Jak Georg Mrohs z Rozmierzy uratował premiera NRD

fot. Radosław Dimitrow
Georg Mrohs: - Ta woda kolońska uratowała mi życie.
Georg Mrohs: - Ta woda kolońska uratowała mi życie. fot. Radosław Dimitrow
W 1945 roku wyciągnął z niewoli Willi Stopha, późniejszego premiera NRD. Potem już nigdy się nie spotkali.

- Pamiętam te dni tak, jakby to było wczoraj - wzdycha Georg Mrohs i zaczyna opowiadać swoją historię.

- Wszystko zaczęło się 13 maja 1945 roku. Okrążeni na Helu przez wojska polskie i rosyjskie walczyliśmy do końca, ale w pewnym momencie nie mieliśmy już gdzie się cofnąć. Wody Bałtyku były opanowane. Naszej dywizji nie pozostawało nic innego, jak tylko skapitulować. Pamiętam, że po głowie chodziły mi wtedy różne myśli. Bo zanim jeszcze wybuchła ta cała wojna, to przecież niczego mi nie brakowało. Żyłem z rodzicami w typowo śląskiej rodzinie. Pomagałem rodzicom na gospodarstwie. A wtedy znalazłem się w takiej sytuacji, że zastanawiałem się, czy w ogóle przeżyję. Ja nie pchałem się na tę wojnę. Ale po 1939 r. do armii brali praktycznie wszystkich. Nikt nie miał wpływu na to, gdzie będzie rzucony - mówi 88-letni Georg Mrohs, wpatrując się w stare fotografie.

Śmierć zajrzała mi w oczy

- Jako jeniec trafiłem do obozu w Iławie. Tam było ze sto tysięcy ludzi. Rosjanie przydzielili nas do namiotów, gdzie spało po kilkadziesiąt osób w każdym. Ścisk był tak potworny, że w nocy mogliśmy się obracać z boku na bok tylko na komendę.

Wyżywienie marne, ale nikt przecież nie spodziewał się więcej. Racja żywnościowa na dzień - kawałek chleba. W koszmarnych warunkach, wśród umierających dziesiątkami, każdego dnia walczyłem o życie. Tam śmierć zajrzała w oczy każdemu. Do dziś mam przed oczami ciało chłopaka, który resztkami sił szedł do latryny. Był tak wycieńczony, że wpadł do dziury i utopił się w odchodach. Wiedziałem, że jeżeli szybko czegoś nie zrobię, to dla mnie też może się to źle skończyć.

Wtedy Georg Mrohs poznał Willi Stopha, młodego żołnierza z Berlina. Od tej pory trzymali się razem.

- To, co mogę dzisiaj o Willim powiedzieć: był piekielnie inteligentny i zawsze trzeźwo myślał. Żeby przeżyć w jenieckich warunkach, udawał szewca. W ogóle się na tej robocie nie znał, ale reperował Rosjanom buty. Razem postanowiliśmy, że zapiszemy się na ochotników do prac porządkowych w pobliskim szpitalu. Póki była tam dla nas robota, byliśmy Rosjanom potrzebni. Inni jeńcy byli ładowani do pociągów i wywożeni w głąb ZSRR. Wiedziałem, że jak trafimy do takiego transportu to prędko do domu nie wrócimy.

Trzeba stąd uciekać

Poza Georgiem i Willim w szpitalu pracowało kilkuset jeńców. Każdego dnia wszyscy prowadzeni byli z obozu do pracy. Właśnie wtedy Georg wpadł na pomysł, żeby uciec.

- Zauważyłem, że Rosjanie niemal wcale nas nie kontrolowali - mówi Mrohs. - Nikt nas nie przeszukiwał, gdy wracaliśmy z pracy. A przed wejściem do obozu wartownicy tylko przeliczali nas na sztuki "dwadcat, tridcat...". Jeżeli liczba się zgadzała, to szliśmy dalej.

Wtedy też Georg Mrohs zdradził Willemu plan ucieczki. Przystał bez wahania. Wciągnął we wszystko jeszcze swojego kolegę. To była końcówka maja.
Na dzień przed ucieczką cała trójka zeszła do piwnic szpitala. W ciemnościach wygrzebali ze sterty ubrań mundury: rosyjski i dwa niemieckie. Przemycili je do obozu. Drugiego dnia urządzili Rosjanom teatr. Postawili wszystko na jedną kartę.

- Plan był taki: Ponieważ dobrze znałem rosyjski, przebrałem się za sowieckiego żołnierza, który miał zaprowadzić dwóch jeńców do pracy w pobliskim majątku zaopatrzeniowym. Białoruski kucharz, który pracował w szpitalu, zdradził mi wcześniej, że majątek ma numer 4711. Zapamiętałem od razu, bo w dzieciństwie moja ciotka używała wody kolońskiej o takiej nazwie. Gdy byłem mały, często ukradkiem perfumowałem się tą wodą. To był mój ulubiony zapach.

Marsz ku wolności

- Zdecydowaliśmy się uciec z samego rana, tuż przed 7.00 - wspomina Georg Mrohs. - Każdy doświadczony żołnierz wie, że w momencie gdy kończy się warta, wartownicy spoglądają głównie na zegarek i czekają na zmienników.

Georg, wychodząc z obozu, starał się zachowywać naturalnie. Ustawił "jeńców" przed sobą i pewnym krokiem prowadził ich ku wyjściu. Mijając bramę, pozdrowił tylko wartowników. Nikt go nawet nie zatrzymał. Ale to był dopiero początek ucieczki. Naprawdę gorąco zrobiło się tuż za miastem. Naprzeciwko przebierańców wyszli trzej oficerowie.

- A wy kuda? - warknął jeden z nich.
- Do 4711 - odparł krótko Georg. Wiedział, że jeżeli w tym momencie wszystko wyjdzie na jaw, cała trójka zostanie rozstrzelana na miejscu.
Jeden z oficerów zmarszczył czoło. Po chwili wyciągnął rękę.

- Etoj dorogoj - wskazał w kierunku majątku.

To, że trójki jeńców nikt wtedy nie zdemaskował, dziś Georg Mrohs uważa za cud.
- Ja nie miałem nawet broni, a oni uwierzyli, że eskortuję jeńców! - śmieje się.

Zmiana taktyki

Doszli w ten sposób do Mrągowa. Tam zrzucili mundury i przebrali się w cywilne ubrania. Na poczekaniu wymyślili też historię, że uciekli Niemcom, którzy wysłali ich do kopania okopów. Georg zaczął udawać Polaka, a Willi i jego kolega
- Francuzów, wszyscy znali te języki.

- Gdy byliśmy już ładnych parę kilometrów za Mrągowem, trafiliśmy na polski patrol
- mówi Mrohs. - Andersowcy chcieli nas wylegitymować, ale my powiedzieliśmy, że nie mamy żadnych dokumentów. I znów mieliśmy niesamowite szczęście. Gdyby nas wtedy przeszukali i znaleźli przy nas niemieckie papiery, to nie wiem, jak by się to skończyło.

Polacy zabrali całą trójkę do piwnicy niewielkiego budynku. Tam kazali im czekać na poranne spotkanie z komendantem.

- Pamiętam, że pierwsze, co zrobiliśmy w tej piwnicy to zaczęliśmy szukać jakichś szczelin w ścianach, żeby ukryć nasze dokumenty. Udało się - wspomina Mrohs.

Po porannej rozmowie komendant stwierdził, że w sprawie trójki "cywilów" nie może nic postanowić. Kazał im wrócić do Mrągowa i stawić się do rosyjskiej komendantury. Wypisali im swego rodzaju bilety. W przypadku gdyby zatrzymał ich inny patrol, mieli pokazać dokumenty i poinformować, dokąd idą. Ale trójce uciekinierów przez myśl nawet nie przeszło, by wracać na wschód, do Mrągowa. Postanowili za to wykorzystać dokumenty, by przechytrzyć Rosjan.
Kierunek: Berlin

- Żeby przeprawić się przez Wisłę, musieliśmy przejechać przez most w Grudziądzu, na którym był patrol - mówi Mrohs. - Zatrzymaliśmy więc jedną z rosyjskich ciężarówek. Okłamaliśmy kierowcę, że jedziemy na zachód, żeby dotrzeć do miasta, które nazywa się Mrągowo. O dziwo, on w to uwierzył. Kompletnie nie miał pojęcia, gdzie tak naprawdę leży miejscowość.

W ten sposób, idąc na piechotę i podróżując pociągiem, Georg, Willi i jego kolega bezpiecznie dotarli do Berlina. Na miejscu każdy z nich starał się ułożyć sobie życie od nowa. Kolega Willego szukał swojej rodziny.

- A my razem z siostrą i dziewczyną Willego zamieszkaliśmy w kamienicy przy Alexanderstrasse 45 - dodaje Georg Mrohs. - To też był jeden z cudów, że dom Stophów stał praktycznie w nienaruszonym stanie. Wyspa w morzu ruin.
W zniszczonym mieście obaj znaleźli pracę przy jego odbudowie. Willi zaangażował się politycznie. Bardzo szybko awansował w strukturach komunistycznej partii. Georg postanowił wrócić do Rozmierzy.

- Tu czekało na mnie gospodarstwo i życie, jakie lubię - mówi Mrohs. - Jak wspominam tę historię, to z perspektywy czasu trudno mi uwierzyć, że to wszystko działo się naprawdę. Tym bardziej że kilka lat później mój druh Willi Stoph został premierem NRD.

Próba spotkania po latach

W czasach komunizmu Georg nie miał odwagi skontaktować się z kolegą. Odważył się na to dopiero po upadku systemu. Pojechał do Niemiec, żeby odszukać przyjaciela.

- Przy Alexanderstrasse dowiedziałem się, że Willi razem z żoną przeprowadzili się do innego domu - mówi Georg Mrohs. - Dostałem do niego telefon i nawet rozmawiałem z jego żoną. Ale wtedy nie miałem szans się z nim spotkać. Willego w czasie przemian politycznych internowano.

Georg próbował się skontaktować z przyjacielem drugi raz. Ale po wyjściu z więzienia Willi Stoph zaczął chorować. Żona nie chciała do niego nikogo dopuścić. Zależało jej, żeby miał spokój.

Mieszkaniec Rozmierzy kilka lat temu spisał całą swoją historię na kilku kartkach. Kopię wysłał do fabryki wody nr "4711" w Kolonii. Kierownictwo odesłało mu list gratulacyjny i paczkę z ulubioną wodą Georga Mrohsa. - Ten numer uratował nam życie - dodaje mieszkaniec Rozmierzy, spoglądając na butelkę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska