Juliusz Stecki. Odeszła legenda dziennikarstwa sportowego

Zbigniew Górniak
Juliusz Stecki
Juliusz Stecki
Ale tego to nie wiesz. No nie ma bata, żebyś wiedział - zaczepialiśmy go. A jemu tylko zaświecały się oczy, bo uwielbiał być tak napadany. Uśmiechał się z pobłażaniem jak Kliczko na widok przeciwnika lżejszego o 20 kilogramów.

- No, słucham... - prowokował.
- To powiedz, jaki był wynik półfinału mistrzostw świata w sześćdziesiątym szóstym!
- Phi... Dwa zero dla Anglii w meczu z Meksykiem. Bramki strzelili: Boby Charlton w pierwszej połowie i Hunt w drugiej - odpowiadał i rozglądał się na boki z triumfem. A za godzinę, dwie lub na drugi dzień czekał już na nas z jakąś broszurą, książką lub gazetą, które były rozwinięciem i uzupełnieniem zagadki. - Bo nie wiem, czy wiesz, że ten Bobby Charlton... - zaczynał i trzeba było sobie wykroić dwa kwadranse na soczystą życiowo-sportową opowieść.

Wnuczku, wybacz...

- Julo nie żyje??? - nieomal krzyczy do słuchawki trener Antoni Piechniczek. A gdy już oswaja się z wiadomością, mówi: - Gdy myślę o moich latach w Opolu, nieodmiennie widzę na pierwszym planie Julka Steckiego. To dziennikarz, który jako jedyny miał do mnie dostęp dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pamiętam, jak mi kibicował, gdy nie trenowałem już Odry, lecz reprezentację Polski. Gawędziarz pierwsza klasa. Gdy przyjeżdżali do mnie do Wisły z księdzem Lubienieckim, opowieściom nie było końca. Geniusz pamięci. A ile godnych życiorysów sportowych ocalił swym pisaniem od zapomnienia.

Juliusz Stecki o sporcie wiedział chyba wszystko. I to nie tylko o takim pisanym przez duże "S". - Co mnie spotkał, to mi przypominał, w którym roku, w jakim mieście i z jaką drużyną nastąpił mój debiut w drużynie dziennikarzy FC "Trzepak" - wspomina Cezary Puzyna, dziennikarz Radia Opole. - Ja sam tego nie pamiętałem, a on tak.

Dziennikarz. Redaktor. Dziecko Kresów. Lekkoatleta. Piłkarz. Twórca owianego legendą Zlotu Piłkarzy Weteranów w Byczynie (tam jego rodzina osiadła po wysiedleniu z Kresów), na który zjeżdżały się co roku czołowe nazwiska polskiego futbolu. Współtwórca (wraz z opolaninem Pawłem Kiszką) krajowego ruchu szóstek piłkarskich, dziś zwanego futsalem. Najdłużej grający czynnie bramkarz w Polsce - występował jeszcze w wieku 60 lat.

- Kiedyś na meczu "Orła" Źlinice wiejski cwaniaczek krzyknął do niego: "Dziadku, co ty robisz w tej bramce". A wtedy Julo do niego: "Wnuczku, wybacz, że cię nie poznałem". Stadion w ryk i tak Julo rozbroił humorem sytuację - wspomina Paweł Kiszka, sędzia i działacz piłkarski.

- Potrafił się śmiać sam z siebie, gdy mu mówiliśmy, że dla bramkarzy w jego wieku powinno się produkować piłki z dzwoneczkami, bo już niedowidzą - opowiada Józef Żymańczyk, czołowy napastnik Odry i Ruchu Radzionków, podpora halowych szóstek. - Bronił dzielnie, jak młokos. Miałem do niego przez to straszny szacunek. I za jego wiedzę o sporcie.

Tato, jadłem z panem Steckim

Jego cotygodniowa "Czwarta runda", felietonowa rubryka, prowadzona najdłużej chyba w Polsce, a na pewno na Opolszczyźnie, była pozycją, na którą czekali nie tylko opolscy sportowcy i kibice, ale i każdy, kto w gazecie szuka czegoś więcej niż tzw. kontentu tworzonego w poetyce Wikipedii przez anonimowych wyrobników mediów.

Język Jula był smakowity, styl barokowy, emocje gorące, nerwy na wierzchu, a sympatie aż nadto widoczne. Albo gazrurka, albo laurka - żartowali ci, którym przyszło redagować jego felietony. Nie ma, że boli. Bez kompromisów.

Wspomina Adam Wołek, dziennikarz radiowy: - Po meczu MKS Kluczbork nie mógł się doczekać na konferencję prasową, która się opóźniała przez trenera przyjezdnych. Wsadził głowę do szatni gości i opierniczył trenera, że on sobie nie życzy takiego traktowania dziennikarzy. A potem na bankiecie po meczu zaczął snuć opowieści i spóźniłem się do radia pół godziny.

- Jeszcze jako chłopak marzyłem, aby kiedyś pisać tak jak pan redaktor Juliusz Stecki z "Trybuny Opolskiej" - zwierza się Donat Przybylski, szef działu sportu w Radiu Opole. - Potem, gdy go poznałem, pękałem z dumy, a gdy zabrał mnie na słynne "Rykowisko", czyli pieczenie dzika z największymi piłkarzami Polski przy okazji zlotu w Byczynie, nie mogłem uwierzyć, że tam byłem, miód i wino piłem. A jeszcze potem się okazało, że on przez to swoje gadanie jest znakomitym facetem do radia. Jaka to była wiedza! Na antenie i poza nią. Wpadał na chwilę zostawić papiery, a opowiadał przez godzinę.

Wspomina Maciej Siembieda, w drugiej połowie lat 90. redaktor naczelny nto: - W redakcyjnej stołówce był taki stół pod oknem zarezerwowany dla starszyzny. Julek zajmował przy nim miejsce niczym myśliwy na ambonie i polował na słuchaczy. Czasem stawałem się jego zwierzyną, a potem nauczyłem się schodzić mu z gawędziarskiej linii strzału. Nie żebym był niegrzeczny, ale on mi psuł przyjemność lektury jego tekstów. Bo mi je najpierw opowiadał. A to tak, jak zdradzić puentę dobrego filmu.

Ryszard Rudnik, kolega z redakcji: - To był znakomity facecjonista. Kiedyś w tej samej redakcyjnej stołówce Julo siedział przy herbacie, gdy upatrzył sobie panią Ritę, sprzątaczkę o nie ukrywanej opcji niemieckiej, która kochała czystość oraz swój Heimat. I postanowił uderzyć w oba jej czułe punkty. - Rita - zagaił. - Tu się kręcą prusaki. - Nie prusaki, tylko francouzy (czyli francuzy) - odgryzła się Rita, która tak nazywała te kłopotliwe owady. Julek tylko na to czekał: - Jakie francouzy, skoro jeden mi wpadł do herbaty i wołał "hilfe!".

Krzysztof Zyzik, obecny naczelny nto: - Poznałem go latem 1993 roku, kiedy trafiłem do nto na fali odmładzania gazety. Siedział w bufecie otoczony wianuszkiem siorbiących zupę żurnalistów. Snuł opowieść o "Odrze" z czasów Piechniczka, by miękko przejść do kulis organizacji olimpiady w Montrealu, a może dopingu w kolarstwie zawodowym lub też alkoholizmu emerytowanych ciężarowców?

Nie ma znaczenia, o jakiej dyscyplinie mówił - znał się na wszystkich, był chodząca encyklopedią sportu, królem długodystansowych dygresji. Chyba jako jedyny dotrwałem wtedy w bufecie do końca jego opowieści, a potem wieczorem pochwaliłem się ojcu, że jadłem z tym słynnym redaktorem Steckim.

Podobnie było na murawie: Julo był najgłośniejszym zawodnikiem w drużynie, a czasem i na całym stadionie. Krzykiem ustawiał obrońców, a bywało - także sędziego, gdy ten okazywał się kaloszem. Za to w szatni, po meczu - niedźwiadki, a bywało - łzy wzruszenia. I nieistotne, czy był to ważny mecz ligowy czy rekreacyjna kopanina.

Do tego wszystkiego - piekielna ambicja. Wspomina ks. Zygmunt Lubieniecki, opolski kapelan sportu, przyjaciel Julka Steckiego: - Na jednym ze zlotów w Byczynie grały reprezentacje Polski oldbojów i weteranów. Oldbojami dowodził świętej pamięci Kaziu Górski.

W bramce stał Młynarczyk albo Tomaszewski, nie pamiętam, ale oba nazwiska mocne. A Julo koniecznie chciał wejść na podmianę, aż się do tego palił. Poszedłem negocjować z Górskim i nigdy tego nie zapomnę. Kaziu mówi z tym swoim lwowskim zaśpiewem: "Ta Julek dobry, ta czemu ni... Nu, ale aż piętnaście minut?". A ja mu wtedy mówię: "Na boisku to wieczność, ale w życiu - sekunda". Kaziu podumał i mówi: "Mądrze powiedziane. Nu, ale wino mszalne za to jakieś musi być". Mówię: "Będzie". A on wtedy woła: "Julek, do bramki. Wchodzisz!!!". Dobry Boże, jak Julek tą reprezentacją dyrygował z tej bramki! Głośniej niż Górski. Na szczęście nie wpuścił żadnego gola.

- Gdyby mu zabronić grać w mistrzostwach dziennikarzy albo w szóstkach, pewnie by wcześniej dostał zawału i umarł. Obrona bramki była dla niego obroną sensu życia - tłumaczy Stefan Skrzypecki, dziennikarz sportowy, który przyjaźnił się z Juliuszem Steckim od 1963 roku.

Józef Żymańczyk: - Co roku na mistrzostwach Polski szóstek brał puchary dla najstarszego zawodnika. Aż raz jakaś drużyna przywiozła starszego bramkarza i tamten dostał puchar. Julek chodził jak struty.
On tak mocno kochał piłkę, że aż nie bał się śmierci - mówi Henryk Zamojski, były prezes Orła Źlinice, a dziś szef Opolskiego Ośrodka Doradztwa Rolniczego w Łosiowie. - Nie rezygnował z grania nawet wtedy, gdy już chorował na serce. Przy bramce stawiał flaszeczkę z nitrogliceryną i mówił, że jak coś złego zacznie się dziać, to żeby mu to podać.

Zęby do torebki i gramy dalej

Na co dzień - odzieżowy luzak, na boisko stroił się jak bramkarski celebryta.
- Superczapeczka, megarękawice, jakieś kosmiczne ochraniacze, spodenki, koszulki w wymyślne wzory i napisy - opowiada Stefan Skrzypecki. - W latach 80. w Polsce wielu pierwszoligowych bramkarzy nie ubierało się tak jak on.

Jeśli mu nie nadepnąłeś na odcisk - chodząca esencja życzliwości. Pamiętam, jak stanął na głowie, żeby odszukać portret mojego ojca, zrobiony mu w ringu przez opolskiego rysownika, gdy mnie nie było jeszcze na świecie. Mam ten rysunek na ścianie - w ozdobnych ramkach.

- Dla mnie z kolei wyszukiwał papiery o karierze sportowej mojego ojca. Wyniki meczów, daty, drużyny - zwierza się Cezary Puzyna.

Józef Żymańczyk: - A mnie załatwił przez swoją córkę, instruktorkę nurkowania, podwodną wyprawę do wraku w Egipcie.

Życzliwość życzliwością, ale podczas gry hołdował zasadzie: nie ma, że boli. Wspomina Paweł Kiszka: - Sędziowałem mecz szóstek, widzę jakieś spięcie pod bramką Julka. On do mnie biegnie, krew na twarzy, a w dłoni zęby. Podsuwa pod oczy: panie sędzio, jak pan sędziuje, że mi zęby wybili?! Dałem napastnikowi czerwoną kartkę, a Julo zapakował zęby do torebki, którą miał przy bramce, i wytrzymał na pozycji do końca meczu.

Pieścił w sobie kresowe geny. Donat Przybylski: - Kiedyś pokazał mi szalik "Polonii" Lwów. Traktował go jak biskup relikwię.

Takich relikwii miał więcej. Pamiętam, jak zostawiwszy dział sportowy nto, zaczął redagować weekendowy "Magazyn nto" i przeprowadził się do naszego pokoju "magazynierów" z całym swym inwentarzem. Proporce i proporczyki, dyplomy, obrazki, puchary, statuetki, szaliki, fotosy, książki, albumy, teczki z wycinkami, notatkami, ciekawostkami. Śmialiśmy się, że gdyby mu się to zatraciło, i tak odtworzyłby z pamięci. Gdyby mu włożyć te skarby do trumny, ważyłaby więcej niż 360-kilogramowa trumna Almy Mahler, żony słynnego kompozytora, która w zaświaty zabrała z sobą wszystkie partytury męża.

Krzysztof Zyzik: - Był dziennikarzem-instytucją. Z ogromnym autorytetem w branży. Na meczach lokalnych lig robił za gwiazdę. Piłkarze wycinali artykuły, w których pochwalił ich strzał czy dośrodkowanie. Miał świetne kontakty w Warszawie, ale nie było możliwości, żeby przeszedł nie zaczepiony przez rynek w Głubczycach czy Prudniku. Ludzie poznawali go i wspominali, że był u nich 15 lat temu i opisał jakiś mecz.

Maciej Siembieda: - Niektórzy w Byczynie nie wiedzieli, kim był Kopernik, ale każdy wiedział, kto to Julek Stecki.

Panie Genosse Sturmbannführer

Nie tylko sportowymi anegdotami zabawiał Julo przyjaciół. Próbka. Kiedyś z legendarnym już fotoreporterem nto Tadeuszem Kwaśniewskim pojechali służbowo do NRD.

W Berlinie zniosło ich w pobliże muru. Tego, za którym była wolność i coca-cola. Obcokrajowcy wałęsający się po strefie buforowej, na dodatek jeden z aparatem na szyi, musieli przyciągnąć uwagę tajniaków. Przed Julem i Tadziem wyrósł facet w skórzanym płaszczu i kapelutku z piórkiem. Machnął legitymacją STASI. Zaczął męczyć pytaniami, których nie rozumieli.

W relacji Jula wyglądało to tak: - I wtedy Tadzio powiedział mu ze swoim kresowym zaśpiewem: "Panie Genosse Sturmbannführer, ta daj pan spokój...". W faceta jakby walnął piorun. Osłupiał. Genosse znaczy towarzysz, a Sturmbannführer to wysoki stopień hitlerowski. Pewnie nieświadomie otworzyliśmy jakąś mroczną furtkę w jego życiorysie. Facet normalnie się nas przestraszył. I dał spokój.

Dziennikarsko spełniał się w tematach sportowych, ale był kopalnią ciekawych natchnień reportażowych.
Wspomina Maciej Siembieda: - Gdy Julo otworzył przede mną tę bombonierkę z reporterskimi tematami, jaką jest Byczyna, dowiedziałem się wielu smakowitości. To tam żył człowiek, który nadał na poczcie w paczce sam siebie. To tam przez długich dwadzieścia lat nikt nie umarł. Szkoda, że po przejściu na emeryturę Julek nie trafił na taki właśnie okres.

Chociaż sportowiec ze mnie lichy, dzięki Julowi i ja przeżyłem swoją piłkarską przygodę: zagrałem przeciwko słynnemu Janowi Domarskiemu. Tak, temu samemu, który w 1972 na Wembley wlepił Anglikom gola. Oglądałem ten mecz na czarno-białym telewizorze Koral, jako szczeniak, pod kołdrą z ojcem. Tato wyskoczył wtedy z łóżka i miotał się po pokoju jak Indianin, a potem otworzył okno i razem z całą ulicą krzyczał z radości. Dla mnie Domarski był wtedy jak papież.

Po latach Domarski, ściągnięty przez Julka na turniej dziennikarzy, wkręcał mnie w murawę jak korkociąg, ale i tak byłem szczęśliwy. Tam grała jeszcze jedna sława. Napastnik ze słynnej trójcy Wisły Kraków zwanej "Trzy razy K". Czyli Kapka, Kusto i Kmiecik. Tylko który - nie pamiętam za Chiny. Jestem zatem pewien, że niebawem Julo nawiedzi mnie we śnie i przypomni mi tamto nazwisko. A potem przysiądzie na brzegu łóżka i dorzuci wiele smacznych anegdot z kariery napastnika. Pół nocki mam z głowy.
No to czekam, Juliuszu! Przygotuję też jakieś zagadki.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska