Jak władza siostry zakonne wygnała

Radosław Dimitrow
Radosław Dimitrow
Klasztor, w którym żyją dzisiaj siostry służebniczki, znajduje się w podstrzeleckiej Porębie. To tutaj przechowywany był pamiętnik ze wspomnieniami.
Klasztor, w którym żyją dzisiaj siostry służebniczki, znajduje się w podstrzeleckiej Porębie. To tutaj przechowywany był pamiętnik ze wspomnieniami. Radosław Dimitrow
Siostry służebniczki ze Strzelec Opolskich poświęciły całe swoje życie, by służyć pacjentom szpitala, który wybudowały. Tymczasem najpierw były solą w oku nazistów, a potem komunistów.

Pod lupą

Historia wygnanych zakonnic ściśle wiążej się z prałatem Josephem Glowatzkim, który opiekował się Zgromadzeniem Sióstr Służebniczek Najświętszej Marii Panny z Leśnicy. To on był głównym inicjatorem budowy szpitala około 1900 r. W tym czasie w powiecie strzeleckim mieszkało już ponad 70 tys. osób, a ludzie nie mieli się gdzie leczyć. Dla miejscowych władz był to nie tylko wstyd, ale także duży problem. Niewielkie szpitale w Zawadzkiem (na 40 łóżek) i w Leśnicy (na 60 łóżek) nie były w stanie pomieścić wszystkich chorych. Dlatego zdecydowano się na budowę szpitala, w którym przez wiele lat pracowały służebniczki.

Był 11 czerwca 1928 roku, kiedy siostry służebniczki kupiły w Strzelcach 5 hektarów ziemi od hrabiego, żeby wybudować w mieście nowoczesny szpital dla mieszkańców. Pieniądze na postawienie placówki zdobyły od władz kościelnych, władz miasta, powiatu i rządu (część z nich była udzielona w formie pożyczki).

Wsparcie finansowe było zasługą miejscowego prałata Josepha Glowatzkiego, który chodził po urzędach od drzwi do drzwi i przekonywał, że w Strzelcach jest potrzebna lecznica. Mimo kryzysu gospodarczego, szpital udało się wybudować błyskawicznie - już w listopadzie 1930 r. nastąpiło jego otwarcie.

Siostry od samego początku bardzo dbały, by pacjenci czuli się w szpitalu dobrze. Przed budynkiem od pierwszych dni tryskała fontanna, na balkonach rosły pelargonie, a pacjenci mogli odpoczywać na ławkach ustawionych w pobliżu wejścia. W parku, który otaczał lecznicę, wybudowano dom gospodarczy i pralnię, a nad nią pokoje dla personelu.

Siostry przyjmowały w szpitalu chorych z całego powiatu strzeleckiego. O tym, jak wyglądała praca w szpitalu, można się dowiedzieć z pamiętnika, który siostry prowadziły przez ponad 50 lat. Kilka lat temu ujawniły jego treść.

Wojna przyniosła wielu rannych

Pierwsze trudne chwile dla sióstr nastały wraz z wybuchem II wojny światowej. Strzelecki szpital z dnia na dzień zapełnił się rannymi, których przywożono z frontu. Mimo że służebniczki pracowały z pełnym zaangażowaniem, nazistowskie władze próbowały je usunąć ze szpitala i zastąpić personelem cywilnym. Wynikało to prawdopodobnie z osobistych przekonań Hitlera, który dystansował się od władz kościelnych.

Siostry były tym faktem przerażone. To dlatego, że szpital był nie tylko ich miejscem pracy, ale także ich domem. W lipcu 1940 r. o planach usunięcia sióstr z placówki dowiedział się ówczesny dyrektor szpitala - dr Backhaus. Postanowił zrobić wszystko, żeby do tego nie dopuścić.

Dyrektor pojechał do Bytomia do głównego lekarza okręgu. Udało mu się go przekonać, by wyznaczyć strzelecką placówkę, jako szpital wojskowy, dzięki czemu siostry mogły pozostać tymczasowo na swoim miejscu. Po przekwalifikowaniu lecznicy część sióstr musiała formalnie wstąpić do... Wehrmachtu. Zakonnice złożyły przysięgi i od tej pory musiały stawiać się na apelach. W zamian, podobnie jak żołnierzom, przysługiwały im różne wynagrodzenia i dodatki, m.in.: koniak, wino, papierosy, pościel, ręczniki i mydła, które mogły zatrzymać lub wymienić na inny towar.

Siostry opisują w swoim pamiętniku, że ranni byli przywożeni z frontu całymi pociągami. W związku z tym zwiększono personel - w sierpniu 1941 r. w szpitalu pracowało już ponad 100 zakonnic, które opiekowały się 400 rannymi (także cywilami).

Gestapo u zakonnic

Pracy służebniczkom nie ułatwiało gestapo. Tajni policjanci nieustannie pojawiali się na szpitalnych korytarzach - sprawdzając, co robią siostry. Te najbardziej obawiały się, że zostaną o coś bezpodstawnie oskarżone i trafią przez to do obozu koncentracyjnego.
W 1943 roku w parku przy szpitalu stanęły cztery baraki dla jeńców: polskich, rosyjskich, angielskich i amerykańskich. Siostry starały się dbać o nich na równi z niemieckimi pacjentami. Upominały nawet strażników, by nie krzywdzili rannych.

Gdy w 1944 r. zaczęły się naloty alianckich bombowców na miejscowe tereny, siostry tak opisały te chwile:

"Znowu ostrzegają radiostacje, że nalot bliski. Przygotowałyśmy się na ciężką i trudną pracę, gdyż prawie zawsze po nalotach przywożono rannych. Za chwilę zaryczały syreny, chorych znoszono do bunkrów (...). Nagle ogromny huk, dom szpitalny cały trzęsie się i kołysze. Wszyscy patrzą przestraszeni, dzieci płaczą, podnosi się krzyk pacjentów: Boże ratuj!".

Bomby z opisanego nalotu spadły na szpitalny ogród, gdzie powstały potężne leje. Żadna z nich nie trafiła jednak w budynek. Im bliżej końca wojny, tym więcej rannych trafiało do szpitala. Byli oni w fatalnym stanie: "często mieli w ranach robaki lub inne insekty sprawiające im jeszcze większy ból."

W styczniu 1945 r. do Strzelec weszli żołnierze radzieccy. Najpierw wojskowi kazali zakonnicom zamieszkać w piwnicach szpitala, a później wygonili je do nieogrzewanych baraków: "Prawie wszystkie siostry zachorowały wtedy na grypę, reumatyzm i dur brzuszny" - czytamy w pamiętniku.

Sowieci plądrują szpital

Rosjanie opuścili szpital w kwietniu 1945 roku, ale zabrali ze sobą wszystko co mogli: łóżka, krzesła, szafy, aparaty rentgenowskie. Życie w powojennej Polsce okazało się dla sióstr równie trudne. Zaczęły one sprowadzać do szpitala sprzęt i meble na własną rękę (pierwsze łóżka dostały w darze od dyrektora więzienia). Trwało to aż do 1949 roku. Gdy wszystko było już na dobrej drodze, siostry dowiedziały się, że władza znów chce przejąć szpital - tym razem polska.

"Między państwem a kościołem zaszło nieporozumienie. Znów zaczęły się trudne czasy" - ubolewały siostry.

Na początku lat 50. władza zaczęła zwalniać zakonnice z pracy, zastępując je siostrami cywilnymi po szkołach pielęgniarskich. Po tym siostry były przesiedlane w różne części kraju.

"Dość wyraźnie odczuwa się prześladowanie Kościoła przez Państwo. (...) Siostry wciąż uważano za Niemki i tak je też traktowano" - pisały służebniczki.

W 1954 r. próbował się za nimi wstawić dr Nowak, który po wojnie pełnił funkcję dyrektora lecznicy - zagroził, że jak tak dalej pójdzie, to zwolni się z pracy. Niedługo po tym władze znalazły zastępcę na jego miejsce i same go zwolniły.

Pod koniec 1949 r. w szpitalu pracowało 27 zakonnic, a w 1952 r. ich liczba spadła do 10.

Operacja: błyskawiczna eksmisja

W 1962 r. w strzeleckim szpitalu pozostały już tylko trzy siostry zakonne. Także i one dostały nakaz opuszczenia placówki, której były założycielkami. Władze miasta zaproponowały im przejście do mieszkania w kamienicy przy ul. Opolskiej. Siostry postanowiły jednak, że nie dadzą za wygraną. Zaczęły pisać odwołania.

19 września 1964 r. komunistyczne władze zdecydowały o przymusowej eksmisji z udziałem ORMO. Akcja miała być przeprowadzona błyskawicznie. Funkcjonariusze - spodziewając się, że nie będzie to łatwe zadanie - przygotowali kuriozalny plan działania. Kilka dni wcześniej ormowcy, podając się za chorych pacjentów, położyli się do łóżek, by móc podsłuchiwać zakonnice. W nocy przed eksmisją na drzwiach prowadzących do kaplicy funkcjonariusze powiesili kłódkę, by siostry nie mogły tam wchodzić i się modlić.

W dniu eksmisji strzelecki szpital został otoczony dodatkowo przez milicjantów. Ludzie nie mogli się nadziwić, że władze przysłały taką liczbę funkcjonariuszy po trzy zakonnice. Siostry na widok mundurowych wykrzyczały, co myślą o eksmisji: - Przyszliście do gotowego! Gdy byłyśmy w wielkiej biedzie, że chorych przykrywałyśmy papierami, żaden z was nie przyszedł nam pomóc!

Ormowcy starali się jednak nie słuchać. Powyrzucali z szafek wszystkie rzeczy sióstr. Te w ramach protestu zbierały wszystko bardzo powoli. Podczas eksmisji nikt nie odważył się jednak użyć siły. W efekcie "błyskawiczna" eksmisja trwała cały dzień. Zakonnice nie pozwoliły tego dnia zawieźć się do mieszkania przy ul. Opolskiej - celowo szły ulicami miasta, niosąc ciężkie toboły, żeby ludzie wiedzieli, jak zostały potraktowane.

Siostry długo nie mogły przyzwyczaić się do nowego miejsca - zamknęły się w mieszkaniu i ograniczyły kontakty. Dużym oparciem okazali się wtedy mieszkańcy miasta. Jeszcze długo po eksmisji ludzie przynosili do mieszkania jedzenie i pomagały siostrom, by odwdzięczyć się za to, że przez lata prowadziły szpital.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska