Jak polskie wojsko wyzwalało Czechy od demokracji

Jan Janusz Akielaszek
Oficerowie polscy w Czechosłowacji podczas interwencji Wojsk Układu warszawskiego.
Oficerowie polscy w Czechosłowacji podczas interwencji Wojsk Układu warszawskiego. Wikipedia
Rankiem 20 sierpnia 1968 roku dowódca polskich sił inwazyjnych, gen. Florian Siwicki, zameldował się w dowództwie wojsk radzieckich w Legnicy, gdzie otrzymał rozkazy od marszałka Iwana Jakubowskiego.

Towarzyszył mu minister obrony narodowej Wojciech Jaruzelski. O godzinie 15 gen. Siwicki zwołał odprawę oficerów stacjonujących w gotowości bojowej w Świdnicy i wydał szczegółowe rozkazy najazdu na Czechosłowację. Wkroczenie wojsk polskich wyznaczono na godzinę 23.45. Około 22 rozpoczęły się dla nas odprawy, zadania, kierunki.

Miałem to szczęście, że akurat byłem w namiocie, w którym generał Koper stawiał zadania dowódcom pułków. Zadania były proste – wyznaczono miasta, do których miały dotrzeć poszczególne pułki. Moje miejsce jako korespondenta było w trzecim skocie sztabu dywizji.

Tymczasem rząd Polski wydał oświadczenie, które można by streścić w jednym zdaniu: „Nie pozwolimy nikomu i nigdy wyrwać ani jednego ogniwa z krajów wspólnoty socjalistycznej”. W tym czasie pododdziały specjalne (10 Dywizja miała kompanię rozpoznawczą, w której byli znakomicie wyszkoleni chłopcy, wzmocnioną żołnierzami z 2 kompanii specjalnej z Dziwnowa) na przejściach granicznych rozbroiły czeskich wartowników, opanowane zostały strażnice. Jako pierwsza uderzyła specjalna grupa szturmowa czerwonych beretów na strażnicę w Lubawce. Czesi nie stawiali oporu. Dowódca strażnicy w Lubawce został wyciągnięty z wanny i wzięty do niewoli. Droga była wolna...

Ogromną zagadką było dla nas, skąd chłopcy z oddziałów specjalnych, odpowiedzialni za rozbrajanie czeskich pograniczników, mieli nagle przy sobie tyle gotówki. Okazało się, że czescy żołnierze trzymali zaskórniaki w kaburach, w miejscu na magazynek z amunicją (praca na granicy stwarzała możliwości otrzymywania „wdzięczności” od przedsiębiorczych „turystów”). Dopiero po latach wydało się to przy jakimś większym piwku...

Władysław Gomułka uzgodnił ze stroną radziecką, że wojska polskie nie wkroczą na tereny Zaolzia ze względu na świeże jeszcze rany w związku ze sporem o te tereny ze stroną czeską. Armia polska miała wkroczyć na zachodnie tereny Czech w okolicach miast Hradec Králové, Mlada Boleslav i Pardubice. Batalion zaopatrzenia został puszczony na kierunku pułku czołgów. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie są jednostki bojowe Czechów. Z kuchniami, piekarniami, cysternami batalion wjechał na teren czeskiej jednostki czołgowej. Gdyby Czesi chcieli walczyć, mogłoby się to dla naszych skończyć tragicznie.

Dziś mogę to powiedzieć z całą odpowiedzialnością: Szliśmy całkiem w ciemno, nie wiedzieliśmy, jakie jednostki są po drodze, co nas w tej Czechosłowacji może spotkać.

Wkraczaliśmy do obcego kraju „na wariata”. Rozpoznanie było po prostu zerowe...

Weszliśmy do Czechosłowacji w zupełnej ciszy i cie­mnościach. Pytanie tylko, czy gdzieś nie zaterkoczą karabiny maszynowe, nie wybuchną granaty. Żołnierzom wydano wtedy pełno amunicji, granatników przeciwpancernych. Po prostu byliśmy uzbrojeni po zęby. Ale nic. Idziemy, kolumny jadą, samochód za samochodem, spokój, cisza. Czeskie miasta, wsie, miasteczka jakby wymarłe.

Ta noc, pierwsza noc. Gdzieś o trzeciej rano oficer z dywizyjnego węzła łączności przybiegł do mnie z krzykiem:
— Dostałeś wiadomość?
— Nie — odpowiadam zdziwiony.
— Masz po prostu przygotować jakiś materiał o radosnym powitaniu na bratniej ziemi czeskiej. Dobrze byłoby, żeby były na­zwiska ludzi, dowody radości w zakładach pracy, a jeszcze lepiej byłoby, żeby cię towarzysze czescy gdzieś zaprosili na zebranie partyjne, potępili Dubczeka... Tak jakbyśmy przyjechali na wycieczkę, ku radości czeskiego narodu.

W sierpniu szybko budzi się dzień. Za opłotkami wsi i miasteczek widzimy mieszkańców Czechosłowacji. Wygrażają nam podniesionymi w górę pięściami. Oficerowie, którzy prowadzili kolumny, wpadli w panikę. Do tego Czesi zaczęli odwracać drogowskazy. Jak był na przykład drogowskaz na Pragę, to wiele kolumn, kierując się nimi, poszło kierunku w przeciwnym. Widać było wszędzie zwisające z okien czarne flagi oraz wszechobecne, malowane na domach, drogach, mostach, napisy: „Polacy zdrajcy”, „Bracia, sami sobie zbudujcie socjalizm”, „Faszyści”, „Sybir 6000 km”, „At žive Dubček”, „Sovetske tanky do dom”, „Warszawa 400 km”, „No pasaran”, „Iwan go home”.

We wsi Králíky miejscowa ludność pod wodzą sołtysa ustawiła nawet barykadę, nie chcąc przepuścić konwoju z działami i spadochroniarzami, w końcu jednak ustąpili.

W momencie rozpoczęcia inwazji Czesi otrzymali rozkaz, że nie mają strzelać do wkraczającej Armii Radzieckiej. O pozostałych interwentach, w tym wojskach polskich, nie było tam mowy. Czesi samorzutnie podjęli więc decyzję, że z Polakami również nie będą walczyć...

Ja, wraz z dowódcą 10 Dywizji, przenoszę się do 13 pułku czołgów, którym dowodzi podpułkownik Kapusta. On właśnie w pewnej chwili został zamknięty w jednym z miasteczek — chyba dwie kompanie wraz z wozami dowodzenia pułków. Młodzież, dorośli, wchodzą im na czołgi, rozdają żołnierzom piwo i kanapki, wpinają nam w mundury tasiemki z barwami flag Czechosłowacji. Przekonują, że ten nasz wjazd jest wielkim nieporozumieniem. Pułk jest zaklinowany! Nie wiadomo, co robić. Stoją ludzie, żywa zasłona... Nasi chłopcy szybko ich odgarnęli. Pamiętam, że obok kościoła, boczną drogą, pododdziały zostały wyprowadzone z tego miasteczka. Odetchnęliśmy, że nic się nie stało, a rozkaz był jeden: broni używać tylko w ostateczności.

Na trasie 10 Dywizji jakieś dwa czeskie oddziały, dwa pułki haubic, prysnęły do lasu. Jednak po krótkich pertraktacjach wróciły do koszar. To był dramat czeskich oficerów i żołnierzy.

Hradca Králové. Tam, obok wielkiego buraczanego pola, na lotnisku już była kwatera sztabu okręgu i nasza redakcja. Tu się zaczęło piekło — Warszawa chciała tekstów radosnych, optymistycznych. Wszyscy naciskali, że tu się miód leje na serce, a my nie mieliśmy takich przykładów. Pierwsza relacja była skomponowana po wielu trudach 27 sierpnia: „Nasi wysłannicy do Czechosłowacji donoszą na pierwszej linii internacjonalistycznego obowiązku”. Materiały przekazywane były do majora Longina Wojciechowskiego Przekazaliśmy około 30 stron tekstu. Z tego robili wspólny artykuł redakcyjny na sześć-siedem stron. Dzięki Bogu, że byłem anonimowy...

Nasz kierowca, gdy następnego dnia pojechaliśmy do Hradca Králové, powiedział mi: Słuchaj, jak chcą nazwisk, to idź na pocztę, tam mają książki telefoniczne. Spisz nazwiska z książki telefonicznej! Do tego masz tam nazwy zakładów pracy i ich adresy. Wszystko, czego ci trzeba.

— Jesteś cholernym geniuszem! — wy­krzyknąłem.

29 sierpnia ukazał się materiał o kapralu Ryszardzie Kucharczyku, który zginął, ratując życie obywatela Czechosłowacji. Był to tragiczny wypadek. Młody Czech wybiegł na ulicę przed nadjeżdżający wóz pancerny, a Kucharczyk był w luku. Kierowca gwałtownie skręcił i wóz się przewrócił, przygniatając naszego żołnierza — mieliśmy pierwszego bohatera. To był dramat, a propagandziści wykorzystali to bezwzględnie. Opisali, że zginął żołnierz, by nie dopuścić do śmierci obywatela Czechosłowacji... Tak więc polowa gazetka ukazywała się, żołnierze „okopali się” w swoich obozowiskach, które zostały przygotowane do dłuższego funkcjonowania. Z kraju płynęły dodatkowe transporty: koce, piecyki, bo to już pierwsze dni września, było zimno. Jesienne chłody zaczęły dawać się we znaki dość szybko. Słabsi żołnierze zaczęli chorować. Nie było tak, jak dzisiaj, dobrych mundurów. Tamte po prostu przemakały. Cóż było robić z żołnierzami? Wielka machina wojenna zastygła w bezruchu.

Początkowo wojsko czeskie przejawiało nieprzejednane stanowisko wobec Polaków. Szczególnie cięty na nas był płk Devotin w Kostelcu. Wkrótce jednak on i jego żołnierze nawiązali przyjazne kontakty z polskimi wojakami, którym pozwolono nawet na kąpiele w miejscowych koszarach. Podobnie układała się współpraca z dowódcami pozostałych jednostek czeskich. 6 września dowódca 10 pułku chemicznego w Červenej Vodzie zaprosił naszych żołnierzy na mecz, który w miejscowości Lanškroun miały rozegrać drużyny z obu jednostek.

Pewne problemy sprawiali też czescy kierowcy, którzy czuli się panami na krętych górskich drogach. Ich brawurowa jazda samochodami ciężarowymi stwarzała niebezpieczeństwo dla przemieszczających się po drogach polskich konwojów. Takim zachowaniom, będącym z pewnością sposobem okazywania przez Czechów oporu, próbowały przeciwdziałać patrole kompanii rozpoznawczej, zatrzymujące niesfornych kierowców.

Mimo pewnej poprawy stosunków, wyczuwało się, że panowała rezerwa we wzajemnych kontaktach. Czesi mieli żal do sąsiadów, że w tak brutalny sposób stłumili Praską Wiosnę i podobnie wielu Polaków uważało za hańbę udział Wojska Polskiego w tej awanturze. Jak wspominał gen. Dysko: „I my, i oni, obie strony, mieliśmy moralnego kaca, że do tego wszystkiego doszło”.

Wielu żołnierzy uważało udział swój i Wojska Polskiego w interwencji za hańbiący. Nie wszyscy też potrafili przejść nad tym do porządku dziennego. Jeden z oficerów 10 Brygady Powietrzno-Desantowej, dowódca plutonu szturmowego 3 kompanii szturmowej, załamał się. Natychmiast zawieszono go w czynnościach i odesłano do kraju. Wypadek ten potraktowano jako dezercję z pola walki i na wniosek dowódcy dywizji oficer został zwolniony do rezerwy i zdegradowany do stopnia szeregowego.

Pojawiły się również elementy „współpracy” przedstawicieli obu bratnich narodów i armii, które jednak nie mogły być pochwalane przez dowództwo. Otóż „część kadry, wykorzystując odjazdy do kraju i przyjazdy na teren CSRS, usiłuje uprawiać nielegalny handel z miejscową ludnością, plamiąc w ten sposób dobre imię polskiego żołnierza” – donoszono w poufnych meldunkach. Dlatego „uruchomiono akcję uświadamiającą, nacelowaną na zaniechanie różnego rodzaju transakcji handlowych oraz dostaw napojów alkoholowych”.

W Czechosłowacji swoje 45. urodziny obchodził generał Zbigniew Ohanowicz. Rocznica ta zbiegła się z wizytą Steni Kozłowskiej i Hanki Bielickiej. Przyjechał także Centralny Zespół Artystyczny Wojska Polskiego. Przybyłych oraz naszego ukochanego generała postanowiliśmy serdecznie ugościć, tak jak nakazuje polska tradycja. Zabrakło nam jednak napojów wyskokowych. W redakcji mieliśmy za to śmigłowiec.

Podjąłem więc decyzję, że po gorzałkę polecę do Kłodzka. Z Karlovych Varów do Kłodzka jest zaledwie kilkadziesiąt kilometrów. Oficjalnie nie mogłem jednak lecieć do Polski. Wziąłem więc zlecenie na przelot do jednostki, która znajdowała się najbliżej granicy. Na moją propozycję bez wahania przystał nieżyjący już kapitan Czmoch, pilot śmigłowca (był żołnierzem frontowym — było to raptem 23 lata po wojnie, a więc ci oficerowie mieli po czterdzieści parę lat), który po mistrzowsku poprowadził maszynę nisko nad lasami. Bez problemu przeskoczyliśmy granicę i po kilku minutach wylądowaliśmy na boisku koło kasyna wojskowego. Był to majstersztyk lądowania. Wirujące płaty śmigłowca dzieliło zaledwie 50 cm od ściany budynku. Całe szczęście, że w tym czasie nie było wiatru. Szybko uwinęliśmy się z załadowaniem kilku skrzynek wódki i piwa, po czym ponownie wznieśliśmy się w powietrze.

Po kilku minutach lotu pogoda się zmieniła. Nad Kotliną Kłodzką zaczęła się unosić mgła i wzmagał się wiatr.
— Jesteśmy już w Czechosłowacji — oznajmił kapitan Czmoch — tylko jak się wytłumaczymy, gdy do dowództwa ktoś doniesie o naszej nielegalnej: eskapadzie?
W tym momencie słyszymy przeraźliwy odgłos przelatującej nad nami pary radzieckich MIG-ów 21.
— Co tu robicie? Wasz lot nie był zgłoszony — pytają nas przez radio Rosjanie. Ciarki przeszły nam po plecach. Byliśmy blisko granicy z Republiką Federalną Niemiec. Rosjanie mogli podejrzewać, że próbowaliśmy uciec do wroga.
— Mieliśmy awarię i musieliśmy lądować — odpowiada Czmoch po rosyjsku.

Rosjanie zmusili nas do lądowania na lotnisku w Hradcu Králové, które było pod ich kontrolą. Po wylądowaniu nasz śmigłowiec został otoczony uzbrojonymi po zęby żołnierzami z psami... Nie mając innego wyjścia, o naszym zatrzymaniu powiadomiłem kapitana Kuńdzicza, który po kilku minutach był już na lotnisku i „oswobodził” nas z „niewoli”. Kosztowało to parę kartonów „Wyborowej” dla radzieckich towarzyszy. Tłumaczyć musieliśmy się także przed oficerami Wojskowej Służby Wewnętrznej, ale udało nam się wykpić awarią śmigłowca. Wieczorem jeden ocalały karton gorzały podarowaliśmy solenizantowi, świętej pamięci generałowi Zbigniewowi Ohanowiczowi.

Inwazja na Czechosłowację, wbrew temu, co podawała ówczesna propaganda, nie była bezkrwawa. Pochłonęla około 200 ofiar śmiertelnych i setki rannych. Czechosłowackie wojsko, zamknięte w koszarach, nie stawiało oporu. Przeciwko agresorom wystąpili natomiast — często z gołymi rękami — cywile. Przez kilka godzin bronili oni, za pomocą podpalonych opon i koktajli Mołotowa, dostępu do praskej rozgłośni radiowej. W całym kraju ludzie przestawiali znaki drogowe, budowali barykady i kładli się na jezdni przed czołgami i trans­porterami, chcąc w ten sposób utrudnić inwazję. Ofiarami były też osoby przypadkowo potrącone przez wojskowy sprzęt. Radzieccy czołgiści zachowywali się agresywnie, wjeżdżając pojazdami prosto w tłum. Głośny był przypadek zastrzelenia dwóch młodych Czechów, którzy nie zatrzymali samochodu do rutynowej kontroli. Było kilkadziesiąt przypadków strzelania do osób piszących hasła na murach.

Zostałem w ostatnim rzucie wojsk wychodzących z Czechosłowacji. To już był listopad, ostatnie powitanie naszych powracających żołnierzy nastąpiło w Kłodzku.

To był wtorek 12 listopada, moja dywizja wróciła do kraju. Ja wróciłem zupełnie innym człowiekiem...

Tytuł pochodzi z wiersza Karela Kryla „Podziękowanie” w tłum. Martyny Miklaszewskiej-Chylak

Tekst Jana Janusza Akielaszka jest fragmentem przygotowywanej do druku książki „Bratnia pomoc”. Akielaszek był podczas inwazji korespondentem prasy żołnierskiej. Zasadniczą służbę wojskową odbywał w redakcji „Żołnierza Ludu”, gazety Śląskiego Okręgu Wojskowego. Książka powinna się ukazać w druku na początku przyszłego roku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska