Jan Pietrzak: - Śmiem żartować

fot. Sławomir Mielnik
- Gdyby nie było komunizmu i zniewolenia, to ja bym w życiu nie poszedł do kabaretu. Mężczyzna powinien się zajmować poważnymi sprawami - polityką albo biznesem - mówi Jan Pietrzak
- Gdyby nie było komunizmu i zniewolenia, to ja bym w życiu nie poszedł do kabaretu. Mężczyzna powinien się zajmować poważnymi sprawami - polityką albo biznesem - mówi Jan Pietrzak fot. Sławomir Mielnik
Rozmowa z Janem Pietrzakiem, twórcą kabaretu "Pod Egidą".

- Jedno z pańskich słynnych haseł brzmi: "Jest śmieszniej, niż wam się wydaje". Co pana ostatnio rozśmieszyło?
- Afera hazardowa jest bardzo zabawna - co wyczyniają te modele, ten Sekuła cały, co to za krętactwa. I to, co premier Tusk powiedział, że będzie kształtował plan konsolidacji, który się zrealizuje w 2024 roku i dlatego nie może kandydować na prezydenta. Przecież to jest niesamowicie zabawne. Wiele z tego, co się dzieje w naszym życiu publicznym, np. na komisjach śledczych to są gotowe skecze. Sejm ostatnio zmienił się w federację komisji śledczych. Ludzie to widzą w telewizorze i zaciskają szczęki, albo zgrzytają zębami. A obowiązkiem satyryka jest śmiać się.

- Z władzy?
- Z każdego. Ale może przede wszystkim z władzy, bo to władza decyduje o tym, co się w Polsce dzieje. Trzeba zwracać uwagę na to, co oni wyprawiają. W wolnej Polsce posypały się na mnie gromy, gdy kpiłem z Mazowieckiego, Wałęsy, Michnika - jak ja śmiem z nich żartować! A śmiem, bo to jest mój zawód. Mamy wolną Polskę i trzeba korzystać. Tak samo teraz mam odwagę śmiać się z Tuska, mimo że dziesiątki innych kabaretów wciąż śmieją się z Kaczyńskich (nie zauważyli, że oni już nie rządzą od trzech lat!). Istota mojego kabaretu nie zmieniła się. Zawsze walczyliśmy z głupotą i lipą. Staramy się być aktualni, mówimy nie o błahostkach tylko o rzeczach istotnych, publicznych, ważnych, które decydują o losach narodu.
- Robi pan to od 50 lat. Od Gomułki. Władze się zmieniają, a Pietrzak się śmieje. Na swojej stronie internetowej napisał pan: motto życiowe - przetrwać...
- Niech pani dokończy. Po pierwsze przetrwać, po drugie nie śmierdzieć. Wymyśliłem je w latach 70. gdy w Warszawie kabaret "Pod Egidą" grał w takiej strasznej spelunie. "Melodia" to się nazywało. Jechało tam potwornie jakąś kiszoną kapustą, z rezerw wojskowych. Ciasno. Na widowni siadało sto osób, wszyscy palili papierosy (bo wtedy papierosy jeszcze nie szkodziły, komuna szkodziła bardziej) i pili wódkę. Na dodatek raz na miesiąc wybijało szambo. Smród totalny. Wychodząc kiedyś po wieczorze, spędzonym w takiej atmosferze powiedziałem: "Po pierwsze przetrwać, po drugie nie śmierdzieć". A potem zacząłem to hasło stosować w szerszym kontekście. Nie śmierdzieć, to znaczy zachowywać się godnie, nie robić rzeczy paskudnych, których potem trzeba się wstydzić. I przetrwać - czyli nie poddawać się, działać, walczyć.

- Walczył pan od 1960 w studenckim kabarecie "Hybrydy". I po siedmiu latach się skończyło, gdy ogłosili was deprawatorami młodzieży socjalistycznej.
- Wyrzucili nas z "Hybryd", przedstawiając jakieś bzdurne zarzuty o bananowej młodzieży. A ja wtedy na szóstą rano chodziłem do fabryki, potem jechałem na studia, a wieczorem do kabaretu. I taką byłem bananową młodzieżą.

- Wcześniejsze 9 lat wojska - w Korpusie Kadetów i Oficerskiej Szkole Radiolokacji też do bananowego życiorysu nie pasowało. Chciał pan być żołnierzem?
- Miałem 11 lat, jak mnie matka oddała do wojska, żeby mnie na ludzi wychowało. Ja byłem dzikim chłopaczkiem ze strzaskanym przez wojnę dzieciństwem, który stracił wszelkie punkty orientacyjne.

- Wojsko się panu najpierw podobało. Ale potem pan przestał podobać się wojsku
- Dorastałem, kiedy zaczynałem trochę rozumieć świat - wojsko zaczęło mnie uwierać, było tam tyle głupoty, ponad miarę mojej wytrzymałości. Byłem konfliktowym oficerem. I kiedy w 1957 doszło do redukcji wojsk Paktu Warszawskiego urwało się z woja kilkaset tysięcy ludzi. I ja też.

- I poszedł pan robić telewizory.
- Produkowałem też pierwsze polskie kamery telewizyjne, instalowałem telewizję przemysłową, np. w kopalni "Wujek". Ale o co mnie pani pyta? O jakieś zamierzchłe czasy?
- Bo chcę zrozumieć, jak nagle narodził się kabareciarz. Wojsko, fabryka, nawet studia socjologiczne to dość odległe od kabaretu klimaty.
- Do "Hybryd" wprowadzili mnie koledzy. To było fajne miejsce, kolorowe - ładne dziewczyny, dobra muzyka, dyskusje o poezji, klub filmowy, no i kabaret. Po prostu mnie wciągnęło. To było coś świeżego i zabawnego na tle szarej rzeczywistości PRL-u.

- Po wyrzuceniu z "Hybryd" mógł pan zostać socjologiem.
- Kiedyś tak myślałem, że będę robić ankiety, albo pracować za biurkiem. Ale kiedy nas wyrzucili, uświadomiłem sobie, że robimy coś ważnego. Skoro nazwali nas wrogami socjalizmu, chcieli skasować, to pomyślałem, że mam coś istotnego do zrobienia w tym zawodzie.

- I założył pan kabaret "Pod Egidą", który działa do dziś. Dwa bardzo ważne koncerty tego kabaretu wiążą się z Opolem, z festiwalem piosenki.
- W 1973 roku po raz pierwszy wystąpiliśmy na festiwalu w amfiteatrze. Wcześniej kabarety pokazywane były gdzieś w szkole pedagogicznej i muzycznej. Ale w 1973 byłem kierownikiem Redakcji Widowisk Estradowych w Telewizji Polskiej i doprowadziłem do pierwszego kabaretonu w amfiteatrze. Wystąpiły wtedy cztery kabarety - Tej, Salon Niezależnych, Elita i Pod Egidą. To było historyczne wydarzenie. Mogliśmy pokazać kawałek kultury niezależnej, a przecież cenzura wtedy szalała. Potem do 1980 roku byłem zakazany w telewizorze, nie miałem też wstępu do Opola, ale Opole już wiedziało, że jest taki kabaretowy potencjał. Aż przyszedł rok 1981. Karnawał Solidarności. Słynna Noc Kabaretowa - sześć godzin programu i nad ranem, w promieniach wschodzącego słońca finał, gdy na stojąco publiczność razem z nami śpiewała "Żeby Polska była Polską". Ludzie płakali, a dla naszej branży to było coś niezwykłego. Poszło przesłanie, że mury muszą runąć.

- Ludzie przyszli odreagować, pośmiać się z komuny, a wychodzili w patriotycznym uniesieniu. "Żeby Polska była Polską" śpiewało się wtedy jak hymn. Nieoficjalnym hymn Solidarności. Jak powstała ta pieśń?
- Napisałem ją w 1976 roku. Wtedy władza organizowała takie wiece propagandowe - ludzi z fabryk spędzano na jakieś stadiony i błonia, żeby protestowali przeciwko wichrzycielom i warchołom z Ursusa i Radomia. Stali ze szturmówkami i wstydzili się, że tam stoją i słuchają tych głupot. A na trybunach - banda łobuzów, która zawłaszczyła sobie nasze symbole, nasz hymn i historię narodową. To było przerażające widowisko, taki skrót naszej ówczesnej sytuacji, że postanowiłem wyrazić polskie marzenia, aspiracje jak najbardziej precyzyjnie i dobitnie. Pierwszy raz zaśpiewaliśmy tę pieśń w tej śmierdzącej "Melodii". Nikt się tego nie spodziewał, publiczność nie wiedziała, jak reagować, najpierw była cisza, potem pojedyncze brawka, a na koniec już burza braw.

- I pieśń poszła w naród.
- Bo piosenka ma ogromną siłę przebicia. Dociera do milionów. To, co mówiłem w moim kabarecie w 1973 czy w 1981, było niesamowite. Ile bibuły trzeba by natrzaskać, żeby te treści dotarły do milionów ludzi. Dla mnie najbardziej zdumiewające było, jak w sierpniu 1980 byłem wzywany do strajkujących załóg i że ta piosenka była już im znana, puszczali ją w radiowęzłach zakładowych. Piosenka została dogoniona przez historię i okazała się niesłychanie przydatna, bo pozwoliła się skupić wobec bliskiej ludziom myśli: żeby Polska była Polską. Wszyscy mówcy solidarnościowi wracali do tego hasła, drukowano je w gazetkach, śpiewali ludzie na zebraniach "S". A kiedy minął karnawał Solidarności, w stanie wojennym miałem rozmowę z jednym ubekiem, który powiedział: "W życiu już pan tego nie będzie śpiewać. Od Polski to my jesteśmy".

- Właśnie ukazała się pana książka "Jak obaliłem komunę". Ma pan dowody na potwierdzenie prawdziwości tej tezy?
- Mam i to wystawione przez największych ekspertów - służbę bezpieczeństwa. Pisali w notatkach służbowych z moich koncertów: "Krytykuje i ośmiesza władzę, najczęściej w sposób złośliwy". "Kpi z budownictwa socjalistycznego i polityki Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej". I najlepsze: "Na koniec mówi: Do zobaczenia w wolnej Polsce. A to będzie już niedługo". To są najlepsze recenzje jakie w życiu miałem. A mówiąc całkiem serio - ta książka jest hołdem złożonym Solidarności, której jednodziesięciomilionową częścią się czułem. Komuny nie obaliły jednostki, lecz duch narodu.

- Walkę z komuną za każdym razem, gdy przygotowywaliście w kabarecie nowy program, zaczynaliście od walki z cenzurą.
- Strasznie trzeba było kombinować. To była jedna wielka gra, cwaniactwo, jak ich wykiwać. A cenzorzy byli bardzo różni - jedni inteligentni i cyniczni, którzy mieli wszystko w dupie, a poszli do tej pracy, bo tam dobrze płacili, a drudzy - młoty tępe i durne, nienadające się do żadnego dialogu. Z tym drugim typem miałem kiedyś do czynienia w Opolu na festiwalu. Organizatorzy uznali, że do koncertu finałowego powinna wejść moja piosenka "Dziewczyna z PRL-u." Ale przyszedł cenzor i mówi: "Wie pan, mamy takie obawy, czy to puścić do amfiteatru. No, bo dlaczego ta dziewczyna jest z PRL-u? A gdyby tak ona była z Opola, ta dziewczyna..." Ja na to, że Opole nie pasuje do rymu. On: "No tak. No, to może... niech będzie z Katowic". W końcu nie wytrzymałem i pytam: "Czy pan ma coś przeciwko PRL-owi?" Cenzor się spłoszył. To był miejscowy, a na festiwal dodatkowo przyjeżdżali też specjalni, z Warszawy. Długo się razem naradzali, a ja przez całą noc z gitarką czekałem. I w końcu nie wpuścili mnie na scenę.

- "Dziewczyny z PRL-u" zażyczyła sobie publiczność na niedawnym pana spotkaniu w Opolu, zorganizowanym przez muzeum polskiej piosenki. Ale pan zaczął recital od jednego ze swych znaków firmowych - poetyckiej "Pamiętajcie o ogrodach", też związanej z Opolem.
- Za tę piosenkę wspólnie z Jonaszem Koftą dostaliśmy w 1965 na festiwalu opolskim nagrodę dziennikarzy. 10 tysięcy złotych na dwóch! Wyobraża sobie pani? To były duże pieniądze. Poszliśmy uczcić sukces do "Pająka". Nie będę wchodzić w szczegóły, ale poszaleliśmy. Doszło do tego, że odnaleźliśmy się po trzech dniach, ale nie w ogrodach, lecz w ogródkach działkowych. Ostro było!

- Wśród admiratorów pana kabaretu był Zbigniew Herbert, który na jednym z koncertów śpiewał z wami na scenie "Żeby Polska..." i Jan Nowak Jeziorański, który żałował, że nie urodził się pan 40 lat wcześniej, bo by pana zwerbował do Radia Wolna Europa. A wśród ludzi władzy miał pan zwolenników?
- Wałęsa był moim wielkim fanem. Nawet, jak został prezydentem często do nas przychodził. W latach 70. przez jakiś czas nasz kabaret miała lokal w piwnicy w tym samym budynku, w którym na piątym piętrze mieściła się redakcja "Polityki" Rakowskiego. On do nas przychodził i bardzo dobrze się bawił. Pewnego razu, jak trochę wypiliśmy, rzecze do mnie: "Mów mi: Mietek". Trochę zdębiałem. Myślę, że on czuł, że ten kabaret coś ważnego formułuje. Ale recenzji nie chciał drukować. Zdejmował je z łamów, a redaktorzy przynosili mi je do akt. Odkrył nas też Cyrankiewicz i u nas bywał pod koniec lat 80. Ale to już był wtedy staruszek, od dawna pozbawiony wszelkich funkcji.

- W swojej dowcipnej ankiecie personalnej pisze pan, że kabaret to sposób na życie. Ale kiedyś przyznał pan, że to zajęcie niegodne mężczyzny. Dalej pan tak uważa?
- To są paradoksy losu. Gdyby nie było komunizmu i zniewolenia, to ja bym w życiu nie poszedł do kabaretu. Mężczyzna powinien się zajmować poważnymi sprawami - polityką, wojskiem, elektroniką, albo biznesem. Robić ważne rzeczy dla dobra ludzi, rodziny, regionu, Polski. Choć z drugiej strony, po latach kabaretowania mogę powiedzieć, że to właśnie ja mam największą partię w Polsce - wspólnotę śmiechu.
- Dziękuję za rozmowę.

Czytaj e-wydanie NTO - > Kup online

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska