Komisarze od siermięgi

Jolanta Jasińska-Mrukot
Jesienią 1981 roku w wielu zakładach pracy i urzędach pojawili oficerowie Wojska Polskiego z tzw. grupami operacyjnymi wojska. Zgodnie z oficjalną wersją mieli wprowadzić ład i porządek tam, gdzie zburzyły go "strajki, spekulanci i prowokatorzy". Ale jak się okazało po latach, w rzeczywistości chodziło o pozyskanie sobie ludzi przed wprowadzeniem stanu wojennego.

Kiedy pojawiliśmy się w gminach Korfantów i Łambinowice, to ludzie myśleli, że przyjechaliśmy z towarem, a jakaś babinka pytała nas, gdzie tym węglem wojsko będzie obdzielać. I nikt się nas nie obawiał, jak chcieli to wtedy widzieć niektórzy - wspomina po dwudziestu latach jeden z oficerów operacyjnych, po 13 grudnia 1981 roku przemianowanych na komisarzy wojskowych.
Żołnierze byli uzbrojeni w kałasznikowy, a zawodowi otrzymali swoją broń osobistą. Dla samoobrony, gdyż oficjalna propaganda stale bębniła o tym, że w dużych miastach mnożą się napady na oficerów i żołnierzy LWP, że wyrzucają ich z pociągów i tramwajów.
- Tylko że wielu z nas bardzo się obawiało chodzić z bronią. Za dnia miałem stracha, że ktoś może chcieć mi ją ukraść, a nie daj, Boże, człowiek w obronie własnej musiałby strzelać, to poszłoby w kraj, że wojsko strzelało do ludności cywilnej - wyznaje oficer grupy operacyjnej Korfantów i Łambinowice.
A w nocy broń mogła uwierać w głowę, bo lądowała pod poduszką. Więc żeby dłużej się nie męczyć, oficerowie zdeponowali pistolety w komprachcickim magazynie.

Bareja by zrobił z tego film, gdyby posłuchał, z jakimi sprawami przychodzą do oficera grupy operacyjnej ludzie. - Ludzie chcieli, żeby ktoś wreszcie ich wysłuchał i nie ignorował tego, co dla nich ważne - przecież nikt przed nami tego nie robił. Oni byli przekonani, że ja coś mogę, a ja mogłem ich wysłuchać, i to wszystko. Dwa dni w tygodniu ich przyjmowałem, w pozostałe próbowałem coś dla nich załatwiać - opowiada pragnący zachować anonimowość oficer operacyjny.
Problemy były różne. A to cała dostawa wiader cynkowanych gdzieś się rozeszła bokiem, a to gumofilce w miejscowym geesie "wyszły" tylnimi drzwiami. Z kolei jakaś babinka skarżyła się, że przez to, że ma pół hektara ugoru, nie należą się jej kartki na mięso. Raz przyszła kobieta, lamentując, że chłop roboty nie pilnuje, tylko chleje.
- Wtedy zapytałem, co chleje, bo przecież tym, co na kartki, to się nie zaleje, ona na to, jak to co, bimber pędzi i jeszcze ciepły z łyżki spija. Ja jej wtedy mówię, że tego nie słyszałem, bo chłopa jej za bimber posadzą. Od tego czasu to z kiełbasą, a to z jajkami do mnie przychodziła.
Kiedyś przyszedł starszy mężczyzna, mówił, że na sprawiedliwość sądu już dawno nie liczy. Opowiedział, że sąsiad okradł go z całej fury pszenicy, "operacyjnego" coś tknęło, żeby zapytać, kiedy to było. Okazało się że w...1946 roku, zaraz jak ze wschodu przyjechali.
Innym razem sąsiedzi donosili, że dziecko po nocach płacze, a matka popija. Oficer wspomina: - Wsiedliśmy w gazik, żeby to sprawdzić. Pierwszy i ostatni raz w życiu widziałem klasyczną melinę, gdzie małe dziecko kwiliło w szmatach na podłodze, a matka, zapijaczona, krzyczała, że się na komunę wnerwiła, dlatego musiała się napić.

Znamię luksusu - albańskie papierosy
Grupy operacyjne odwołali pod koniec listopada. 12 grudnia o godzinie 24.00 w Sztabie Wojewódzkim w Opolu z zalakowanej koperty został wyjęty rozkaz. O trzeciej nad ranem już cała kadra garnizonu opolskiego wiedziała, że w tym garnizonie obowiązuje stan pełnej gotowości bojowej.
13 grudnia 81 roku o godzinie 6.00 13. Opolski Pułk Czołgów i 25. Opolski Pułk Zmechanizowany opuszczały swoje jednostki. Pierwszy kierował się na "Wujka". "Zmechanizowany" trafił na kopalnię "Katowice".
- W całym tym rozkazie był taki jeden mały akapit, dotyczący "grup operacyjnych", które miały powrócić do poprzednich zajęć, jednak już pod inną nazwą. Człowiek się ucieszył, że z pułkiem nie musiał się tułać - wyznaje wojskowy.
Z chwilą wprowadzenia stanu wojennego "oficerów grup operacyjnych" przemianowali na komisarzy Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego.
Wszystko niby jak poprzednio, ale pojawiły się dwie nowe sprawy: - Musiałem odwiedzać księży na swoim terenie, ostrzegać, żeby nie zapominali o restrykcjach stanu wojennego i nie próbowali nikogo bez pozwolenia władz na plebaniach przetrzymywać. Za każdym razem przyjmowali mnie bardzo chłodno, jakbym to ja ten stan wojenny wywołał.
Kolejna trudna sprawa dotyczyła podpisania "lojalki": - Wszyscy nauczyciele musieli podpisać, że występują z nieistniejącego NSZZ "Solidarność".
Był taki moment, kiedy propaganda zwróciła oczy w stronę wojska. Przyszła wtedy do mnie pani prawnik z Celpy i powiedziała, że chciałaby zobaczyć, jak mieszka w hotelu komisarz WRON. Niewątpliwie się rozczarowała, bo było siermiężnie jak wszędzie. Jedyny pożytek to albańskie papierosy, które dostawaliśmy gratis.
- Był taki moment, że sprowadziłem lekarza wojewódzkiego, nie mogłem sobie poradzić z konfliktem pomiędzy lekarzem a pielęgniarką - opowiada.
Sprawa dotyczyła mieszkania. Lekarz pomimo swojej rangi zajmował o połowę mniejsze mieszkanie od pielęgniarki.
- Tylko że kiedy poniosły ją emocje, to przy nas powiedziała, że całą sprawę z mieszkaniem rozkręcił wtedy, jak mu przestała dawać, szczuł ją nawet psem - relacjonuje komisarz.

Ludzie skargi piszą
Raz w tygodniu komisarze wojskowi spotykali się w sali herbowej urzędu wojewódzkiego.
Tam odbywały się odprawy z komisarzem wojewódzkim. Także odczytywano skargi, które wpływały na nich z terenu.
- Szefowa PIH-u skierowała na mnie skargę, że złamałem zarządzenie ministra, bo kazałem sprzedawczyni zawilgocone, "zbite" landrynki sprzedawać bez kartek - opowiada komisarz.
Bywały i takie, w których "uprzejmie donoszono" na komisarza, że zbyt często odwiedzał pewną młodą wdowę. Albo takie, kiedy ktoś zarzucał komisarzowi, że od sąsiada przyjął kiełbasę, kawał mięsa i kawę, a jego poczęstunkiem wzgardził.

Po herbatę do wojska
W krapkowickim Otmęcie dwóch komisarzy pojawiło się w niedzielę 13 grudnia.
- Kiedy pojawili się komisarze, zakazano wszelkiej działalności związkowej. Oni przejęli władzę polityczną, dyrektor nadal zarządzał siłą gospodarczą - opowiada pierwszy przewodniczący rady pracowniczej.
Ludzi w mundurach interesowała większość, czyli ludzie z produkcji. To ich sympatię próbowali sobie zaskarbić, załatwiając komuś miejsce w zakładowym przedszkolu albo zakładowe mieszkanie. Brakowało na produkcji herbaty, to ludzie szli z tym do komisarza.
- Z dostawą materiałów na produkcję w tym czasie bywało różnie. Zabrakło nam kauczuku, więc wojskowi obiecali, że postarają się uruchomić rezerwy państwowe, jakie wtedy były- opowiada.
W Otmęcie ludzie się obawiali, że wprowadzą im wojskowy dryl i dyscyplinę.
- To wszystko przeszło w miarę spokojnie, bo nikt z naszych związkowców nie został internowany, u nas ludzie zawsze byli zdyscyplinowani. Nawet kiedy była "zima stulecia" i mogli nie przyjeżdżać do pracy, to i tak na "kole" przyjechali - wspomina pierwszy przewodniczący rady związku zawodowego.

Spekulować, czyli wyjść na swoje
W czasie stanu wojennego spekulować znaczyło tyle, co być cwaniaczkiem i na bakier z prawem. A w przełożeniu na tamte realia, kupić tanio (najczęściej spod lady), a potem sprzedać z zyskiem. A od informacji, ilu spekulantów ukarano, rozpoczynał się niemal każdy Dziennik. Niewątpliwie takimi, którzy mieli dostęp do towarów deficytowych, brakujących wtedy na rynku, byli komisarze wojskowi.
- Pokus było wiele i za każdym razem człowiek mógł sobie i bliskim coś załatwić, ale nie mogłem tego zrobić, bo każdy na nas patrzył. Kilkakrotnie dyrektor mnie namawiał, że załatwi mi odkurzacz albo meble. A w domu żona suszyła głowę, że ręcznie musi czyścić dywan, bo odkurzacz się zepsuł. Kryształy chcieli po normalnej cenie sprzedawać i masę innych deficytowych towarów. Innym razem nawet dyrektor mnie pytał, która sekretarka najbardziej mi się podoba - relacjonuje były komisarz.
Wszystkie sprawy wątpliwe dotyczące komisarzy wojskowych trafiały do Wojskowych Służb Wewnętrznych.
- Z tych oficjalnych zgłoszeń znam jeden paskudny przypadek, kiedy komisarz wykorzystał swój mundur. Po prostu z tyłu sklepu wynosił dywany, potem je z zyskiem sprzedawał - mówi pragnący zachować anonimowość były oficer WSW.
Wrócili do swoich jednostek w maju 82 roku.
- Bycie komisarzem, a może raczej bycie z tymi ludźmi na gminie, to jedno z ciekawszych doświadczeń w moim życiu. Oni mnie wtedy zapraszali na chrzciny, na wesele i niczego sobie nie mogę zarzucić - wyznaje po dwudziestu latach emerytowany już wojskowy.
Pamięta także filmy wyświetlane kadrze w wojskowych salach kinowych: - Wtedy nie było to takie oczywiste, że pokazywani Wałęsa, Gwiazda, Kuroń czy Frasyniuk to fotomontaż i propaganda. Oni byli pokazywani w kompromitujących dla nich sytuacjach, także jako ci, którzy zmierzali do rozwiązań siłowych, nie liczących się z tym, że krew się poleje.
- A myśmy najbardziej się wtedy bali rozkazu wycofania do rejonów alarmowych w lesie, co znaczyło tyle, że nasze jednostki od południa będą zajmowali Czesi. Tak miało być, gdyby stan wojenny się nie powiódł - wyznaje po latach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska