Jerzy Szczakiel: Choruję na przywiązanie do jednego miejsca

Redakcja
Jerzy Szczakiel na "swoim” rondzie na wyjeździe z Opola w stronę Strzelec Opolskich.
Jerzy Szczakiel na "swoim” rondzie na wyjeździe z Opola w stronę Strzelec Opolskich. Sławomir Mielnik
Rozmowa z Jerzym Szczakielem, mistrzem świata na żużlu z 1973 roku.

- Ma pan motocykl?
- Nie. Ja już się w życiu najeździłem. Jak każdy żużlowiec.

- W internecie można znaleźć filmowy zapis pana wyścigu z legendarnym Nowozelandczykiem Ivanem Maugerem, który decydował o tytule mistrzowskim. Ze startu wystrzelił pan jak z katapulty i nie dał się wyprzedzić rywalowi. Śni się panu niekiedy ten wyścig?
- Kilka razy mi się to zdarzyło, ale tak naprawdę ja swoje ważne występy doskonale pamiętam. Całkiem niedawno widziałem jeszcze raz ten wyścig. Mógłbym zamknąć oczy i sekunda po sekundzie o nim opowiedzieć. Ten finał mistrzostw świata to było coś niesamowitego.

- Faworytem pan jednak nie był.
- Rzeczywiście. Wyżej oceniano szanse Maugera czy mojego serdecznego kolegi Zenka Plecha. Obaj stanęli obok mnie na podium, ale to ja na tym najwyższym stopniu. Już jednak na dzień przed zawodami, na treningu czułem, że będzie dobrze. Kilka lat temu spotkałem się premierem Jerzym Buzkiem, który mieszkał w Chorzowie i był na tym treningu. Zresztą było chyba na nim 30 tysięcy ludzi. On mi opowiadał, że po tym treningu czuł, że mogę sprawić niespodziankę. Najważniejsze jednak, że ja to czułem. Miałem znakomicie przygotowany motocykl. Temu, że nie wymieniano mnie w gronie faworytów trudno się było dziwić. Rok 1973 nie był wcześniej jakoś szczególnie sportowo dla mnie udany. Zmarła w nim bowiem moja mama, z którą byłem mocno związany. Mocno jej śmierć przeżyłem i niezbyt wiele trenowałem. Sprawiłem jednak niespodziankę.

- Przypadkowym mistrzem jednak też pan raczej nie został.
- W sporcie nie ma przypadku. Dwa lata wcześniej na torze w Rybniku z Andrzejem Wyglendą zostaliśmy mistrzami świata w parach. Byłem też wicemistrzem Polski, a konkurencja w kraju była ogromna.

- Jak się zaczęła pana przygoda z motocyklami?
- A to ciekawa historia. W dużej mierze dzięki siostrze. W latach 50. bardzo popularne były wyścigi kolarskie. Jeździła więc na nie startować do Opola (Grudzice zostały przyłączone do Opola i stały się jego dzielnicą w 1975 roku - dop. red.), a że była bardzo dobra, to często je wygrywała (na dowód pan Jerzy pokazuje zdjęcie finiszującej siostry tuż obok budynku Poczty Głównej w Opolu przy dworcu kolejowym - dop. red.). Wśród wielu nagród, jakie otrzymała, były trzy motocykle. Wspaniałe WFM-ki. Dwie zostały sprzedane, ale jedna została u nas w domu i "podkradałem" ją. Pierwszy raz na motocyklu jechałem sam, chyba jak miałem sześć lat. Zresztą najczęściej bez wiedzy rodziców wtedy jeździłem. Raz dostałem za to od ojca solidne lanie, gdy się dowiedział. Jak byłem jeszcze za mały, żeby normalnie wsiąść, to wskakiwałem na niego z murka.

- A do klubu żużlowego jak pan trafił?
- Po raz pierwszy na stadionie Kolejarza pojawiłem się mając 10, może 11 lat. Koledzy mnie wzięli na jakieś zawody. To było dla mnie coś niesamowitego. Ten ryk motorów, zawodnicy siedzący na nich w czarnych skórach czy kombinezonach. Niczym jakieś diabły. Strasznie jako dzieciaka mnie to zafascynowało. Koło domu natomiast kręciłem kółka sam na motocyklu. Jak poszedłem na trening do Kolejarza, to razem ze mną na pierwszych zajęciach dla kandydatów na zawodników było chyba z 15 chłopaków. Strasznie się młodzież wtedy garnęła do żużla. Nie to co teraz. Ja byłem wśród nich najmniejszy i najchudszy. Trener Stormowski, któremu wiele zawdzięczam, powiedział mi później po kilku latach, że od razu rzuciłem mu się w oczy. Nieźle radziłem sobie na motocyklu, a poza tym byłem strasznie zawzięty. Podpatrywałem później starszych kolegów z zespołu: Zygfryda Friedka czy Stanisława Skowrona. Dużo trenowałem i stąd się wzięły postępy.

- Czy po zdobyciu tytułu mistrza świata sława mogła zawrócić panu w głowie?
- Raczej nie. Ja byłem odporny na to. Żadne panienki czy alkohol nie wchodziły w grę. Dom budowałem, tuż koło domu rodzinnego i wszystkie pieniądze na to przeznaczałem. To, co dostałem za tytuł mistrza świata zdobyty w Chorzowie w całości poszło na zamontowanie w nim ogrzewania.

- Po sukcesach pan nie świętował?
- Jeśli chodzi o radość, to zawsze ona była, ale nie okazywałem jej zbytnio na zewnątrz. Po każdym starcie już myślałem o następnym. Po zdobyciu tytułu mistrzowskiego do góry z radości nie skakałem, ale w środku cieszyłem się ogromnie. Alkoholu natomiast nigdy nie piłem.

- Nigdy?
- No dobrze, skłamałem. Kiedyś wygrałem zawody w Świętochłowicach. Do pucharu, który dostałem za zwycięstwo, kiedy stałem na podium wlano mi szampana. Zrobiłem jeden łyk, drugi, trzeci. Jak się wcale nie pije alkoholu, to po takiej dawce może się zakręcić w głowie. Z podium normalnie zszedłem, do parku maszyn doszedłem, ale później czułem się źle. Wiedziałem więc, że alkohol nie jest dla mnie.

- Nazwisko Szczakiel starsi kibice, i to nie tylko żużlowi, doskonale kojarzą. Można uznać, że jest pan cały czas sławny.
- Chyba tak. Rzeczywiście dostaję wiele wyrazów sympatii, będąc na stadionach żużlowych w całej Polsce. To dla mnie wspaniała nagroda za to, co mi się już tak bardzo dawno temu udało osiągnąć. Dziennikarze często do mnie dzwonią, władze Polskiego Związku Motorowego też zapraszają mnie na ważne imprezy, dbają o mnie.

- Wielkich pieniędzy się pan na sporcie nie dorobił.
- To były inne czasy. W porównaniu z tym, jakie pieniądze w żużlu i w ogóle sporcie są teraz, to jest przepaść. W polskim żużlu wtedy nie było tak naprawdę pieniędzy dla zawodników. Dla nas największą satysfakcją było to, że pisały o nas gazety, pojawialiśmy się w telewizji. Zresztą nie pieniądze są najważniejsze. Mogę się cieszyć, że miałem i mam wspaniałą rodzinę, że jestem zdrowy i humor mi dopisuje. Niczego nie żałuję.

- Nawet tego, że przecież bardzo wcześnie, bo w wieku 30 lat, zakończył pan karierę? Często żużlowcy startują jeszcze, będąc grubo po czterdziestce.
- Widocznie tak musiało być. Miałem poważne kontuzje, a że wówczas medycyna nie była na takim poziomie jak teraz, to trzeba było tę karierę skończyć. Nie ma co do tego wracać. Jako zawodnik startowałem ponad dziesięć lat w tym kilka na wysokim poziomie i mogę być z niej bardzo zadowolony.

- Całą karierę spędził pan w Kolejarzu Opole. Nie było propozycji zmiany klubu?
- Były. Jedna nawet bardzo konkretna. Miałem iść do Stali Rzeszów. Mieszkanie mi dawali. Nawet przez tydzień mieszkałem w Rzeszowie. Tylko, że ja jestem chory. Choruję na przywiązanie do jednego miejsca. Całe życie mieszkałem w Grudzicach. Najpierw w domu rodzinnym, a potem w tym zbudowanym przez siebie tuż obok. Kiedy wyjeżdżałem na zawody, zawsze tęskniłem za domem. Sporo przy okazji kariery jeździłem po różnych krajach, ale nie myślałem, by mieszkać w innym miejscu. Kiedyś po zawodach w Niemczech spotkałem kolegów pochodzących z Nowej Wsi Królewskiej. Namawiali do zostania w RFN, opowiadając, jak dobrze się im tam żyje. Kilka godzin biłem się z myślami, czy może rzeczywiście nie zostać. Może pół dnia minęło i powiedziałem, że jadę do domu.

- Skąd takie przywiązanie?
- Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Może dlatego, że bardzo rodzinny jestem. W domu było nas ośmioro rodzeństwa. Sześć sióstr, brat i ja. Wszyscy bardzo z sobą związani. Jak to zwykle bywa w śląskiej rodzinie, wychowani byliśmy w wielkim poszanowaniu do samych siebie i pracy. Z tego też pewnie wzięło się to moje przywiązanie do jednego miejsca. Z żoną Stefanią znaliśmy się natomiast ze szkoły. Czyli też w zasadzie jedno miejsce, bo to szkoła w Grudzicach.

- Za to przywiązanie spotkała pana niespodzianka. Duże rondo łączące obwodnicę Opola z drogą przecinającą Grudzice na pół nosić będzie pańskie imię.
- Nie ukrywam, że to bardzo miłe dla mnie, że zostałem tak uhonorowany. Kiedy to rondo powstało, to znajomy opowiadał mi, że ktoś tam wbił tabliczkę z napisem rondo im. mistrza Jerzego Szczakiela. Teraz będzie to już formalnie załatwione. Cieszę się, że tak blisko mojego domu, w mojej dzielnicy Opola tak będzie. Coś dla Grudzic i Opola chyba przecież zrobiłem.

- Wiem, że ma pan syna. Synowie żużlowców często idą ich śladami. Pana nie chciał?
- Nie, i chyba dobrze, że Marcin tego nie zrobił. Żużel to jednak niebezpieczny sport. Sam jeżdżąc nie odczuwałem strachu i znany byłem z odważnej jazdy. Co innego jednak samemu jeździć, a co innego drżeć o własne dziecko. Mnie cieszy to, że Marcin i dwie moje córki - Aleksandra i Justyna - dobrze dają sobie radę w życiu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska