Julek zginął na motocyklu trzy lata temu. Jego mama zainicjowała szkolenia praktycznej nauki jazdy dla młodych kierowców

Milena Zatylna
Milena Zatylna
Julek zginął w wypadku motocyklowym trzy lata temu.
Julek zginął w wypadku motocyklowym trzy lata temu. Materiały prywatne Ludwika Gronek
Julek wybrał się tylko na przejażdżkę motocyklem po Kluczborku. Już z niej nie wrócił. Kierowca samochodu osobowego wymusił pierwszeństwo, chłopak nie zdążył zahamować i uderzył w niego z całym impetem. Może gdyby miał większe umiejętności, udałoby mu się wyminąć auto. Jego mama przekuła żałobę w działanie. Szukając sensu w śmierci Julka, zainicjowała szkolenie bezpiecznej jazdy dla młodych motocyklistów.

Dzień inny od wszystkich
Julek kochał głośną muzykę, motocykle i tagliatelle z kurczakiem. Chciał zostać didżejem. Nie lubił rano wstawać. Był duszą towarzystwa i społecznikiem, który włączał się we wszystkie szkolne przedsięwzięcia. Czasem wkurzał i chuliganił. Wracał nad ranem z dyskotek i nie chciał się uczyć. Ale potrafił zaskoczyć wszystkich i po imprezie pójść na mszę o 6.00 rano. Był zwyczajnym, pełnym życia i marzeń nastolatkiem. Zginął w wypadku motocyklowym w 2019 roku. Miał 19 lat.

- Ten dzień był inny niż zwykle – wspomina mama Ludwika Gronek. – Syn jak nigdy zbudził się sam, bez kilkakrotnych nawoływań, punktualnie o 7.00 zszedł na śniadanie. Zjadł naleśniki, które mu przygotowałam i poszedł do szkoły. Po lekcjach – czego nie robił – odwiedził nas w firmie. Spotkał się z ojcem, z dziadkiem wybrał się na obiad, pojechał do babci. Teraz myślę, że podświadomie chciał się z wszystkimi pożegnać.

Około 17.00 zrobił rundkę motocyklem po Kluczborku. Kiedy wracał do domu, kierowca samochodu osobowego wjechał na jego pas w pobliżu marketu Intermarche. Julek próbował go ominąć, ale uderzył w auto z całym impetem. Pogotowie było na miejscu już po kilku minutach. Przyleciał helikopter LPR. Mimo długiej reanimacji, nie udało się go uratować.

Najtrudniej było do pogrzebu
Pani Ludwika mówi, że zawsze, kiedy Julek wsiadał na motor, bała się, że coś złego się wydarzy. Powtarzała do znudzenia: bądź ostrożny, nie szarżuj, bo ja nie przeżyję, jak coś ci się stanie. Nawet wyobrażała sobie co zrobi, kiedy zaczną wyć karetki pogotowia i dowie się o wypadku syna. Wobec nikogo innego aż tak się nie nakręcała. I w końcu, niestety, stało się.

- Wracałam do domu z Opola, wiadomość o wypadku dostałam na wysokości Osowca – wspomina pani Ludwika. – Droga dłużyła się niemożliwie. Mąż kilkakrotnie do mnie dzwonił i mówił, że wszystko będzie dobrze, że go cały czas reanimują i że zaraz go zaopatrzą do transportu. Ale w pewnym momencie zrozumiałam, że za długo to trwa. Kiedy przyjechałam na miejsce, Julek leżał na asfalcie, był przykryty, wystawała tylko ręka z tatuażem, który zafundowałam mu na urodziny. Podeszłam, chwyciłam ją. Była bardzo zimna. W szoku, irracjonalnie, łudziłam się, że jak mu powiem, żeby wstał, to on to dla mnie zrobi. Przecież jak moje dziecko może umrzeć? To niewyobrażalne. Wydawało mi się, że mam nadludzką moc, że mogę wszystko.

Najtrudniej było do pogrzebu. Trzeba podjąć decyzje o sprawach, o których człowiek nie myślał: oddać tkanki i organy syna do przeszczepu? Tradycyjny pochówek czy kremacja? Co powiedzieć na ceremonii i skąd wziąć siły, by na nią pójść i udźwignąć wzrok ludzi? A może zamknąć drzwi do kościoła i nie wpuścić nikogo oprócz rodziny? Procedury, galopada myśli, ogrom formalności i świadomość, że czasu nie można cofnąć, że wszystko, co się zdarzyło, to nie był zły sen.

- Nie wiedziałam, jak mam udźwignąć pożegnanie z moim dzieckiem i przeżyć świadomość, że go już nigdy nie zobaczę – mówi mama Julka. - Po pogrzebie, kiedy adrenalina opadła, zaczęłam zapadać się w sobie. Rozpaczałam, przeżywałam, płakałam i myślałam, że wszystko straciło sens i najlepiej położyć się w grobie koło Julka.

Liczyła, że syn wróci
Stan ten trwał rok, dwanaście miesięcy żałoby, bólu tak strasznego, że momentami wydawało się, iż normalny człowiek nie jest w stanie tego wytrzymać.

- Z kobiety pełnej życia, aktywnej, szefowej dużej firmy, zawsze umalowanej, zadbanej, uśmiechniętej stałam się jednym wielkim cierpieniem – wspomina Ludwika Gronek. – Mąż i młodszy syn wychodzili rano z domu, a ja szłam do pokoju Julka i pogrążałam w płaczu i depresji. Liczyłam na to, że wróci, przecież zostawił na łóżku spodnie i koszulkę. Czułam jeszcze jego zapach. Nic mnie nie interesowało, tylko moja żałoba i żal. Znajomi przestali do mnie dzwonić, bo nie wiedzieli jak rozmawiać.

Pani Ludwika przeszła ten trudny okres dzięki mężowi, który choć sam cierpiał, starał się pomóc żonie.

- Wiele małżeństw nie wytrzymuje tej próby, a nas ona jeszcze skonsolidowała – mówi. – Wojtek wiedział, kiedy ma powiedzieć „dość”, bo za bardzo pogrążam się w moim nieszczęściu. Motywował mnie czasami bardzo zdecydowanie. Mówił: „Wstań, przebierz się, przestań chodzić w jednym dresie. Ogarnij się. Idź do pracy, na zakupy. To twój obowiązek”. To było bardzo trudne, ale mi pomagało. Potrzebowałam takich komend, jak w wojsku. Jednak najmniejsze niepowodzenie sprawiało, że znów się zapadałam w sobie i zamykałam na świat.

To, że wreszcie się ocknęła, zawdzięcza młodszemu synowi.

- Przyszedł i zapytał, czy się cieszę, że będę miała niedługo urodziny. Odpowiedziałam, że po śmierci Julka nic mi już nie sprawia radości – opowiada Ludwika Gronek. – Wiem, że to bardzo zmartwiło Olusia. A ja zdałam sobie sprawę, że nie mogę być taką egoistką, żeby wszystkich obarczać moim cierpieniem. Uświadomiłam sobie, że mam dwoje dzieci, jedno na ziemi, o którym prawie zapomniałam w bólu, a drugie w niebie i dla obu muszę żyć. Tego się trzymam.

Wciąż szuka sensu

Od wypadku Julka Ludwika Gronek przewartościowała też swoje życie.

- Staram się każdego dnia znaleźć czas dla najbliższych, żeby pobyć razem i porozmawiać – opowiada. – Od śmierci syna codziennie chodzę na jego grób, by chwilę z nim pobyć. Wcześniej bywały takie dni, że tylko mijaliśmy się w biegu. Zdawkowe: co słychać? Jak w szkole? Dlaczego znowu jedynka? Mogliśmy bardziej wykorzystać wspólny czas.

Teraz kobieta na więcej pozwalam młodszemu synowi. Nie zamęcza go swoimi oczekiwaniami. Cieszy się, że jest, nawet kiedy psoci. Najważniejsze, żeby był szczęśliwy i przeżywał życie jak najpiękniej.

Ludwika Gronek wierzy, że śmierć Julka miała sens. Cały czas go szuka. Zaangażowała się w organizację kursów bezpiecznej jazdy motocyklem. O tym, że dojdą do skutku, dowiedziała się w dniu urodzin Julka. Pierwsza ich edycja odbyła się w Zespole Szkół nr 2 w Kluczborku, gdzie uczył się jej syn. Młodzież poznała wiele zasad i trików, jak prawidłowo jeździć motocyklem, żeby unikać zagrożeń albo skutecznie działać, kiedy się pojawią. Młodzi motocykliści dowiedzieli się chociażby tego, że przez całą podroż powinni trzymać rękę na hamulcu, bo w razie zagrożenia mięśnie instynktownie się zaciskają i hamulec zaczyna działać, nim rozsądek każe go użyć.

- Myślę, że gdyby syn przeszedł takie szkolenie i miał większe umiejętności, to może by wiedział, jak wcześniej położyć motor, żeby uniknąć zderzenia z samochodem – mówi. – Jestem pewna, że Julek byłby zadowolony, że takie szkolenie współorganizowałam. Podobnie jak by pochwalił to, że oddałam jego tkanki do przeszczepu. Krótko po pogrzebie widzieliśmy z mężem program o dziecku, które wypiło żrący płyn i trzeba mu było przeszczepić przełyk. Coś nas tknęło, że może stało się to dzięki Julkowi, bo kiedy się z nim żegnaliśmy, miał cięcie właśnie pod gardłem. Mam nadzieję, że gdzieś żyje cząstka mojego syna.

Po trzech latach od śmierci dziecka pani Ludwika może już o nim mówić i lubi wspominać Julka z tymi, którzy go znali. Wszędzie ma jego zdjęcia – w telefonie, w kuchni, na biurku w pracy.

- Zachowując pamięć o nim, wierzę, że jest z nami – opowiada. – Nie idealizuję go, nie wymazuję wad, nie wyolbrzymiam zalet. Kocham mojego syna takiego, jaki był. Myślę, że dobrze wykorzystał każdą chwilę, żył intensywnie, nie marnował czasu.

Nie zabroni też młodszemu synowi, kiedy będzie chciał zrobić prawo jazdy na motor, choć znajomi, kiedy im o tym mówi, pukają się w głowy, że chyba zwariowała.

- Nad Julkiem się trzęsłam i nie byłam w stanie go ochronić. Zadbam o to, by Olek do jazdy był jak najlepiej przygotowany pod względem praktycznym. Tyle tylko mogę zrobić – mówi.

Pani Ludwika dała już sobie prawo, by się uśmiechać, pomalować usta i pojechać na wakacje. I znalazła siłę, by walczyć o dobre imię syna.

- Nie chciałam od sprawcy wypadku odszkodowania, nawet nie zakładałam sprawy, bo uważałam, że nic to nie zmieni. Jednak została ona wszczęta z urzędu, bo wypadek był ze skutkiem śmiertelnym – relacjonuje Ludwika Gronek. – Pan, który wymusił pierwszeństwo, nie przyznał się do winy, co mnie bardzo oburzyło i razem ze swoim adwokatem mówili o moim dziecku jak o rzeczy: „Gronek”, „perszing”, „pocisk”. Sformułowania karygodne, bez szacunku, empatii i żalu. Wiem, że Julek jechał za szybko, ale jakie to teraz ma znaczenie. Umarł młody chłopak, który miał całe życie przed sobą. On przecież miał imię. Ten człowiek nawet mnie nie przeprosił. Zostałam zraniona po raz kolejny.

Od wypadku Julka pani Ludwika nie obawia się śmierci. Wie, że syn przetarł szlak i będzie na nią czekał.

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska