Karolak: Na etacie aktor flaczeje

Iwona Kłopocka-Marcjasz
Iwona Kłopocka-Marcjasz
Rozmowa z Tomaszem Karolakiem.

- Na "Dziennikach" Gombrowicza, pokazywanych niedawno na Opolskich Konfrontacjach Teatralnych, na fotelach, schodach, podłodze w ścisku zasiadło 300 osób więcej, niż jest miejsc na widowni. Jak się grało?
- Genialnie! To było jedno z takich doświadczeń, jakie rzadko się zdarzają w teatrze. Porównuję to do koncertu rockowego, kiedy energia widowni niesie wykonawców. Tak było tym razem. Zobaczyłem setki głów ludzi, którzy z ogromnym skupieniem słuchają i świetnie reagują, wyczuwając każdą nutę absurdu. To niesamowita sytuacja, która nakręca aktorów.

- Mówi pan, że to rzadkie. Publiczność warszawska jest inna?
- Po katastrofie smoleńskiej i potem w trakcie sporów wokół krzyża na Krakowskim Przedmieściu publiczność bardzo się usztywniła. Na początku ludzie nie chodzili do teatru. Nie chcieli, szukali zadumy. W niektórych teatrach frekwencja spadła o 30 procent. A to były pierwsze tygodnie i miesiące działalności Imki. Graliśmy nasze pierwsze przedstawienie - "Opis obyczajów III", które opowiada o walce dwóch politycznych obozów: Augusta III i Stanisława Augusta Poniatowskiego - i nagle okazało się, że rzeczywistość wyprzedziła to, co dzieje się na scenie. Jakby spełniło się to, co my - przed katastrofą, bo premiera była w marcu 2010 - przedstawialiśmy jako prognozę. U Kitowicza jest taki fragment, że jak pojawiła się kometa na niebie, to jedni myśleli, że będzie głód, a inni - że umrze któryś monarcha europejski. Kiedy tuż po katastrofie padały u nas te słowa, to czuliśmy mróz na widowni. Publiczność nie wiedziała, czy to prowokacja czy próbujemy zbić własny kapitał polityczny. Przyjęcie było czasami tak lodowate, że nie wiedzieliśmy, czy my to źle robimy czy z ludźmi jest coś nie tak. Dopiero gdy wyjechaliśmy z "Opisem" poza Warszawę i zobaczyliśmy, że ludzie reagują żywiołowo, odetchnęliśmy.

- Niedawno Imka obchodziła pierwszą rocznicę istnienia. Było święto?
- Święto pracy. W przeddzień rocznicy mieliśmy szóstą w ciągu roku premierę. Dwa dni temu zrobiliśmy siódmą. Jesteśmy najbardziej płodnym teatrem w Warszawie i to mnie cieszy. Po prostu zawinąłem rękawy, pracuję w teatrze wiele lat, byłem asystentem różnych wybitnych osobistości, w tym Dejmka, i wiem, jak to się robi.

- Jak to się robi?
- Nie ma co gadać, tylko trzeba szukać pieniędzy gdzie się da i tworzyć miejsce ważnych wypowiedzi artystycznych o sprawach istotnych i najistotniejszych. Największy szok w środowisku wywołuje fakt, że ten teatr nie robi fars, które dają pieniądze, ale zarabia na siebie przedstawieniami ambitnymi.

- Jest pan wziętym i dobrze opłacanym aktorem serialowym i filmowym. Długo pan dojrzewał do decyzji, by wygodę i spokój zamienić na kłopoty?
- Ja jestem szalony, to był totalny spontan. Na początku chciałem tylko wyprodukować trzeci "Opis" i grać go gościnnie na którejś z warszawskich scen. W trakcie prób trafiliśmy na fantastyczne miejsce, dawną siedzibę YMCA (Związek Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej), po którym przejęliśmy nazwę. Wynająłem je, zrobiłem mały remont i stworzyłem teatr. To jest prawdziwy underground, jak Off-Off-Broadway w Nowym Jorku. Panie w toaletach i panowie w garniturach po odrapanych schodach wchodzą do teatru o nierównych ścianach. To jest twardy i surowy teatr, tak jak te przedstawienia są surowe inscenizacyjnie, skromne, ale skupione na tym, co autor i my chcemy powiedzieć.

- Wielu pan zaskoczył. Ludzie się dziwią: "To ten Karolak od komedii i wygłupów?
- Dziwię się, że się dziwią. Przecież jestem przede wszystkim aktorem teatralnym. Przez pierwszych jedenaście lat mojej pracy grałem tylko w teatrze. W Opolu przez pięć lat występowałem w "Matce Joannie od Aniołów". Do serialu i filmu komercyjnego trafiłem bardzo późno, bo w 2003 roku.

- W środowisku też się dziwią?
- Myślę że teraz niektórych szał bierze, że ja mam i popularność, i pieniądze, i ambitny teatr. Oczywiście to jest może nieskromne, ale ja uważam, że można we wszystkich dziedzinach robić dobre rzeczy. Można dobrze zagrać komercyjnie, w serialu czy filmie, i można starać się robić dobry teatr. Jedno drugiemu nie przeczy i coraz więcej osób ze środowiska tak rozumuje, chociaż zdarzają się jeszcze takie relikty przeszłości, które uważają, że aktorstwo jest misją i aktor nie może grać w telewizji, bo się uczy "łatwości", która potem mu przeszkadza w teatrze.

- Pana zdaniem aktorstwo nie jest misją?
- Bywa, ale nie jest. To mówił sam Gustaw Holoubek. Ja tylko po nim powtarzam.

- Grażyna Szapołowska, zrywając w "Narodowym" przedstawienie i wybierając udział w telewizyjnym show, pokazała, że misja nie istnieje.
- Ta sprawa jest niejasna. O tym, że dojdzie do tego konfliktu, w środowisku mówiło się już miesiąc wcześniej. Wydaje mi się, że obydwie strony, każda mając swoje racje, zmierzały do spięcia. Bo pogodzenie różnych aktorskich zajęć to jest kwestia tylko logistyki.

- A nie pieniędzy? Podobno za występ w teatrze gwiazda dostaje 600 zł, a za jeden wieczór na małym ekranie 15-20 tysięcy!
- Tu nie chodzi tylko o pieniądze. Aktorzy chcą być popularni, dlatego grają w serialach, jurorują w telewizyjnych konkursach. Z tego, co ja się orientuję, Szapołowska podpisała umowę na udział w sobotnim programie, wiedząc, że jedna z tych sobót będzie zajęta przez teatr. Telewizja postanowiła więc wykupić ten spektakl, żeby teatr nie miał straty finansowej.

- A jednak dyrektor Englert musiał odesłać widzów do domu. Panu się nie zdarzyło zawalić teatru z powodu innych zajęć?
- Zdarzyło mi się spóźnić do garderoby. Aktor powinien być w garderobie 45 minut przed spektaklem. Ja przyszedłem 5 minut później i dostałem karę finansową - 5 zł, bo to były dawne czasy. Ostatnio okropnie się zirytowałem na planie serialu, bo przedłużały się zdjęcia i nie mogłem wyjść do teatru o właściwej porze. Doszło do karczemnej awantury z kierownikiem produkcji. Ci ludzie z seriali i filmów często nie rozumieją, że dla aktora teatr jest świętością. Inna sprawa, że jak aktor spieszy się, by zagrać "Szalone nożyczki", to trudno to zrozumieć. Generalnie jednak uważam, że jak aktor jest na etacie w teatrze, to teatrowi powinien zawsze oddawać pierwszeństwo.

- A może aktorzy nie powinni mieć etatów?
- Jestem przeciwnikiem etatów. Uważam, że etat usypia aktora i po paru latach tworzy się z niego emocjonalny flak. Widzę to po sobie, bo byłem w trzech teatrach na etatach, i widzę to po spektaklach, które się tworzy. Moim zdaniem wystarczą dwie sceny narodowe z zespołami etatowymi, a reszta powinna być na kontraktach.

- Mówi pan jednak jak człowiek z poczuciem misji.Czy to prawda, że nakrzyczał pan na Michała Żebrowskiego za to, że robi teatr komercyjny?
- Nie nakrzyczałem, ale miałem pewien niesmak, że do przedstawień, które są wybitnie komercyjne i w których chodzi tylko o to, by ludzie kupowali bilety i dali zarobić, dorabia się jakąś artystyczną ideologię.

- Skąd wziął się sukces Imki?
- Do nas przychodzi publiczność, która dawno nie chodziła do teatru - może z wyjątkiem "Narodowego" i "Rozmaitości" - bo twierdziła, że nie ma na co. Ostatnio jeden z dziennikarzy powiedział mi prywatnie, że był pod wrażeniem ludzi siedzących na widowni. To jest taka elita Warszawy, która często jeszcze pamięta wojnę. Czy to nie jest niesamowite, że udało nam się sprowadzić takich ludzi do prywatnego teatru, na dodatek prowadzonego przez twarz serialową? Przez pierwsze pół roku różnie z publicznością bywało na naszych przedstawieniach, ale ciągle produkowaliśmy premiery. Nieraz nawet dopłacałem z własnej kieszeni do przedstawień, żeby tylko informacja o tym, że gramy, szła w miasto. I to przyniosło rezultaty. Najlepsza reklama to poczta pantoflowa.

- A jakie trzeba mieć chody, żeby na premierę "Dzienników" przyszedł prezydent Komorowski z małżonką?
- Żadne. Po prostu wysłaliśmy zaproszenie. Jesteśmy po sąsiedzku z kancelariami prezydenta, premiera i Sejmu. A ponieważ uważaliśmy, że robimy coś ważnego o Polsce współczesnej, postanowiliśmy wysłać zaproszenia, także do innych polityków. I przyszło wielu. Na niedawnym "Wodzireju" (to element większego "Projektu PRL", w którym rozliczamy się z bohaterami naszego dzieciństwa) już nawet się śmiałem, bo po jednej stronie siedziała cała lewica, po drugiej Platforma Obywatelska, a w środku biznes. Potem na bankiecie wszyscy żywo dyskutowali, nie tylko o przedstawieniu, także o finansowaniu kultury. Może powstać z tego wiele fajnych koncepcji.

- Pan ma żyłkę biznesową?
- Mam świetną agentkę, która zgodziła się także poprowadzić ten teatr. Natomiast ja sam podobno mam coś takiego, że jak proszę o pieniądze, to nie można mi odmówić. Ale fakt jest taki, że do tej pory większość przedstawień wyprodukowałem za własne pieniądze zarobione w telewizji i w filmie.

- Ile trzeba mieć pieniędzy, by założyć teatr?
- Ja miałem na początek 200 tysięcy złotych. Zarobiłem je jako juror w polsatowskim "Must be the music". Na roczne utrzymanie i produkcję potrzeba ok. 2 mln złotych.

- Podobno nawet auto pan sprzedał, by dołożyć do interesu.
- To bzdury. Mam kilkanaście starych aut, ale ich nie sprzedaję, bo za bardzo przywiązuję się do nich. Więcej na nich tracę, niż zarabiam. Po prostu inwestuję pieniądze, które zarabiam w telewizji. Wcześniej zrobiłem biznesplan i wiedziałem, w co się pcham. Wiem, że to może być biznes, który przynosi dochody, ale satysfakcja goszczenia na festiwalu Kontrapunkt w Szczecinie, a zaraz potem w Opolu na konfrontacjach klasyki polskiej jest bezcenna. Abstrahuję od nagród, które mnie w ogóle nie interesują, ale być w Opolu z dwoma ważnymi tytułami to jest niewątpliwy sukces mojego teatru.

- A wszystko zaczęło się dawno temu od młodzieńczej chęci zaimponowania pewnej panience.
- Nie panience, tylko mojej pierwszej wielkiej miłości. Ona interesowała się teatrem, więc, żeby zrobić na niej wrażenie, postanowiłem zdawać do szkoły teatralnej. Oczywiście nie zdałem. Dostałem się dopiero za czwartym razem. Zawziąłem się, już mnie denerwowali ci państwo za stołem egzaminacyjnym. Dawali sygnał: nadajesz się, chłopcze, ale brakuje ci szczęścia. Aby nie tracić czasu, studiowałem na uniwersytecie.

- Dlaczego resocjalizację?
- Bo to był fajny kierunek, psychologiczny, dużo kumpli tam poszło, a poza tym był to najbardziej rockandrollowy kierunek na Uniwersytecie Warszawskim na początku lat 90. Potem się okazało, że podstawy psychologii, filozofii, etyki, metodologii, logiki dały mi wielką przewagę w zawodzie i - co ważniejsze - dystans. Już nie miałem żadnej szczególnej napinki. Wiedziałem, że na wszystko przychodzi czas.

- Pochodzi pan z rodziny wojskowej, z armią związani byli oboje rodzice. Czy wybór aktorstwa to wyraz buntu przeciwko ich stylowi życia?
- W moim domu, choć wojskowym, cały czas panował duch hipisowskiej artystycznej odwilży gierkowskiej. Moja mama jest kompletnie szalona, ojciec też ma swoje dziwactwa. Dyscyplina, owszem, była, ale też wyjścia do kina, na koncerty. Rodzice dbali o wszechstronny rozwój.
- Myślałam, że przed śniadaniem miał pan musztrę, a po obiedzie strzelnicę.
- Owszem, w dzień dziecka w zamkniętych wojskowych enklawach rozrywką dla dzieciarni było strzelanie z kbks-u, ale potem wojskowa dyscyplina bardzo się przydała w teatrze. Bo teatr ma niemal wojskową strukturę, z jednym dowódcą na czele. W teatrze nie ma szeroko pojętej demokracji, a jeśli ona jest, to często kończy się to katastrofą.

- Powiedział pan kiedyś: "Gdybym nie był aktorem, mógłbym być wojskowym, policjantem albo zamieszkać w rezerwacie z Indianami w Kanadzie".
- Mógłbym, spokojnie. Mógłbym być także dobrym blacharzem samochodowym. Kurs lakierniczo-blacharski wciąż na mnie czeka. Może kiedy będę starszym człowiekiem, to będę restaurował samochody, które są moją miłością i hobby. Zawsze robię to, co czuję, i nigdy tego nie żałuję.

- Aktorstwo nie jest wyborem na całe życie?
- Jestem świadom swoich możliwości. Prawdopodobnie nigdy nie będę superwybitnym aktorem, chociaż niektóre rzeczy mi wychodzą. Teraz, jako szef teatru, odkryłem nowe źródło satysfakcji i już wiem, że aktorstwo to niekoniecznie jest to, co najbardziej podnieca. Jest wiele rzeczy, które można robić w życiu.

- Wciąż szuka pan grobu Marii Magdaleny?
- Robię to od wielu lat. To mój konik i od razu uprzedzę pytanie, że ta pasja narodziła się znacznie wcześniej niż "Kod Leonarda da Vinci", o którym nie mam dobrego zdania. Jeżdżę na południe Francji - w tym roku też pojadę - w Pireneje, bardzo bogaty historycznie region. Wierzę, że Maria Magdalena dotarła tam z potomkami Jezusa. Myślę, że Kościół uczy nas czegoś, co się utrwaliło jako stereotypy wiary, a prawda była inna, może bardziej ciekawa.

- Rozmawiamy tuż przed Wielkanocą. Pan nie wierzy w Zmartwychwstanie?
- Myślę, że to jest bardziej symbol niż prawda. W tym sensie jestem heretykiem. Myślę, że ten symbol jest zbyt dosłownie interpretowany, a ja chciałbym wiedzieć, jak było. Dogmat o Zmartwychwstaniu daje jednak ludziom ogrom nadziei. I niech tak będzie.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska