Jerzy Szteliga: Moje XX lat wolnej Polski

fot. archiwum/PS
fot. archiwum/PS
Dwadzieścia lat temu nowa Polska powstała z wzajemnej tolerancji ludzi władzy i opozycji. Ale potem tak długo przekonywano Polaków, iż był to spisek i zdrada, że uwierzyli.

Sylwetka

Sylwetka

Autor jest absolwentem i doktorem uniwersytetu w Sankt Petersburgu. W latach 70. wstąpił do PZPR. Od 1989 do 1990 był I sekretarzem KW PZPR w Opolu. W latach 1993-2005 poseł na Sejm z listy SLD, był wiceprzewodniczącym Komisji Mniejszości Narodowych, członkiem komisji konstytucyjnej i nadzwyczajnej do zbadania afery Rywina.
W 2007 oskarżony o korupcję w związku z ubezpieczeniem Elektrowni Opole. Nie przyznaje się do winy. Proces trwa.

Przemiany rodzące się na granicy między PRL-em a III RP obserwowałem z bardzo specyficznej, podwójnej perspektywy. Byłem z jednej strony pracownikiem naukowym należącym do opolskiego środowiska akademickiego, w którym funkcjonowali także solidarnościowi opozycjoniści. A jednocześnie patrzyłem na rzeczywistość jako specjalista w Wydziale Nauki Komitetu Wojewódzkiego PZPR.

Władza zdawała sobie sprawę, że robotnicy mają - od czasu istnienia Komitetu Obrony Robotników - intelektualne zaplecze w inteligencji. Obserwowała więc kadry naukowe starannie.

Wielka gra

Kiedy rozpoczęły się obrady okrągłego stołu, jak wszyscy Polacy czekałem każdego dnia na wieczorną relację w TVP, by dowiedzieć się, co ustalono. Ale to, co pokazywali, konfrontowałem z informacjami usłyszanymi rano na partyjnej telekonferencji w "białym domu" przy Ozimskiej.

A że władza już w 1988 roku była coraz bardziej nerwowa, konferencji z udziałem takich czy innych sekretarzy organizowano coraz więcej. Czasem słyszało się tam inteligentne wywody Józefa Czyrka, nierzadko pohukiwania buńczucznych generałów. Mnie się wtedy okrągły stół jawił jako wielka gra między władzą i opozycją. Utwierdziłem się w tym przekonaniu dużo później, kiedy dyskutowałem o tych obradach z Jackiem Kuroniem, gdy byłem jego zastępcą w Sejmowej Komisji Mniejszości Narodowych.

Wraz z okragłym stołem stało się jasne, że przełom ustrojowy jest bardzo prawdopodobny. Tym bardziej że na horyzoncie pojawił się już Gorbaczow na czele ZSRR. Co inteligentniejsi ludzie w partii mieli świadomość, że system się rozłazi i zaczynali się ewakuować. Nawet w Komitecie Centralnym PZPR przyglądali się sobie nawzajem z uwagą i pytali w duchu: Co on będzie robił dalej?

Mówię o tym, bo jest trochę prawdy w słowach, które teraz chętnie powtarzają bracia Kaczyńscy, że część aparatu się uwłaszczyła. Robili to przede wszystkim ci, którzy mieli po temu dość inteligencji, konkretne zawody i umiejętności, bo oni najłatwiej przenikali do świata biznesu. Spór o to, kto się na czym uwłaszczył i kto zrobił to legalnie, a kto nadużył prawa, powinien być rozstrzygnięty przed sądami. Jak ktoś doszedł do majątku przez korupcję, walmy go w łeb. Ale wyłącznie zgodnie z prawem. To będzie lepsze niż podjudzanie nastrojów u ludzi, którzy już nie pamiętają, kto się uwłaszczał i jaki majątek przejął. Nie ścigajmy ludzi za uwłaszczenia na zamówienie polityczne. Tym bardziej że wielu uwłaszczonych zweryfikowali wyborcy, powierzając im funkcje burmistrzów, wójtów itd.

Statek bez kapitana

Wracamy do wiosny 1989. Na uczelniach czuło się luz. Na sekretarzy naukowych wybierano nowych ludzi, malał nacisk SB. W zakładach pracy nawet funkcyjni członkowie partii coraz liczniej wstępowali do "Solidarności". Władza udawała, że tego nie widzi. Tylko że w pewnym momencie już się nie dało udawać. Partia kurczyła się w oczach. Z 60 tysięcy członków PZPR w regionie zostało najwyżej kilka tysięcy.

A kiedy w 1990 roku zaczęliśmy tworzyć SdRP, zostało tej kadry 700 osób, z czego jedna trzecia nie należała wcześniej do żadnej partii. Gówno do tego statku zaczęło się przyklejać dopiero w 1993 roku.

W 1989 nastroje były takie, że nawet na egzekutywę komitetu wojewódzkiego, kto tylko mógł, nie przychodził. Do stołówki w komitecie przestali się tłoczyć prokuratorzy, dyrektorzy szkół i policjanci.

Przyglądałem się temu z bliska. Bo prawie dokładnie wtedy, gdy rozpoczął na dobre działalność rząd Tadeusza Mazowieckiego - na przełomie września i października 1989 - wybrano mnie na pierwszego sekretarza komitetu wojewódzkiego partii. PZPR próbowała się wpisać w nastrój społeczny i zaproponowała, żeby w ramach demokratyzacji towarzysze oddolnie wybrali sobie sekretarza. Padło na mnie.

Zanim Mazowiecki został premierem, doszło do wyborów 4 czerwca 1989 roku. Przed nimi przyjechało do Opola dwóch perfidnie inteligentnych panów z komitetu centralnego, żeby dopilnować porządku wyborczego. W regionie - jak w całej Polsce - panowała euforia. Kandydaci do Sejmu i Senatu z list Komitetu Obywatelskiego właśnie robili sobie zdjęcia z Lechem Wałęsą. A ci panowie z partyjnej centrali już nawet nie udawali, że mamy jakieś szanse. Cała ich postawa wskazywała, że te wybory wygrać może tylko opozycja. Wtedy i ja zrozumiałem, że wkrótce wszystko się w Polsce zmieni o 180 stopni. A ten statek pod nazwą PRL za chwilę nie będzie miał kapitana.

Kwaśniewski na rauszu

Na Mazowieckiego patrzyłem z życzliwym zaciekawieniem i ze sporą nadzieją. Nie znałem go wtedy osobiście, ale wiedziałem o nim dość dużo. Byłem wprawdzie - używając dzisiejszego języka - komuchem, ale czytałem znacznie więcej niż tylko "Trybunę Ludu". Więc Mazowiecki i jego format intelektualny ujawniony w tekstach w "Znaku" i "Więzi" był mi znany.

Może to moi studenci mnie wychowali, ale patrzyłem na premiera i jego poglądy z życzliwą tolerancją, nie widziałem w nim wroga. Blisko poznałem go dopiero podczas wspólnej pracy w komisji konstytucyjnej i wtedy można się było w nim zakochać. Bo to był, a właściwie nadal jest, autentyczny człowiek kompromisu i porozumienia. Gotów był klękać przed Izabelą Sierakowską, by uratować świetną preambułę do konstytucji. Taki był. Niby skulony i słaby, a w rzeczywistości bardzo silny i dochodzący do swoich dalekosiężnych celów.

A ja, jako pierwszy sekretarz partii, w 1989 roku miałem na głowie nie tylko i nie tyle politykę, ile raczej zwolnienia grupowe sprzątaczek, które partia zatrudniała, i komisję Ambroziaka, która przekazywała różnym instytucjom partyjne budynki. Politycznie należałem do minionej epoki, ale zmagałem się z wolnym rynkiem. Równocześnie - bez obrazy kolegów z opozycji - trochę podziemnie tworzyliśmy SdRP.

Pamiętam takie spotkanie z Rakowskim w komitecie centralnym. Były premier częstował nas izraelskim koniakiem, a głównodowodzącym ruchu był wtedy Miller. Trudno w to dziś uwierzyć, ale pamiętam jak dziś, że to on przyprowadził będącego na lekkim rauszu Kwaśniewskiego świeżo przekonanego do przywództwa nowej partii.

Zastanawiam się po latach, dlaczego Jaruzelski oddał władzę ludziom "Solidarności". Myślę, że z jednej strony stanu niezadowolenia społecznego w Polsce nie dało się ukryć. Internetu jeszcze nie było, ale o Polsce pisała prasa światowa, huczała słuchana wtedy także przez partyjnych "Wolna Europa".

Po 1976 na dobre rozkręciły się wydawnictwa drugiego obiegu. W tej sytuacji Jaruzelski zaczął się interesować dorobkiem intelektualnym opozycji. I to było coś zupełnie nowego w stosunku do początku lat 80. - gdy obok niego pojawiali się, nie waham się tego powiedzieć, ludzie twardogłowi, a nawet przestępcy w mundurach, czego ofiarą był choćby ks. Popiełuszko. Pod koniec dekady generał należał do najpilniejszych czytelników Michnika i Kuronia. Mam taką osobistą teorię, że władza w Polsce uległa intelektualnej fascynacji środowiskiem opozycji. Ten szacunek był pierwszym krokiem w stronę okrągłego stołu.

Zmarnowana demokracja

Dlatego kiedy powstawał rząd Mazowieckiego, gdy tworzyła się nowa Polska, wydawało się, że ona będzie razem "sklejać", zbliżać do siebie różnych ludzi pochodzących z odległych od siebie obozów. Tak na początku było. Warto przypomnieć choćby Leszka Moczulskiego, który przecież skrót PZPR odczytywał jako Płatni Zdrajcy Pachołki Rosji, a po kilku latach doradzał Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, bo uważał, że to dobrze przysłuży się Polsce.

Dziś bardzo mało z tego ducha zostało. I to jest może największe rozczarowanie związane z dwudziestoleciem przemian 1989. Niektórzy ludzie, którzy podczas tamtej "jesieni ludów" zdobyli władzę i odnieśli sukces, tak dużo gadali o zdradzie okrągłego stołu, o spisku w Magdalence, o tajnym porozumieniu "czerwonych" z "różowymi", że po latach tam, gdzie w praktyce działa demokracja, Polaków jest coraz mniej.

Coraz częściej nie chodzimy na wybory parlamentarne, samorządowe i europejskie. Wolimy być obrażeni i za przeproszeniem pieprzyć cały świat. Bo wszyscy są do kitu: czerwoni, czarni i liberałowie. Najgorsze jest to, że tak myślą i mówią nie tylko oszołomy. Bo ci są w każdej partii, w lewicowych też ich znałem niemało. Tak myśli dziś znaczny procent społeczeństwa. Czystej, dobrej tolerancji brakuje politykom od lewa do prawa i brakuje jej wyborcom.

W 1989 wydawało się, że demokracja będzie chlebem, którym się wszyscy pożywią. Dziś doprowadziliśmy do tego, że ten chleb stał się czerstwy i nie widać pomysłu, jak go uczynić zjadliwym. W Polsce po 1989 marnotrawi się demokrację, nie kreuje instytucji pobudzających odpowiedzialność obywateli za państwo. Co z tego, że to zostało wpisane do konstytucji - napisanej z ogromnym wysiłkiem, w czym i ja przez cztery lata uczestniczyłem - skoro jej duch nie jest wcielany w życie. Politycy usiedli czterema literami na jej tekście i udają, że go nie ma, obojętnie czy rządzi SLD, AWS, UW, KLD, PiS, PO czy inne partie. Polacy - i ci, którzy mają 70 lat, i ci, co nie skończyli trzydziestu - mówią dziś powszechnie: nie idę na wybory, bo to nie ma żadnego znaczenia. A politycy nie robią dokładnie niczego, by takie postawy zmieniać. Wszyscy rozdziawiają gęby z podziwu dla demokracji w USA, bo tam prezydent potrafi uścisnąć dziennie 10 tysięcy dłoni wyborców. Ale go nie naśladują. I to mnie smuci.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska