Jacek Kleyff: Piosenki ciągle do mnie przychodzą

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Jacek Kleyff
Jacek Kleyff Krzysztof Strauchmann
Rozmowa z Jackiem Kleyffem. Bardem i poetą.

- W "Balladzie o śmierci Brunona Schulza" napisał pan, że sztuka jest ważniejsza niż biografia. Tymczasem pana biografia jest bardzo barwna. Czy to prawda, że miłością do muzyki zarazili pana Węgrzy?
- Miałem wtedy 14 lat (od red: Jacek Kleyff urodził się w 1947 roku) i jeszcze nie zdążyłem narozrabiać, więc miałem tzw. wkładkę paszportową i mogłem wyjeżdżać z Polski. Rodzice zabrali mnie pod namiot na Węgry do miejscowości Balatonfured nad Balatonem. W okolicy na skarpach rosną winnice, a w każdej winnicy stała wtedy nieskomercjalizowana czarda, gdzie grały wieczorem autentyczne kapele romsko-węgierskie z cymbałami, basami i skrzypcami. Absolutnie cudowne. Tam dali mi pierwszy raz gitarę do ręki, pokazali a-moll i G-dur. Wpuszczali mnie na nocne koncerty, gdzie ludzie tańczyli i pili wino do rana. Wczołgiwałem się pod cymbały, wpatrywałem się, jak na nich grają, i przeżywałem ekstazę. Ja się w tej muzyce całkowicie zakochałem. Całe życie tęsknię za takim folkowym brzmieniem. Lubię stare, przycgrypiałe brzmienia. Na nowej płycie nagrałem piosenkę z orkiestrą Des Orient do muzyki Michała Lorenza, do której napisałem tekst o spacerze z ojcem. Na cymbałach gra tam fantastycznie Marta Stanisławska, która ze swoją koleżanką skrzypaczką grała w duecie Chopina w Tokio. Mam też na płycie piosenkę o starej nysce, która jedzie przez świat. Tremolo na mandolinie będzie w niej jak tykanie silnika, a klawesyn zagra jak zepsuty tłumik. Chyba za dużo nie zdradzę, jak powiem, że w barokowej peruce najprawdopodobniej zagra to Stasio Sojka.

- Jako młody chłopak pojechał pan z ojcem do Paryża i Londynu. W siermiężnych latach realnego komunizmu mało kto miał tyle szczęścia.
- To była wielka rzadkość. Mój ojciec miał przyjaciół z AK mieszkających w Londynie. Był dość wziętym architektem, urbanistą, potem profesorem. Zabrał mnie, kiedy miałem 16 lat, w wielką podróż. Wyjechałem z przaśnej Polski, gdzie wtedy były zakazane nawet juwenalia. 14 lipca przyjechaliśmy do Paryża, a tam akurat świętowali rocznicę zdobycia Bastylii. Tłumy ludzi tańczyły na ulicach. Wielki karnawał. Ja oniemiałem. W Londynie w telewizji po raz pierwszy zobaczyłem premierowe granie Rolling Stonesów. W "Daily Mirror" następnego dnia napisali, że wpuścili do studia chuliganów i bandytów. Przywiozłem sobie ich płytę. To było moje wielkie szczęście.

- Z takimi doświadczeniami ciężko się było odnaleźć w tamtym świecie?
- Trudne pytanie. Dziś myślę, że w moim życiu pewnie powtórzyłbym to wszystko, gdybym miał znów zaczynać w tych warunkach. Uważam, że to wszystko, co mi się przydarzyło, było potrzebne, żeby dziś móc śpiewać takie koncerty.

- Jak pan został wegetarianinem?
- Nie można być wegetarianinem przez umysł. To musi się rzucić na ciało, choć może przyjść z umysłem, z obserwacji, na przykład z wycieczki do rzeźni, jak to było w przypadku wielu moich przyjaciół. Ja byłem potwornie mięsnym człowiekiem. Jadłem tatara i poganiałem eskalopką. Kiedy usłyszałem opowieść znajomego, jak wygląda PRL-owska rzeźnia, powiedziałem sobie: No nie, ja będę jadł mięso, ale muszę przejść taką wycieczkę. Przez następny rok na wycieczkę się nie wybrałem, ale nie zjadłem ani kawałka mięsa. Potem pojechałem do kolegi, który częstował mnie świeżym węgorzykiem. W powrotnej drodze 45 minut siedziałem z głową w muszli klozetowej pociągu. Pół roku później na imprezie podali płetwę rekina. Wtedy kompletną abstrakcję. Trzeba było spróbować. Zanim doniosłem do ust, już byłem w łazience. Wtedy zrozumiałem, że nie będę już jeść mięsa. Od 1976 roku jestem wegetarianinem. W moim poprzednim związku teściowa pochodziła z rodziny masarskiej ze Lwowa. Dla niej to była herezja, bluźnierstwo, że nie jem jej wspaniałych wyrobów. Mówiłem jej: Jak mama robi schabowego, to niech mi mama osobno zrobi kotleta z samej panierki. Takiego placka, grzybka, będzie wyglądał jak schabowy. Kiedyś jem i coś mi się nie podoba. Zdrapałem panierkę, a w środku ukartowała schabiaka cienkiego jak celofan i grubo obłożyła ciastem. Nie pohamowałem zwrotu na stół wszystkiego, co miałem. Był rodzinny skandal, ale już potem nie robiła czegoś takiego.

- A jak się pan czuje w dzisiejszych czasach?
- Bardzo dobrze. Dziś problemy są zupełnie inne, ale bez względu na rządzącą opcję nikt nie ma w domu regularnych wizyt milicji z powodu swoich poglądów. Ja uważam, że te zmiany, które zaszły, są niebotyczne. Po raz pierwszy od 60 lat między Odrą a Bugiem żaden Tatar nie weźmie mojej żony za włosy. Nie zgwałci i nie wyrwie języka Ukrainiec. Rusek wszystkiego nie podpali, Niemiec nie włoży do pieca, a Szwed nie zabierze widelców. Patrząc "archeologicznie", od tysięcy lat na tych ziemiach mamy pierwsze 67 lat względnego spokoju. Leży tu najwięcej betonowej kostki, blachy falistej, jest czerwono od cegły i jest spokój. Mamy pierwszy moment, kiedy tutejsza ludność może podjąć wysiłek na okoliczność eksperymentu, czy aby nie spróbować szczęścia. Tymczasem ja słyszę najstraszniejsze w czasie mojego życia ujadanie. Nie wiem, o co chodzi. Zaczynam się zastanawiać, czy człowiek nie jest głodnym, nienasyconym duchem. Zaczynam się wstydzić człowieczeństwa, gdy słyszę tych zaślinionych ludzi z opcji, w której nie jestem. Nie mówiąc nawet o narodowcach. Śpiewamy piękną pieśń o ludobójstwie na Cyganach poetki z Bełżca, która ma 95 lat i aktualnie leży w szpitalu. Kiedy weszła na teren dawnego obozu koncentracyjnego w Bełżcu, zachłysnęła się tym, co tam zobaczyła i przeczytała na temat holokaustu Cyganów. I napisała pieśń, do której ja nałożyłem afrykańską muzykę, ponieważ jestem owładnięty muzyką Senegalu, Mali. To są tak melodyjne rzeczy, że mnie zatyka. Amadeo i Marian, po naszemu Amadeusz i Marysia, stworzyli muzykę, którą wykorzystałem do tej piosenki. To para niewidomych, którzy poznali się na jakimś wolontariacie. W tej chwili Sting czeka w kolejce, żeby z nimi pośpiewać, tacy są fantastyczni.

- Uczestniczył pan w wielu wydarzeniach, które przeszły do historii. Nigdy pana nie korciło, żeby na przykład napisać piosenkę o biciu studentów w Warszawie w marcu 1968 roku?
- O Marcu piosenkę napisał Marcin Wolski, z którym już się nie przyjaźnię. Nazywa się "Dobre wychowanie". Przeszła do historii, już jej nie śpiewamy.

- Pan się trzymał z daleka od polityki?
- Jeździłem z kasą do Radomia, kiedy działał Komitet Obrony Robotników. Kocham KOR-owców, choć są ludźmi bardziej skutecznymi politycznie. A ja jestem od tego, żeby rysować to, co oni rzeźbią z tego lodu. To przenośnia. Ja jestem od tego, żeby śpiewać. To oni zmienili naszą rzeczywistość, ja najwyżej mogłem za nimi nosić walizki.

- W twórczości jest pan daleko od polityki?
- Miałem kilka tekstów uważanych za polityczne. Jacek Kuroń zawsze mi mówił, że jak będę uciekał od polityki, to ona i tak do mnie przyjdzie. Zgadzam się z tym. Czasem nie sposób uciec od polityki. Ale trzeba pisać przez to, co mi się przydarza, przez siebie.

- Jak powstają pana piosenki? Jak powstała piosenka o śmieci Brunona Schulza?
- Przeczytałem o śmierci Brunona Schulza w "Regionach wielkiej herezji" Jerzego Ficowskiego. Kiedy szedłem chodnikiem po Marszałkowskiej w Warszawie, przyszło do mnie zdanie: "W morzu łez, w morzu łez Bruno Schulz Petrarkę streszczał dla SS". I wiedziałem, że z tego będzie piosenka. Nie lubię misyjnych pieśni, w których się ludzi poucza. Wolę pisać, co się ze mną dzieje, co czuję. Piszę z potrzeby serca, ze zdenerwowania, emocji, ostrej niechęci. Piszę piosenki, kiedy do mnie przychodzą. A że przychodzą, gdy się coś wokół mnie dzieje, to reagują na świat. Mój starszy przyjaciel Janek Kelus powiedział, że do niego przestały przychodzić piosenki. Może dlatego, że zachorował na stawy i nie może grać na gitarze. Może z tego powodu coś mu się zablokowało? Inni piszą ciągle. Ja ostatnio nie narzekam.

- Słucha pan nowych piosenek z branży literackiej, studenckiej, poetyckiej?
- Jestem kompletnie poza branżą. Czasem słucham wyników konkursów Fundacji Okularników. Uciekłem od nurtu piosenki studenckiej i aktorskiej. Pracuję z dobrymi muzykami grającymi muzykę rytmiczną. Gram ze Słomą (od red: Jerzy Słomiński), twórcą bębnów i bębniarstwa w Polsce. Jego synowie też grają już w Orkiestrze Na Zdrowie. Jonasz na perkusji, a Rafał na basie. We trzech są silną sekcją, bo ojciec gra na mandolinie, bębnach i czasem na perkusji i ze mną śpiewa. Najwięcej koncertuję z nim i w oparciu o jego działania robię piosenki na najnowszą płytę. Ale ściśle współpracuję też z Wolną Grupą Bukowina. Wacek Juszczyszyn jest producentem płyty, a Marek Jarociński współprowadzącym chóry. Orkiestra Na Zdrowie gra teraz bardzo rzadko, bo główny gitarzysta Jacek Osior-Łoś jest w Londynie. Pracuje na Wembley jako techniczny. Wystawia paczki Claptonowi i Knopflerowi, a mógłby ich uczyć słowiańskiej gitary, bo jest świetny. Żeby przyjechał na koncert, musi mieć osobne 500 złotych na przylot. Ale zawsze robimy cztery dni prób u mnie w domu, żeby odmoczyć stare piosenki i nauczyć się nowych.

Jacek Kleyff był gwiazdą VII Międzynarodowego Festiwalu Piosenki Turystycznej "Kropka" w Głuchołazach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska