Jerzy Illg: - Wydawca musi czasem uciekać się do forteli

fot. Sławomir Mielnik
fot. Sławomir Mielnik
Rozmowa z Jerzym Illgiem, autorem książki "Mój znak", redaktorem naczelnym Wydawnictwa Znak.

- Jeśli ktoś oczekiwał, że szefa wydawnictwa można zastać za biurkiem, po lekturze "Mojego znaku" nie będzie miał takich złudzeń. Jest pan w nieustannym ruchu: a to Kalifornia, a to Wenecja, a to Dublin.
- Rzeczywiście, mam w sobie jakiś rodzaj głodu, ciekawości świata i ludzi. Wczoraj byłem w Katowicach, dzisiaj jestem w Opolu, a w czwartek wybieram się do Pragi, gdzie Vaclav Havel organizuje konferencję w rocznicę aksamitnej rewolucji, a wieczorem zagra Lou Reed. Kiedy dowiaduję się, że coś takiego się dzieje, nie potrafię sobie odmówić.

- Praca na miejscu też mieści się poza schematem.
- Wydawca musi czasem uciekać się do forteli. Zadzwoniłem do Kazimierza Kutza w jego 79. urodziny - telefon odebrała żona - i mówię: "Nie mów, Iwonko, że to ja, tylko jakiś starszy pan". Tego dnia w gazecie ukazał się wielki wywiad z jubilatem i nawiązując do niego, trzęsącym się głosem powiedziałem: "Mam tyle lat co pan i chciałem bardzo podziękować, że ujął się pan za starymi ludźmi, bo nas się nie szanuje. Mamy jeszcze jedną wspólną rzecz - przeczytałem, że pan pisze książkę, a tak się składa, że ja też. Bardzo jestem ciekaw, który z nas prędzej skończy?". Na co Kutz: "Ja mam dopiero dwie trzecie, bo ciągle mnie odrywają - a to sejm, a to telewizja". "Ale jak pan myśli, kiedy pan skończy?". "Nie wiem, chciałbym w tym roku, tylko czy to się uda?". A ja wtedy, już własnym głosem: "Kaziu, mówiłeś, że już kończysz, a dowiaduję się, że dopiero dwie trzecie...". I tu padła seria słów nieparlamentarnych, które cytuję w książce.

Jakiś czas potem u nas była kolacyjka, na której była Szymborska i zadzwoniliśmy do Kutza. Oddałem jej słuchawkę, a ona: "Panie Kazimierzu, jestem wielbicielką pańskiej prozy, co jest z tą powieścią?" i słyszy w odpowiedzi: "Właśnie dwa dni temu skończyłem, tylko proszę nie mówić Illgowi". No i udało się, jest - myślę, że "Piąta strona świata" to będzie wielkie wydarzenie, bo takich powieści w Polsce się nie pisze. Zaczyna się zdaniem: "Bije mi dekiel, mam ptoka i nie wiem, jak się pisze książka". W jakimś sensie jest to powieść o narodzinach pisarza, a zarazem saga oparta na zagmatwanych śląskich losach. Kutz zastosował świetną konstrukcję fabularną i wyszła krwista, jędrna, znakomita proza.
- Póki co, Kutz Nobla nie dostał, a miejsca za granicą, które wymieniłam, są związane z noblistami.
- Ale siedział na mojej kanapie, zwanej noblowską, więc wszystko przed nim. Kanapa ta zaczęła uchodzić za magiczną od czasu historycznego zdjęcia, na którym siedzą na niej obok siebie Seamus Heaney, Wisława Szymborska, Stanisław Barańczak...

- Nie-noblista.
- Jeszcze nie. Kiedy zdjęcie było robione, żadne z nich nie było noblistą. Heaney dostał Nobla za rok, a Szymborska za dwa lata, więc kto wie?

- Intuicja wydawcy każe panu niektóre osoby zapraszać na kanapę?
- Czasem się to udaje. Siedział na niej Ryś Kapuściński - i niewiele brakowało. Intuicję mają też moje koleżanki z wydawnictwa, które wynalazły Coetzee'ego, dzięki czemu wydaliśmy "Hańbę" jeszcze przed Noblem. A on się okazał dżentelmenem, bo kiedy po Noblu pojawiło się mnóstwo kuszących ofert, zastrzegł, że będzie podpisywał umowy tylko z tymi, którzy wydawali go wcześniej.

- Udało się panu "udomowić" wielu wybitnych pisarzy, z wieloma wypić bruderszaft.
- Na nawiązywaniu kontaktów z autorami polega moja rola. I nie jest tak, żebym ją pełnił ze służbowej powinności, tylko z pasji, z ciekawości, która sprawia, że każdy autor to szansa na nową znajomość, czasami na przyjaźń. Wciąż się od tych ludzi uczę. Terminowanie u mojego poprzednika Jacka Woźniakowskiego czy Jerzego Turowicza więcej mi dało niż studia uniwersyteckie, niż doktorat.

- A znajomość z Miłoszem?
- Miłosz uczył mnie przede wszystkim przywiązywania wagi do tego, co istotne, nierozpraszania się na rzeczy błahe. To był umysł niesłychanie otwarty i chłonny. Posiadał prawdziwie buddyjską umiejętność koncentracji, zresztą jemu buddyzm był na swój sposób bliski. Świadczy o tym np. tekst w "Piesku przydrożnym" zatytułowany "Uważność" (słowo "mindfulness" nie ma dobrego polskiego odpowiednika). Pod takim tytułem wydaliśmy zresztą tomik jego kalifornijskiej przyjaciółki, buddystki Jane Hirshfield. W kręgu przyjaciół często usiłowaliśmy pana Czesława rozśmieszyć, wciągnąć razem z Wisławą Szymborską w towarzyskie, niepoważne awanturki, ale nie zawsze się to udawało - był niesłychanie wymagającym partnerem i chcąc dotrzymać mu kroku, trzeba było śledzić na bieżąco wszystko, co się ukazywało. A on pochłaniał mnóstwo książek i ciekaw był naszego zdania.

- Sprawiał wrażenie bardzo skoncentrowanego na sobie...
- Też, ale może bardziej na swoim dziele i na refleksji, jaką cenę autor płaci za dzieło, za wielkość, za sławę. Myślę, że to był jeden z tematów jego trudnych osobistych bilansów. Dręczyło go pytanie, czy dzieło, które pozostanie, usprawiedliwia zło, które się wyrządziło. To było takie mierzenie się z życiem w egzystencjalnym, głębokim wymiarze.

iązuje. z
- Pomiędzy nim a Josifem Brodskim istniały wyjątkowe relacje...
- Brodski to był niesamowity człowiek, sama kipiąca, musująca poezja...

- ... za którą nie przepadała Szymborska. Wiem to z pana książki.
- "Za dużo jest poezji w tej poezji" - powiedziała kiedyś. Ale bez wątpienia Brodski był geniuszem. Przez niektórych uważany był za aroganta, stawiającego rozmówcom bardzo wysokie wymagania - natomiast jeśli miało się szczęście należeć do kręgu osób mu bliskich, reagował niezwykłą serdecznością, czułością i ciepłem. Kimś takim był dla niego Miłosz, postać nieomal mityczna.

- Poza tym Miłosz mu pomógł...
- Zawsze pamiętał o liście, którym wsparł go Miłosz, kiedy Brodski znalazł się w Ameryce. A potem... Tylko "Pan Czesław" mógł nakazać Brodskiemu, żeby przyjechał do Krakowa w 1990 r. na wspólne czytanie wierszy na Uniwersytecie Jagiellońskim. Brodski zapytał: "Ale kto za to zapłaci?" i otrzymał odpowiedź: "No jak to kto? Ty!".

- Odsłania pan przemilczane przez osoby z kręgu Szymborskiej krotochwilne sceny z jej udziałem.
- Życiorys Szymborskiej wbrew pozorom wcale nie jest taki efektowny, jak mogłoby się wydawać, nie zawiera wydarzeń, które mogłyby stanowić kanwę pasjonującej biografii. Ona spędza mnóstwo czasu sama i musi bronić prywatności, którą świat chce na różne sposoby naruszać, bo jej samotność jest właściwie elementarnym warunkiem skupienia, pisania. Poświęcony Wisławie rozdział w mojej książce został jej przykładnie przedstawiony do akceptacji. Żadnych uwag krytycznych nie było, mało tego, niektóre fakty kazała jeszcze dopisać, jak np. fant w loteryjce, o którym zapomniałem: odciągacz do pokarmu, ku jej radości wylosowany przez mężczyznę.

- Krasnala też podpowiedziała?
- Nie. Krasnala pamiętałem. Chodziło o wyjazd na doktorat honoris causa Staszka Barańczaka w Katowicach. Na stacji benzynowej zobaczyliśmy tłum plastikowych krasnali i Wisława wpadła na pomysł, żeby przyszłemu doktorowi kupić ekshibicjonistę w rozchylonym paletku, pokazującego maleńki interesik. Złożyliśmy się na niego - nie był tani! - choć miałem wątpliwości, czy nie zdecydować się na takiego na nocniku. Wisława była zdania, że jeśli już, to idziemy na całość i krasnal ekshibicjonista wręczony został Barańczakowi, ku wielkiemu zgorszeniu niektórych zebranych. Bronisław Maj wyjaśniał, że to współczesna rzeźba - kosztowny dar środowiska krakowskich pisarzy - i że nasz przyjaciel, doktor Marian Stala dał wyraz wielkiego oddania, tygodniami pozując rzeźbiarzowi.
- Ucieszny ton, który właśnie się pojawił, przypomniał mi, że miał pan kontakt ze szczególnie pogodnym noblistą...
- O Heaneyu kiedyś powiedziałem, że mógłby sam ogrzać lodowaty kościół św. Katarzyny w Krakowie, w którym kilkakrotnie czytał wiersze. Jest to człowiek - powiem, choć zabrzmi to banalnie - niezwykłej serdeczności. W ciągu 26 lat pracy w zawodzie wydawcy nikogo takiego nie spotkałem. Kiedy przyleciał teraz na Festiwal Miłosza, zabrałem go wraz z żoną Marie z lotniska do domu, gdzie zebrało się już grono przyjaciół. Choć była dziesiąta wieczorem, długo biesiadowaliśmy rozkosznie. Wcześniej gościliśmy z żoną u niego w Dublinie i w domku w górach, gdzie chowa się przed światem.

- Ponoć przechowuje noblowski medal w składziku?
- Przekonałem się, że wielu noblistów nie przywiązuje do tego medalu specjalnej wagi. Kiedyś zaginął Szymborskiej, a Miłosz w swoim domu w Kalifornii trzymał go w szufladzie sekretery. Bardzo się ucieszył, kiedy odnalazł go, gdy szukaliśmy jakichś zdjęć.

- To zadziwiające...
- Nobel z jednej strony przynosi splendor, ale z drugiej oznacza unicestwienie życia prywatnego. Szymborska przeżyła rok bez wiersza, bo cały czas trwało oblężenie, propozycje, zaproszenia, przed którymi trzeba się bronić. Od początku mówiła, że za skarby świata nie chce stać się osobistością, lecz pozostać osobą - i to się jej udało. Już sam fakt, że w Sztokholmie trzeba było stanąć naprzeciwko chmary fotoreporterów, uczestniczyć w konferencjach prasowych, w rozpisanych co do minuty obiadach z królem, spotkaniach z akademikami, był dla niej trudny do zniesienia i myślę, że nie czułaby się nieszczęśliwa, gdyby Nobla nie dostała. Oczywiście dla kultury polskiej to jest wydarzenie, które zwraca uwagę świata na polską szkołę poezji, jedną z najważniejszych w świecie. Tak się składa, że wielkie kultury - włoska, niemiecka czy francuska - w sferze poezji nie mają dzisiaj za wiele do powiedzenia, a najlepsza poezja powstaje w Irlandii i w Polsce.

- Może mamy lepszych tłumaczy?
- To też jest ważne. Nie bylibyśmy tak znani bez Bodegarda, Dedeciusa, bez Barańczaka.

- Pan, stawiając przecinki, także ma udział w procesie twórczym.
- Miłosz oduczył mnie pedanterii. U niego przecinki wynikały nie z norm, lecz z jego biologii, oddechu. Sam najlepiej czytał swoje utwory, nie pozwalał, by robili to aktorzy, którzy wnoszą rutynę, patos, deklamacje i inne sztuczki, oddalające nas od przekazu.

- Z literatury wynieśliśmy schemat pisarza uganiającego się za wydawcą, w "Moim znaku" czytamy o postępowaniu na odwrót.
- Za mojego życia redaktorskiego wiele się zmieniło. Kiedy w latach 80. przyszedłem do pracy, w Znaku ukazywało się kilkanaście książek rocznie i ówczesny szef, Jacek Woźniakowski, mógł przebierać w propozycjach. Wydanie książki w Znaku było szczególnym splendorem. Dziś pisarze najbardziej obiecujący rynkowo są dla wydawcy inwestycją, podpisuje się z nimi kontrakt na dziesięć lat albo na pięć najbliższych książek. Z drugiej strony powinnością wydawcy jest dbanie o debiuty i autorów mniej znanych. Do wydawnictwa przychodzą stosy kopert z pocztą literacką. Niestety, bardzo niewielki procent nadaje się do druku.

- Kolejny mit obalony po lekturze "Mojego znaku", dotyczący pracy wydawniczej: mniej redagowania, więcej imprezowania.
- Czytelnik może odnieść takie wrażenie, ale w rzeczywistości pracy jest co niemiara. Przecież autorzy muszą kiedyś pisać, a my nie tylko bawimy się w loteryjki i urządzamy huczne kabaretowe urodziny, ale przede wszystkim czytamy, redagujemy, robimy korekty, dyskutujemy. Teraz zespół składa się prawie z 70 osób, konieczne było stworzenie nowoczesnych struktur, procedur postępowania, zasad współpracy redakcji, działów technicznego, marketingu, dystrybucji. To tylko z pozoru nosi znamiona szampańskiej zabawy - tak naprawdę to ogrom ciężkiej, wymagającej wielkiego zaangażowania pracy.

- Sporo wysiłku wymagało położenie profesora Szczeklika do łóżka w czasie promocji jego książki "Katharsis"
- Ale zanim to się stało i zanim zaczęliśmy się bawić, przed zasuniętą kurtyną odbyła się ciekawa debata z udziałem profesorów Władysława Stróżewskiego, Jacka Woźniakowskiego, Zbigniewa de Barbaro, Andrzeja Wajdy.

- Nie wspomniał pan jeszcze o własnym Noblu.
- Moja suka, Gruba Kreska, berneński pies pasterski, miała dziewięć szczeniaków. Osiem poszło w dobre ręce, jeden u nas został, właśnie Nobel, bo wtedy rozegrała się tragedia sztokholmska z udziałem Szymborskiej. W pismach szwedzkich ukazały się cudowne zdjęcia noblistki z Noblem w październikowym krajobrazie.

- Na koniec spytam: czego Znak jest znakiem, bo oprócz niewątpliwych arcydzieł wydawnictwo sygnuje takie czytadła jak np. "Szminka w wielkim mieście".
- Żeby wydawać książki deficytowe, dla nas ważne wizerunkowo, pozwalające realizować misję wydawnictwa, nie możemy nie zawierać kompromisów z rynkiem i nie wydawać książek, które się sprzedają. Aczkolwiek Znakowi udała się sztuka wyjątkowa i przez lata byliśmy na listach bestsellerów nie z komercyjnymi tytułami, tylko z dziełami ks. Józefa Tischnera, Czesława Miłosza, Ryszarda Kapuścińskiego, Normana Daviesa, Leszka Kołakowskiego - którymi mogliśmy się szczycić. W czasie spotkań słyszę, że czytelnicy mają do nas zaufanie, a logo Znaku jest dla nich gwarancją dobrego poziomu. To cieszy, ale i zobowiązuje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska