne. Założył studencki klub "Skrzat", wymyślił (istniejącą do dziś) Zimową Giełdę Piosenki, na której debiutowała m.in. Magda Umer. Po studiach został na uczelni. Po wydarzeniach Marca '68 wyrzucony z pracy, z biletem w jedną stronę wyemigrował do Szwecji. Mieszka pod Sztokholmem. Był współpracownikiem Jana Nowaka-Jeziorańskiego. W latach 1970-2005 związany z Uniwersytetem Sztokholmskim. Od 1990 r. przewodniczący Międzynarodowego Forum Kultury i Centralnej Federacji Imigrantów w Szwecji. Pomysłodawca i dyrektor Międzynarodowego Festiwalu Filmów Dokumentalnych "Człowiek w świecie". Szef kolegium polsko-szwedzkiego kwartalnika "Suecia-Polonia". Leszek Kantor był gościem Uniwersytetu Opolskiego w ramach cyklu "Złotej Serii Wykładów Otwartych".

- Po 38 latach nieobecności wrócił pan do Opola. Na chwilę, żeby spotkać się ze studentami i z kolegami ze studiów. Zdecydował się pan jeszcze raz przekroczyć próg uczelni, która w 1968 r. pokazała panu drzwi. Nie z powodu zaniedbywania obowiązków zawodowych, ale za niewłaściwe pochodzenie. Mówi się, że czas leczy rany. Jak jest w pana przypadku, ten powrót po latach to była trudna decyzja?
- Milan Kundera napisał kiedyś takie zdanie: "Żydzi europejscy są wszędzie obcy i wszędzie u siebie". I to jest prawda, ale teraz, kiedy przyjechałem do Opola, poczułem się jak w domu. Mógłbym więc, podpisując się pod słowami Kundery, dodać: ja, Żyd polski, wszędzie obcy, a dzisiaj u siebie". Cały rok zastanawiałem się, czy przyjąć zaproszenie rektora Uniwersytetu Opolskiego, z którym zresztą łączy mnie miłość do rodzinnego Strzegomia i przyjechać na ten "złoty wykład". Zastanawiałem się nie dlatego, że jest we mnie jeszcze gorycz, żal, bo ich nie ma. Są wspomnienia. Bałem się tylko, że psychicznie nie wytrzymam tej konfrontacji, że wzruszenie złapie mnie za gardło. Tuż przed wykładem poszedłem do apteki i poprosiłem o jakąś tabletkę na uspokojenie, o lekarstwo, które powstrzymałoby emocje, ale nie stępiło umysłu.

- Warto było podjąć to ryzyko?
- Chciałem opowiedzieć swoją historię, podzielić się refleksjami, spróbować odpowiedzieć na pytanie, co się stało z moim pokoleniem. Nie przyjechałem, żeby szukać winnych, ale z sentymentu, z miłości do tej ziemi. Jestem dzieckiem Holocaustu. 90 procent dzieci z mojej generacji zginęło, zostało zamordowanych. Ja ocalałem, ale wciąż na nowo przeżywam traumę dziecka skazanego na niebyt. Jeśli mogę o tym opowiedzieć, to jest jak terapia. Zamiast iść do psychiatry, jeżdżę na wykłady.

- Dziś - twierdzi pan - nie ma już żalu, goryczy. A jak było wtedy, w 1968 roku. Co pan czuł, kiedy z dnia na dzień dowiedział się, że stracił pracę, że trzeba wyjeżdżać z Opola, z Polski, na zawsze i nieodwołalnie?
- To była rozpacz, tragedia, cały świat mi się zawalił. Tego się nie da zapomnieć. Matka umiera, a mnie przesłuchuje sekretarz partii, Kawecki się nazywał. On wtedy wyrzucił też z WSP prof. Maurycego Horna, człowieka niezwykłej dobroci, który swoje nagrody państwowe oddawał biednym pracownikom naukowym. I jego żonę, która troszczyła się o studentów jak o własne dzieci. Takie to były czasy. Ludzie byli różni, nie wszyscy potrafili się zachować porządnie. Pamiętam, wybrałem się na mój ostatni, pożegnalny spacer po Opolu. Tylko parę osób odważyło się wówczas do mnie podejść, porozmawiać. Współczuła mi pani Sasowa, portierka. Pięknie zachował się dziekan Eugeniusz Konik. Członek partii! "Proszę pamiętać, że to nie my zwalniamy pana z pracy, to te łobuzy" - powiedział i pokazał ręką w stronę komitetu wojewódzkiego PZPR. On zachował się porządnie. W 30. rocznicę Marca '68 zostałem zaproszony na seminarium do Warszawy. Brali w nim udział wybitni historycy, był też Jacek Kuroń. I on, mówiąc o - jak się wyraził - marcu żydowskim podkreślił, że nie może być innej oceny człowieka niż pod względem jego czynów, postawy i szacunku do ludzi, nigdy pod względem pochodzenia.

- W 1989 roku został pan odznaczony medalem "Zasłużony dla Kultury Polskiej", w 2000 r. - Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi RP. Ma pan takie poczucie, że wolna Polska zrekompensowała panu krzywdy?
- Prezydent Kwaśniewski wtedy powiedział: "To nie oni opuścili Polskę, to ona ich opuściła, przepraszamy za to, co się stało". Mnie ten gest wystarczy, nic więcej nie chcę od Polaków, nie upominam się o żadną własność. Jest OK. Mam tu przyjaciół, przyjeżdżam z wykładami, jestem w Polsce 3-4 razy do roku. Mój syn Marek też często tu przyjeżdża, nauczył się polskiego.
- Syn nie ma złych wspomnień, urodził się w Szwecji, kiedy jego ojciec był już pracownikiem naukowym tamtejszego uniwersytetu. A pan pamięta swój pierwszy dzień na obczyźnie?
- To był styczeń '69. Na dworze mróz - minus 25 stopni. Wyjechaliśmy z żoną z Polski z 20 dolarami schowanymi w butach, a oranżada, którą kupiliśmy na dworcu, kosztowała 3 dolary. Wybraliśmy Szwecję, choć miałem też wizę do USA. Ale chciałem być jak najbliżej Polski, bo w Łodzi został schorowany ojciec mojej żony, mój ojczym mieszkał w Świdnicy. W Szwecji nikt na nas nie czekał. Chciałem pracować na uniwersytecie, a tam profesor slawistyki mówi mi na wstępie, że szans na pracę nie było, nie ma i nie będzie. Ale dopiąłem swego. Po roku zrobiłem doktorat. Przede mną przez 25 lat nikt nie obronił się z polonistyki na Uniwersytecie Sztokholmskim. Ja byłem pierwszym, który napisał o związkach literackich polsko-szwedzkich. Byłem pierwszym, który mówił w szwedzkim radiu po polsku o wybuchu stanu wojennego w Polsce.

- Polski Żyd ze szwedzkim paszportem? Europejczyk? Obywatel świata? Kim dziś jest, kim się czuje Leszek Kantor?
- Jestem Polakiem, kiedy spotykam się z Ireną Sendlerową, która wyprowadziła z getta 2,5 tysiąca żydowskich dzieci. Jestem Polakiem, kiedy na dzień przed odebraniem Nagrody Nobla Czesław Miłosz w Grand Hotelu w Sztokholmie mówi mi, że teraz spełni marzenie swojego życia i napisze historię getta wileńskiego. Ale jestem Żydem, kiedy przyjeżdżam do Wrocławia na grób swojej matki i kiedy Jan Szurmiej zaprasza mnie na festiwal kultury żydowskiej. A jestem Szwedem, gdy w potokach tsunami ginie 500 szwedzkich rodzin z małymi dziećmi, a minister spraw zagranicznych w tym czasie idzie do teatru, bo przecież towarzystwa ubezpieczeniowe wszystkim się zajmą. Jestem... Ale myślę i czuję zawsze po polsku.

- "Są miasta, w których stale jesteśmy, mimo że od dawna w nich nie mieszkamy" - napisał pan o Strzegomiu. Co takiego jest w tym miasteczku, że do dziś taką w panu wywołuje nostalgię?
- Tam ludzie żyli w zgodzie, do mojego ojca przychodził oficer AK, tam nie było pogromu Żydów. Były czerwone czereśnie. Dzisiaj, gdybym nawet drzewka pod moim domem podlewał coca-colą, owoce nie mają już takiej barwy, jak te w Strzegomiu. Czuję ogromne przywiązanie do tego miejsca. Sam nie wiem, dlaczego. Może dlatego, że gwałtownie przerwany bieg życia, skutkuje ogromną stratą. I ja mam poczucie takiej straty.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska