Janusz Rewiński: - Kiedy nie rozśmieszam, hoduję króliki

fot. Witold Chojnacki
fot. Witold Chojnacki
Rozmowa z Januszem Rewińskim, satyrykiem, słynnym Miśkiem z kabaretu Olgi Lipińskiej i odtwórcą roli Siary w filmie "Kiler".

- Co się z panem dzieje? Nie widać pana ostatnio w ogóle?
- Bo ja, proszę pani, jestem nieodłączną częścią naszej rzeczywistości. Pan prezes TVP Piotr Farfał nie odnowił ze mną umowy na dalszy ciąg programu "Szkoda gadać". Kiedy odszedł z telewizji, pojawił się nowy prezes. Potem były protesty pana ministra Grada, który chiał wiedzieć, czy ten prezes jest naturalny czy nienaturalny. W końcu rejestr sądowy wpisał nowy zarząd. A ja nadal czekam na propozycję. Na razie nikt nie dzwoni.

- A chętnie by pan wrócił…
- Ależ ja bym najchętniej stamtąd w ogóle nie odchodził! Polska telewizja publiczna to dla mnie naturalne środowisko. Satyryk to w końcu zawód publiczny i w miejscach publicznych powinien być uprawiany.

- Czym się pan zajmuje w tak zwanym międzyczasie?
- Jestem pełnowymiarowym rolnikiem. Siedzę na roli i jej doglądam.

- Dużo ma pan tej roli?
- Tyle, ile potrzeba. A w Polsce, by być rolnikiem, trzeba mieć wyższe wykształcenie i hektar ziemi. Ja mam jej nawet więcej.

- Dużo więcej?
- A pani jest z gazety czy ze skarbówki? Nie mam na pewno 100 tysięcy hektarów, jak pan Piskorski. Mam ich dwanaście, wszystkie kupione od rolników. Co prawda Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa twierdzi, że mam mniej, ale to długa historia, na kolejną rozmowę, tym razem o rolnictwie. Bo życie rolnika w tym kraju bywa jak ten tygrys z rosyjskiego dowcipu - śmieszne i straszne.

- Podobno swego czasu hodował pan króliki.
- No tak, wspomniałem o tym w jednym czy dwóch wywiadach i tak się utarło, że hodowlą królików zajmuję się zawsze wtedy, kiedy przestaję się zajmować satyrą czy aktorstwem. Jak tylko kończy mi się albo nie odnawia jakiś kontrakt z telewizją, to gwałtownie zaczynam hodować króliki.

- Te pana też są pędzące?
- Na wsi pędzenie kojarzy się zupełnie z czymś innym. Niedaleko mnie jest takie Centrum wyPędzeń... A co do królików - moje są nadzwyczaj spokojne, ale dostarczają bardzo dużo zajęcia. A teraz oprócz nich mam też cztery konie, dwie kozy i owcę.

- Z całym szacunkiem dla różnorodności trzody - to chyba nie za wiele jej jest... Więc rozumiem, że bardziej dla zabicia czasu niż pieniędzy pan to gospodarstwo prowadzi.
- W zasadzie to ja je jeszcze ciągle buduję. Moje gospodarstwo powstaje od zera i robię je własnymi rękami. Zacząłem w szczerym polu, bo uznałem, że to jedyne, co szczerego jest w tym kraju... No i na nim najpierw postawiłem stajnie, potem garaż na maszyny, a teraz buduję obok nich dom. Dzięki temu nie siedzę z założonymi rękami wgapiony w telefon w oczekiwaniu na propozycje od kolejnych prezesów TVP czy agentów filmowych. W ogóle żyję w rytmie przyrody: zaczynam dzień o piątej rano, a chodzę spać z kurami.

- Uprawia pan jakieś zboże na tych swoich hektarach?
- A po co? Żeby hodować konie, potrzebne są łąki i pastwiska. Owies oczywiście też, ale teraz sto kilogramów owsa kosztuje 35 złotych. Rolnikom w ogóle nie opłaca się go uprawiać. No, więc ja go nie uprawiam, tylko kupuję.

- A konie ma pan hodowlane...
- Oczywiście. Jestem członkiem Związku Hodowców Koni i mam polskie konie półkrwi, z paszportami. Hodowla mi się rozwija, bo mam już młodego ogierka, który jest synem mojej pierwszej klaczy. Mam też jedną klaczkę, która jest po chorobie i ma u mnie zapewniony dożywotni wikt oraz drugą, która ciąga sanki albo bryczkę, jak zjeżdżają goście.

- No i w związku z tym jest pan w grupie tych szczęśliwców, którzy płacą KRUS...
- Tak, płacę. I bardzo go sobie chwalę. Tym bardziej, że z płaconego przez artystów za komuny tak zwanego emerytalnego zabezpieczenia twórców po 1989 roku nie zostało nic... Zresztą kiedy jeszcze byłem młodym człowiekiem, to trochę pracowałem na etacie w teatrze, trochę w Estradzie Poznańskiej, a potem długie lata jedynie na umowę o dzieło czy umowy zlecenia. O emeryturze nie myślałem. Ale jak mi się kilka lat temu zdarzyła pierwsza dłuższa, bo bodaj trzyletnia przerwa w pracy, po rozstaniu z "Ale plamą" w TVN-ie, to pomyślałem: O kurczę! Mam prawie 50 lat, żadnych emerytalnych zabezpieczeń, a przecież być może zaraz przyjdzie mi iść na tę emeryturę. Zebrałem więc kilka kawałków ziemi i zostałem pełnoprawnym rolnikiem, który płaci KRUS.

- Aż trudno uwierzyć... Przecież za czasów, gdy był pan posłem z ramienia Polskiej Partii Przyjaciół Piwa to był pan zagorzałym liberałem...
- Słowo "zagorzały" w kontekście piwosza nie jest chyba najszczęśliwsze... A podczas swojej politycznej działalności byłem namiętnym piwoszem... I taką ideologię głosiłem. Dostałem za to nawet od kolegów z kabaretu Elita odznakę "VIP dla jaj". Bo też i dla jaj wdałem się w tę polityczną hecę.

- Ale w pewnym momencie w wywiadach mówił pan, że jak najbardziej poważnie stara się pełnić rolę posła.
- Skoro wlazłem między wrony... To próbowałem zrozumieć, co się tam dzieje. Uważnie słuchałem, obserwowałem, podpatrywałem. No i teraz to ja już tak ogólnie wiem, co to jest Sejm i o co tam chodzi...

- To jest pan w mniejszości. Czyli, o co tam chodzi?
- No, jak to?! To proszę posłuchać tych wszystkich komisji, ich śledczych i śledzonych. Piękna jest ta nasza wesoła demokracja, tylko może przyszedł już czas, że trzeba by się otrząsnąć i przejrzeć na oczy. Aktorzy, reżyserzy, ludzie związani z filmową branżą mają chyba taki zmysł patrzenia komuś na twarz i wyczuwania, w jakiej roli ten człowiek byłby najlepszy. Reszta społeczeństwa jest chyba na te naturalne ludzkie predyspozycje nie wyczulona. Więc może dobrze by było ustawić taką kamerę prawdy i przejechać nią po twarzach tych wszystkich: pana premiera, posła Nitrasa, byłego wicepremiera Grzegorza Schetyny, pana Neumanna i tak dalej. Po oczach i twarzach łatwo poznać, do czego oni zmierzają i o co walczą.
- A o co?
- Wychodzi to teraz jak szydło z worka. Po dwóch latach rządów, podczas kolejnych przesłuchań hazardowej komisji śledczej, okazuje się, że wcale nie chodzi o miłość. Chodzi o to, by wejść do piwnicy i ukraść konfiturę.

- Czyli żeby się nachapać. Ale chyba nie pierwszy raz to tak wychodzi... Po konfitury sięgała każda kolejna ekipa, która się dorwała do władzy.
- Ależ oczywiście. A jak ktoś ma wątpliwości, to niech sobie odgrzebie stare gazety i zrobi taki rząd portretów z kolejnych ekip - Unii Wolności, SLD... Każda kolejna ekipa to był trochę inny typ ludzi, ale wszystkim chodziło o tę konfiturę. Ale teraz jest mi szczególnie przykro, bo kiedy byłem posłem Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, to siedziałem w sejmowych pokojach z ludźmi, którzy się wtedy nazywali Kongres Liberalno-Demokratyczny. Znam ich, morze kawy z nimi wypiłem. Pasowali wizerunkowo do mojego pokolenia, mówili jak ja, ubierali się tak jak ja bym się chciał ubierać. Dlatego jak widzę, co się po tych dwóch latach rządów pozmieniało w ich oczach, słowach i czynach, to mi przykro jest strasznie.

- I mówi pan, że ludzie powinni przejrzeć na oczy i coś zmienić? Ale aktorów na scenie do obsady komedii pod tytułem Sejm nie ma znów tak wielu. Ciągle powtarzają się te same twarze. Ludzie nie mają wyboru.
- Mnie się wydaje, że ludzie często się odwracają od problemu, bo go nie rozumieją. A nie rozumieją, bo nie chcą. Politykom łatwiej jest nie tłumaczyć albo dać manipulować tłumem dziennikarzom, stacjom telewizyjnym, mediom...

- No to brniemy w ślepą uliczkę. Po tym, co pan powiedział prosty wyborca pomyśli: nie pójdę głosować, bo znów ludzie, których szanowałem za ideały, dawną walkę, system wartości, dojdą do władzy i się zepsują... Jaka jest decyzja? Nie pójdę na wybory.
- Takiego wniosku wyciągnąć nie można.

- Dlaczego?
- Bo nasze dzieci: moje, pani, tego wyborcy, będą żyły w rzeczywistości, którą my teraz tworzymy. Ta myśl powinna nas skłaniać do świadomego głosowania. Do tego, żeby się zastanowić: ci już byli i było tak, tamci też, było inaczej, a ci jeszcze nie byli, ale coś kręcą. A jeszcze innych opluli i po latach się okazało, że niesłusznie. Jednym trzeba podziękować i wysłać w niebyt, z innymi się przeprosić, a z jeszcze innymi postąpić według filozofii pewnego mistrza z dowcipu. Gdy umierał w rowie, oblazły go muchy. Jego uczeń odgonił je z litości dla starca, a ten go zganił, mówiąc: coś zrobił głupcze, te już były najedzone...

- Pan zna ludzi, z którymi by pan się przeprosił?
- Są tacy, z których zdarzyło mi się kiedyś zakpić mniej czy bardziej siermiężnie na scenie. Dałem się wtedy wmanipulować, uległem wrażeniu stwarzanemu wokół nich. Po latach to wiem. Dlatego teraz, kiedy ich spotykam, mówię: przepraszam.

- Komu już pan tak powiedział?
- Nie wymienię żadnych nazwisk.

- Dlaczego?
- Bo nasza rozmowa stałaby się polityczna. A ja nie jestem politykiem. Jestem satyrykiem.

- A nie ciągnęło pana po sejmowej przygodzie znów do polityki?
- Po tej przygodzie wiem, że wykonując swoją satyryczną profesję więcej mądrego robię dla ludzi, niż siedząc w sejmowych ławach.

- To po co panu w ogóle to było? Moja mama, która bardzo pana lubiła w roli Miśka w kabarecie Olgi Lipińskiej, kiedyś właśnie stwierdziła: no i po co mu to było!
- To proszę mamie powiedzieć, że choć było to dla jaj, to nie żałuję, że się zdarzyło. To było fantastyczne doświadczenie, także dla kraju. Udowodniło przy okazji, co się może zdarzyć przy takiej ordynacji. Tylko nikt z tego nie wyciągnął wniosków i niedługo po mnie zdarzył się żart dużo mniej śmieszny, a bardziej dramatyczny. W Sejmie zasiadła Samoobrona. Ja się natomiast cieszę, że nigdy więcej mnie nie korciło, żeby tam wrócić.
- To jeszcze jedno pytanie o powrót, ale tym razem na scenę. Zenon Laskowik, z którym pracował pan za czasów kabaretu Tey, wrócił na scenę i z powodzeniem daje spektakle w całej Polsce. Pana nie ciągnie?
- Wszystko ulega ewolucji. Moje występy z Laskowikiem były w innym czasie i innych okolicznościach. To był niezwykle utalentowany samorodek sceniczny. Uległem jego niezwykłej magii. Pracowaliśmy razem i było dobrze. Ale nasze drogi dawno się rozeszły. To tak jak z innymi moimi dawnymi przedsięwzięciami. Były - i bardzo dobrze - a potem się skończyły. Kiedy grałem w kabarecie Olgi Lipińskiej, to był on nagrywany raz w miesiącu. Opowiadane w nim żarty czy odgrywane skecze były przez ten miesiąc aktualne. Teraz świat ma inne tempo, inaczej się toczy. Po doświadczeniach z "Ale plama" czy "Szkoda gadać" nie wyobrażam sobie innej działalności satyryczno-kabaretowej. Dzisiaj to, co mówię, jest aktualne, a jutro już nie. Dziś liczy się szybka siła rażenia kabaretowego. Tym bardziej, że moja satyra polega na improwizacji na bazie aktualnych wydarzeń.

- Kiedyś było się łatwiej śmiać?
- Inaczej. Śmiech niewolnika żyjącego w kraju, w którym nad głową ciągle wisi widmo cenzury i groźba utraty pracy za zbyt pochopnie wypowiedzianych kilka słów, jest zupełnie innym śmiechem, niż ten, który słychać dzisiaj. Ale nie potrafię ich ocenić - ten był lepszy albo gorszy, łatwiejszy do wywołania czy trudniejszy. Na pewno są inne. To trochę tak, jak inny jest śmiech na kabaretonie w Opolu od tego, który rozlega się w Monachium na Oktoberfest, gdzie rubaszni Niemcy śmieją się z odgłosów swego ciała... Ale jest jedna zasada - każdy śmiech musi być naturalny. Tylko wtedy bawi.

- Zagrał pan niezapomnianego Siarę w Kilerze i kilka innych ról. Dlaczego również w filmie się pan nie pojawia?
- Coś mi się niewyraźnie wydaje, że może to mieć związek z moim niewyparzonym językiem. Byłem kiedyś na jakimś wytwornym bankiecie, na który spóźnił się pan minister kultury. Gospodarz mi szepnął, że skoro jestem satyryk, to może bym to jakoś dowcipnie skomentował. To powiedziałem, że im mniej kultury, tym większy minister... No i tak to właśnie jest z tym moim bywaniem i wynikającymi z niego komplikacjami. W każdym razie od tamtego czasu polska kinematografia omija mnie szerokim łukiem. Ale mam też newsa dla "Nowej Trybuny Opolskiej"…

- Jakiego?
- Otóż proszę sobie wyobrazić, że napisał do mnie jakiś sekretarz stanu, że mnie pan minister odznaczył srebrnym medalem zasługi "Gloria Artis" za wkład w polską kulturę...

- No to gratulujemy!
- Ale ja się tego strasznie przeraziłem. Bo po pierwsze, to takie medale dostają ci, co się ich wysyła na emeryturę, a ja przecież liczę, że w końcu ten telefon zadzwoni. A po drugie to w tym zawiadomieniu jest napisane, że wręcznie medalu jest 27 stycznia w budynku ministerstwa w pokoju 106... A wie pani jak to teraz bywa z zaglądaniem do jakichś pokoi...

- I nie odbierze pan tego medalu?
- Nie zamierzam. No chyba, że pan minister od skarbu państwa, kolega pana ministra od odznaczenia, odbierze sobie z moich hektarów trzy słupy energetyczne, które tu kiedyś postawiono. Mnie one zawadzają i od ośmiu lat doprosić się nie mogę, żeby sobie je wzięli. Więc możemy zrobić wymianę: słupy za srebrną blachę. Tylko ten pokój 106. I ten pędzący królik...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska