Jan Cofałka:- Ślązacy robią prawdziwe kariery, ale pod warunkiem, że ze Śląska wyjadą

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Krystian Zimerman, urodzony w Zabrzu, jest iście po śląsku pracowity. Ojciec - jego pierwszy nauczyciel fortepianu - mawiał: „Nic nie jest doskonałe w muzyce. Tylko Bóg jest doskonały. Przećwiczmy to jeszcze raz”.
Krystian Zimerman, urodzony w Zabrzu, jest iście po śląsku pracowity. Ojciec - jego pierwszy nauczyciel fortepianu - mawiał: „Nic nie jest doskonałe w muzyce. Tylko Bóg jest doskonały. Przećwiczmy to jeszcze raz”. Fot. Maciej Stanik [O]
Nie ma w Polsce drugiego takiego regionu, który w ostatnim stuleciu dałby Polsce i światu tyle wybitnych osobowości co Śląsk - mówi Jan Cofałka, autor książki „Ślązacy w świecie”.

W swojej książce pokazuje pan zróżnicowane sylwetki Ślązaków, którzy zrobili kariery gdzieś na świecie. Wbrew stereotypowi Ślązaka łopaciarza pokazuje pan pianistów, śpiewaków, sportowców, literatów, polityków, prawników itd. Czy jest coś - poza miejscem urodzenia - co łączy wszystkie te postaci?

One się nie tylko na Śląsku urodziły, one się z nim także identyfikują. To się wyraża także tym, że mieszkają w Niemczech w Południowej Ameryce czy w Kanadzie, a na co dzień, w domu mówią po polsku, czyli w ich przypadku po śląsku. Nie ma znaczenia, jak daleko wyjechali, bo łączy ich sentyment do - jak by to powiedziano na Śląsku Opolskim - Heimatu. Choćby Mirosław Klose, piłkarz światowego formatu, który przyjeżdża do Opola, żeby się napić piwa i pogadać z kolegami. Bo u nas ludzie chyba wciąż mają dla siebie nawzajem, także dla rodaków, którzy przybywają w odwiedziny, więcej czasu. Ojca Klosego, Józefa, widziałem na boisku, kiedy był zawodnikiem Odry Opole. Potem wyjechał grać do Francji, by ostatecznie osiąść w Niemczech. Mało kto pamięta, że mama Mirosława, Barbara, 45 razy grała w reprezentacji Polski w piłce ręcznej.

W rozmowie dla nto po opolskiej promocji książki mówił pan, że chce nią udowodnić, że Ślązacy wcale nie są - jak to określili Kazimierz Kutz i Janosch - dupowaci. Po lekturze nie mam wątpliwości. Najmniej dupowaty wśród pańskich bohaterów jest na pewno Krystian Zimerman, zwycięzca Konkursu Chopinowskiego w 1975 roku, zabrzanin z urodzenia.

A jednocześnie Zimerman jest iście po Śląsku pracowity. Wyniósł to z domu. Ojciec, jego pierwszy nauczyciel, był bardzo wymagający. „Nic nie jest doskonałe w muzyce, tylko Bóg jest doskonały. Przećwiczmy to raz jeszcze, na pewno zagrasz lepiej” - mawiał. Nic dziwnego, że wychował syna na perfekcjonistę. Kiedy Krystian pracował nad montażem jednej z płyt, robił korektę jakiegoś fragmentu nagrania, a reżyser dźwięku ją wprowadzał. Korekta trwała od 20 minut do pół godziny. Zimerman miał materacyk pod stołem mikserskim, kładł się tam i zasypiał. Obudzony siadał do następnego fragmentu i tak przez trzy dni i trzy noce. Czwartego dnia rano taśma z nagraniem była gotowa i powędrowała do Deutsche Grammophon. Kiedy o 21.00 przywieziono z wytwórni pierwsze płyty do odsłuchania, Zimermana już przy tym nie było. Totalnie zmęczony odsypiał poprzednie dni i noce.

No i charakter ma po śląsku twardy. Potrafi na przykład zerwać koncert...

On jest naprawdę człowiekiem bardzo stanowczym. Jak byłem jeszcze działaczem Towarzystwa Przyjaciół Śląska w Warszawie, próbowaliśmy mu wręczyć naszą nagrodę. Odmówił, tłumacząc, że na Śląsku są bardziej zasłużeni od niego, skoro mieszka w Szwajcarii i rzadko na Śląsk przyjeżdża. Nagrodę dostał jego nauczyciel, Andrzej Jasiński. W Polsce dotknęło go kilka razy, że kiedy rezygnował z honorarium, przekazując je na cele charytatywne, to potem nie bardzo potrafiono się z tych pieniędzy rozliczyć. Jest uczulony na nielegalne filmowanie swoich występów. W 2013 przerwał koncert w Essen, gdzie grał utwory Szymanowskiego, kiedy zauważył, że ktoś na galerii nagrywa jego występ. Po kilku minutach wrócił, by dokończyć, ale nie bisował i nie pojawił się na przyjęciu po koncercie. Tłumaczył swoją reakcję tym, że stracił przez nielegalne rejestrowanie wiele kontraktów. Producenci mówili, że to, co proponuje, jest już dostępne na Youtubie.

Jako jedynemu udało się panu opisać kawalerski wieczór Zimermana.

I bardzo się z tego cieszyłem, bo on mocno strzeże swojej prywatności. Wieczór odbył się w 38-metrowym mieszkaniu Sławomira Pietrasa, późniejszego dyrektora Teatru Wielkiego, gdzie zwaliło się ponad 30 osób. Była muzyka, recytacje, toasty i śpiewy. Pani Halinka, sąsiadka z dołu, przyszła z interwencją, by nie walili w fortepian jak jakiś Zimerman. Jestem tutaj - pokazał się pianista. Kiedy wrzawa znów się podniosła, sąsiadka zagroziła interwencją w spółdzielni. Prezes tejże podniósł się z kanapy i skargę przyjął. Więc kobieta zagroziła, że pójdzie do prezydenta miasta. Ten wstał i obiecał, że goście już będą cicho. Pani Halinka wyprowadziła się po miesiącu do innego mieszkania.

Większość pańskich bohaterów pochodzi z czarnego Śląska. Ale pisze pan także o Opolanach. Często mało znanych. Jednym z nich jest Florian Śmieja - poeta, tłumacz, iberysta. Urodzony - w 1925 - po polskiej stronie granicy pod Zabrzem, ale mający dziadków pod Dobrzeniem i w Siołkowicach i mocno z regionem związany, choć mieszka w Kanadzie. Myślę, że większość Opolan - może poza polonistami i iberystami - dowie się o nim dopiero z pańskiej książki.

Profesor Jan Miodek pytany, gdzie jest Florian Śmieja, odpowiada zwykle, że albo w drodze z Kanady do Polski, albo z powrotem. Śmieja to niezwykle ciekawa postać. Po wojnie został na Zachodzie i studiował w Irlandii łacinę, grekę, angielski, niemiecki i hiszpański. Z czasem stał się wybitnym znawcą literatury hiszpańskiej i wykładowcą iberystyki na wielu uczelniach, także na Uniwersytecie Opolskim.

Ma pan z nim kontakt?

Nie ma tygodnia, byśmy nie wymienili e-maili. Bo on, opolski poeta Jan Goczoł, profesor Miodek i ja jesteśmy wiernymi kibicami Ruchu Chorzów. Prawie każdy mecz komentujemy. Właśnie Janek Goczoł opowiadał, że spotkał kiedyś Floriana Śmieję - kiedy ten wykładał jeszcze na UO - w Siołkowicach. Śmieja szedł drogą razem z żoną. A jego żoną jest Zofia z domu Poniatowska. Z tych Poniatowskich, ustosunkowanych i mających potężne włości. Na ich ślubie była marszałkowa Aleksandra Piłsudska i wręczyła młodym broszkę własnej roboty. Florian był zaprzyjaźniony z Miłoszem i wieloma ludźmi z wysokich sfer. I ten sam Florian przywiózł żonę do Siołkowic, żeby jej pokazać malutkie gospodarstwo dziadka. A ona szła za nim z małą walizką i oglądała z bliska Śląsk. Musiał to być piękny obraz.
Pan kojarzony jest zwykle jako Ślązak spod Tarnowskich Gór mieszkający od blisko pół wieku w Warszawie. Ma pan także w życiorysie opolskie epizody?

Byłem zastępcą Włodzimierza Kosińskiego, potem naczelnego „Trybuny Opolskiej”, w ruchu młodzieżowym. Kiedyś wezwał mnie i kazał mi iść na zjazd opolskich lekkoatletów. Jak już zamykałem drzwi, dodał: I pozwolisz się wybrać na prezesa. I tak zostałem najmłodszym w Polsce prezesem okręgowego związku lekkiej atletyki. Byłem młodszy od najstarszych zawodników. Wymyśliłem m.in. nocny maraton z Góry św. Anny do Opola. Bieg kończył się na Rynku w pierwszy wieczór festiwalu piosenki, a papa Musioł uroczyście witał zawodników, gdy publiczność właśnie wychodziła z koncertu. Następnego dnia rano musiałem iść do komitetu partii, zwanego białym domem, na posiedzenie jakiejś komisji oceniającej ruch młodzieżowy. Nie bardzo brałem w tym udział i obserwowałem przez okno trwającą właśnie budowę Teatru Kochanowskiego. Prowadzący obrady sekretarz zwrócił mi uwagę, że nie bardzo mnie interesuje, o czym oni mówią. Palnąłem mu, że się zastanawiam, czy spadzistego dachu teatru nie dałoby się zimą wykorzystać jako skoczni narciarskiej. Wybuchła gigantyczna awantura.

Trzeba było Opole opuścić?

Za parę miesięcy dostałem propozycję nie do odrzucenia - kazano mi zmienić miejsce pracy. Wylądowałem w Warszawie. Ale próbuję Śląskowi służyć, pisząc o jego pogmatwanych dziejach. Czuję się tu coraz bardziej u siebie. Pociągi ze Śląska w niedzielę są wypełnione ludźmi, którzy przyjeżdżają do stolicy do pracy. Zdarza mi się w sklepie zażartować i po śląsku spytać: A mocie aby mostrich? Coraz częściej sprzedawczyni wie, że to musztarda. Ślązacy przyjeżdżali tu także wcześniej - to oni odbudowywali hutę „Warszawa”- i często zostawali. Więc społeczność śląska w stolicy jest dosyć duża. Szacuję ją na kilkanaście tysięcy ludzi. Co nie zmienia faktu, że kiedy tu przyjechałem, byłem przerażony. Wydawało mi się, że otacza mnie banda cwaniaków. Wszyscy wydawali mi się lepsi, mądrzejsi, ładniej mówili. Jak się tu znaleźć? Z czasem się okazało, że wcale oni tacy wielcy nie są, a ja też potrafię tego i owego „sprzedać”.

Udało się panu przypomnieć śląskość ludzi, których byśmy o nią nie podejrzewali. Myślę o wybitnym plakaciście sławy światowej Waldemarze Świerzym. Starsi czytelnicy pewnie pamiętają jego słynny plakat do filmu „Czerwona oberża” z twarzą francuskiego aktora Fernandela grającego mnicha.

On pochodził z niezwykle biednej rodziny w katowickim Dębie (rocznik 1931). Ojciec był bezrobotny, potem zabrała go wojna i wrócił dopiero w 1947 roku jako repatriant ze Związku Radzieckiego. Nawet syn nie wiedział, jakie były jego losy, bo ojciec - jak wielu Ślązaków - był mrukiem i bał się mówić o przeszłości. Waldek od dzieciństwa wiedział, że chce być malarzem. W zamian za zadania z matematyki odrabiał za kolegów prace z rysunków. Jako 16-letni chłopak nosił za majstrem kubeł z farbami w firmie malującej szyldy reklamowe i plakaty. W gazecie przeczytał, że w Katowicach powstaje szkoła plastyczna. Koledzy zabrali go na egzamin. Poznano się na jego talencie, bo został przyjęty na studia mimo młodego wieku i bez matury. W 1952 za pieniądze byłego profesora z dyplomem w kieszeni przyjeżdża do Warszawy i zostaje na stałe.
I robi prawdziwie światową karierę.

Zrobił ponad 1500 plakatów i 500 okładek książek. Jego plakat z wizerunkiem Jimmy’ego Hendrixa z cyklu „Wielcy ludzie jazzu” wisi jako kultowy w wielu klubach w USA. Ale jednocześnie, jak spotykaliśmy się w klubie jazzowym w Warszawie, zresztą dokładnie naprzeciw jego domu, to tam nikt o Świerzym nie wiedział. Zresztą także na Śląsku nie miał za swojego życia indywidualnej wystawy. Obiecywano mu ją wielokrotnie, ale bez skutku. To jest potwierdzenie, że Ślązacy robią światowe kariery, ale zwykle muszą jednak Śląsk opuścić. Pod koniec życia - zmarł w 2013 - Świerzy zdążył namalować kompletny (Matejko kilku królów opuścił) poczet władców Polski. Do lipca ubiegłego roku poczty obu autorów, by publiczność mogła je porównać, można było oglądać na Zamku Królewskim w Warszawie.

W pańskiej książce dominują Ślązacy polskiej opcji. Osobą z pogranicza dwóch języków, dwóch kultur i dwóch reprezentacji narodowych jest słynny piłkarz Ernest Wilimowski.

On mnie zafascynował, bo jednocześnie jest piłkarskim geniuszem i ofiarą historii. Na Śląsku żywa jest legenda piłkarza Ruchu, który na mistrzostwach świata 1938 roku strzelił w reprezentacji Polski cztery gole Brazylii. Pod koniec sierpnia 1939 - w stolicy już kopano rowy przeciwczołgowe - „Ezi” zdobył trzy bramki w meczu wygranym w Warszawie 4:2 z faworyzowanymi Węgrami. Kibice wynieśli go ze stadionu „Legii” na rękach. To było pożegnanie z Polską. Uznano go za zdrajcę, ponieważ grał w czasie wojny i po wojnie w jedenastu klubach niemieckich, długo w ogóle o nim nie wolno było pisać.

A pan jak ocenia jego wybór?

Nie potępiam go. On niczego poza genialną grą w piłkę nie umiał. Więc chciał strzelać gole, a nie strzelać z karabinu do ludzi ubrany w mundur Wehrmachtu. Idealny nie był. Ale, jak to się często zdarza Ślązakom, został oceniony surowiej niż inni. Po wojnie nigdy już do Polski nie przyjechał. Była szansa w 1995 roku, gdy zaproszono go na 75-lecie Ruchu. Już się nie dowiemy, czy powodem tego, że się w Chorzowie nie pojawił, była choroba żony, czy obiecane auto z klubu jednak po niego nie pojechało. Przyczyną mógł być sprzeciw części środowiska ze słynnym dziennikarzem Bohdanem Tomaszewskim na czele. Jest to o tyle niezrozumiałe, że ten sam Tomaszewski bronił znanego przed wojną tenisisty, Józefa Hebdy, który w 1940 roku wygrał mistrzostwo Związku Radzieckiego. Nie uważał go za zdrajcę, bo bronił się w ten sposób przed wywózką na Syberię. Wilimowski był dla niego zdrajcą. Pogmatwane śląskie losy...
Co jest dla pana z perspektywy książki o Ślązakach w świecie istotą śląskości?

Nie będę bardzo oryginalny. Jednak ich pracowitość, solidność i obowiązkowość, które łączą się z kindersztubą. Nas uczono mówić: proszę, dziękuję i przepraszam. Ślązacy, którzy zrobili kariery światowe, nie różnią się pod względem pracowitości od tych współziomków, którzy przez stulecia pracowali tu fizycznie. Mężczyzna mógł pić, a czasem nawet bić. To było tolerowane, dopóki pracował. Praca decydowała o wartości człowieka bardziej niż to, że coś wysadził albo nawet czy wziął udział w takim czy innym powstaniu. Lenistwo dyskwalifikowało. Brak pracy to jest dla Ślązaka prawdziwy dramat. A powiedzenie o kimś: „To jest taki nierobiś” jest najgorszą obelgą, która przekreśla człowieka ostatecznie.

Kim jest Jan Cofałka

Urodził się 9 II 1940 r. w Rybnej (dziś Tarnowskie Góry), od 1970 roku mieszka w Warszawie.

Politolog, były wiceprezes i sekretarz generalny Towarzystwa Przyjaciół Śląska w Warszawie, a także pracownik Kancelarii Sejmu i redaktor w Wydawnictwie Sejmowym. W 2004 odznaczony m.in. Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.

Od 1997 roku współpracuje m.in. z miesięcznikiem społeczno-kulturalnym „Śląsk”. Autor licznych publikacji, w tym m.in. książek: „Ślązacy w świecie” (2015), „Ślązacy i Kresowiacy” (2011), „Księga Ślązaków” (2009), „Ślązacy w Warszawie” (2008).

O nich jest ta książka

Bohaterami obszernych rozdziałów w książce „Ślązacy w świecie” są:

Piotr Beczała, Ewa Demarczyk, Juliusz Grządziel, o. Leopold Moczygemba, klan Lipowczanów, Adam Makowicz, rodzina Olszaków z Zaolzia, o. Edmund Szeliga, Florian Śmieja, Ernst Wilimowski, Krystian Zimerman.

Czytelnik znajdzie w niej także siedem wspomnień i pożegnań znanych Ślązaków, m.in. Gerarda Cieślika, Edmunda Osmańczyka i Waldemara Świerzego, oraz sylwetki 50 nie opisanych w książce, a znanych w świecie Ślązaków.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska