MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Komóra nasza powszednia

Ewa Kosowska-Korniak
Dziesięć lat temu, gdy pojawiła się w Polsce, była szczytem snobizmu. Dziś snobizmem jest jej brak - na taki luksus mogą sobie pozwolić tylko nieliczni.

Powiedzieli o komórkach:
Prof. Roch Sulima, kulturoznawca
- Telefon komórkowy przypomina kieszonkowy symbol ery technicznej, czyli scyzoryk o 44 ostrzach, który w międzywojniu miał przy sobie każdy stosownie ubrany mężczyzna czy szanujący się młodzieniec. Przybywa nam więc dziś jeszcze jedna rzecz do noszenia.
Prof. Janusz Czapiński, psycholog.
- Komórka to rodzaj osobistej wtyczki do świata - a nuż ktoś będzie chciał się do niego podłączyć. Bywa to obciążające, ponieważ dzwonek telefonu zastaje mnie w różnych sytuacjach. Ale u nas obowiązuje niepisana zasada wzajemności: jak ktoś puka do drzwi, to mu otwórz. Ten brzęczyk jest czymś w rodzaju pukania do drzwi, więc nie można go ignorować.
Ewa Bem, wokalistka:
- Posiadacz telefonu komórkowego pozbawia się sporej porcji świętego spokoju, płynącego z nieświadomości wydarzeń. Z drugiej jednak strony komórka eliminuje stres wynikający z niedoinformowania. Największą jej wadą jest to, że komórkę piekielnie trudno znaleźć w torebce, zwłaszcza wtedy, gdy już dzwoni.
na podst. Magazyn Plus Gsm

Dziesięć milionów Polaków nie rusza się z domu bez swojej komóry. Komórka stała się powszechniejsza niż tradycyjny telefon - od zeszłego roku przenośnych telefonów cyfrowych jest w naszym kraju więcej, niż stacjonarnych. Zabieramy ją na wakacje, idąc do szpitala, trudność sprawia nam jej wyłączenie w samolocie, banku, na sali sądowej. Jest czymś tak zwyczajnym i oczywistym, że trudno nam sobie wyobrazić problemy, z jakimi borykali się pierwsi posiadacze telefonów komórkowych.

Od dziesięciu lat nie rozstaje się z komórką poseł Platformy Obywatelskiej Tadeusz Jarmuziewicz. On na Opolszczyźnie był jednym z pionierów telefonii komórkowej.
- Bardzo się wstydziłem jej używać - zdradza poseł. - To była motorola, wyglądem i rozmiarami przypominająca kaloryfer. Gdy zaczynała dzwonić, w moim maluchu gasły światła, siadało radio, robiło się ogromne tąpnięcie energetyczne. Nosiłem ją w walizce, a powinienem w trzech torbach, by zminimalizować straszny hałas, który czyniła. Sygnał był przeraźliwy.
Pierwszym opolskim dziennikarzem, który wykorzystywał w swej pracy telefon komórkowy był Radek Kobiałko, wówczas dziennikarz radia "O?le".
- Dla mnie było to nieocenione narzędzie pracy, ale wielu ludzi tego nie rozumiało - wspomina Kobiałko (dziś prowadzi własną firmę, zajmuje się public relations, m.in. w programie "Bar" i wydawaniem płyt). - Ciągle byłem narażony na ironiczne uśmieszki i złośliwości.
- Wyobraź sobie, że jedziesz autobusem MZK. Nagle zaczyna dzwonić twój telefon i nie wiesz, gdzie się zaszyć ze wstydu - opowiadał "NTO" 6 lat temu Roman Sadowski, menedżer w jednej z opolskich firm, jeden z pierwszych komórkowych maniaków. - Inni patrzą na ciebie jak na kalekę, przybierając przy tym nobliwe miny, by ukryć obrzydzenie. Taki błąd zrobiłem tylko raz w życiu. Teraz wyłączam komórkę nie tylko w autobusach, ale również w restauracjach czy podczas spotkań.

Dziś na dźwięk telefonu komórkowego co druga osoba w autobusie łapie się za kieszeń. Potem połowa pasażerów słyszy, z kim komórkowiec będzie pić piwo dziś wieczorem. Trudno znaleźć osobę, którą peszyłyby publiczne rozmowy przez telefon.
Pierwsza komórka Radka Kobiałki była wielkości cegły. Służbowa nokia 150 zastępowała mu wóz transmisyjny. Nosił ją przy pasku, a ponieważ była ciężka, ciągle się odpinała i spadała. Pewnej zimy ją zgubił, jak mu się wydawało na redakcyjnym parkingu i znalazł rzeczywiście na parkingu, ale... po miesiącu, gdy stopniał śnieg.
- Szef działu technicznego wysuszył ją suszarką, naładował i dalej działała. Była niezniszczalna. Problem polegał na tym, że trzeba ją było non stop ładować. Baterii starczało tylko na pół godziny rozmowy.
Przy pomocy trzeszczącego aparatu, nagrzewającego się do czerwoności po kilku minutach rozmowy, Radek nadawał relacje z różnych punktów miasta, w tym także - z nocnych lokali. Robił programy o tym, jak się bawi Opole.
- Te trzeszczenia, dławienie głosu miały nawet swój urok, dodawały moim relacjom autentyczności - uważa Radek. - Nie obywało się bez zabawnych potknięć. Pamiętam, jak podczas "Piastonaliów" w czasie nadawania relacji na żywo zobaczyłem Zbyszka Górniaka z "NTO". Ponieważ często go wykorzystywałem w swoich relacjach, zapowiedziałem: "Proszę państwa, a teraz usłyszymy jak się bawi redaktor Zbigniew Górniak z "NTO" i podałem Zbyszkowi telefon. Zmieszany Zbyszek powiedział: Przepraszam, to pomyłka. Zbigniew Górniak jest moim kuzynem, ja jestem do niego bardzo podobny" i oddał mi słuchawkę. Okazało się, że to był ostatni dzień jego zwolnienia lekarskiego.
Rachunki telefoniczne wydzwonione przez Radka w 1993 roku wynosiły około 3-4 tys. zł. Trudno się dziwić ich wysokości, gdy zważy się, ile osób dzwoniło z jego nokii.
- Jak pojawiałem się w jakimś lokalu ze swoją nokią, wzbudzała ona tak dużą sensację, że każdy chciał ją dotknąć, zobaczyć, podzwonić... A ja miałem dobre serce i nie umiałem odmawiać, zwłaszcza ładnym dziewczynom - wspomina.

Pierwsze komórki kosztowały horrendalne pieniądze. Tadeusz Jarmuziewicz kupił swoją motorolę za równoważność trzech miesięcznych pensji, w przeliczeniu na dzisiejsze realia kosztowała jakieś 6 tys. zł. Nie miał innego wyjścia - telefon stacjonarny pozostawał w sferze jego marzeń, a on rozkręcał własną firmę i potrzebował kontaktu ze światem.
- Była warta dużo więcej, niż maluch, którym ją woziłem - wspomina. - Moi pracownicy nazywali ją "szumofonem". Trzeba było anielskiej cierpliwości, żeby dokonać jakiegokolwiek połączenia. Poza tym już po kilku minutach rozmowy trzeba było uważać, żeby nie dotknąć "żeberek kaloryfera", bo można się było sparzyć.
Komórka była także szczytem techniki, dla niektórych - niewiarygodnie skomplikowanym. Jeden z partyjnych kolegów Tadeusza Jarmuziewicza, znany polityk Unii Wolności, podbiegł kiedyś do jego dzwoniącej motoroli, podniósł słuchawkę i zaczął rozmawiać... ze statywem. Wydawało mu się, że skoro stamtąd wydobywa się dźwięk, to tam także trzeba mówić. Do dziś się rumieni, gdy mu się to wypomina.

Ponieważ na początku lat 90. fortuny rodziły się bardzo szybko i w tajemniczych okolicznościach, prędko pojawiło się określenie "fura, skóra i komóra", jednoznacznie określające przeciętnego posiadacza tego wynalazku.
O tym, że komóra przypięta do paska jest znakiem identyfikacyjnym trójmiejskich bandytów, przekonał się na własnej skórze Radek Kobiałko, w czasie festiwalu w Sopocie. Jego nokia 150 otworzyła mu pewnej nocy drzwi 15 sopockich lokali - gdy tylko stawał w drzwiach nikt nie żądał płacenia za wstęp, bez problemu znajdował się wolny stolik w najlepszym punkcie sali.
- W tamtych czasach komórka była szpanem - dodaje Kobiałko. - Pamiętam, że ilekroć wstępowałem w Warszawie do ekskluzywnej chińskiej restauracji, przy stolikach siedzieli biznesmeni w garniturach, na stolikach leżały komórki wielkości kaloryferów. Panowie wpatrywali się w nie niecierpliwie, czekając aż zadzwonią, a głośne rozmowy przez telefon były w dobrym tonie.

Z czasem powstał komórkowy savoir-vivre. - Sposób korzystania z telefonu komórkowego świadczy o człowieku i jego kulturze - radzi pracownik działu obsługi klienta firmy "Era GSM". - Dlatego jeśli chcemy być modni, nie decydujmy się na długi, jazgoczący dzwonek, melodyjki Britney Spears czy bzykanie trzmiela. Wybierzmy krótki, delikatny "pik". Wyłączajmy telefon podczas ważnych spotkań, by nie lekceważyć rozmówców. Idąc do kina, opery czy ekskluzywnej restauracji, zostawmy telefon w szatni.
Jest wiele instytucji, do których nie wypada wnosić telefonów komórkowych. Zostawia się je w szatniach siedziby BCC i Sejmu. Posłowie, którzy nie wyobrażają sobie życia bez komóry, wychwalają wibrujące dzwonki.
- Podczas posiedzenia komisji sejmowej wszystkie komórki leżą na stole z funkcją wibrującą - opowiada Jarmuziewicz. - Gdy któraś zaczyna lekko podskakiwać poseł odbiera, mówi: "nie mogę rozmawiać", wysłuchuje, co mówi druga strona, po czym zaczyna stukać po klawiszach i wysyła SMS.

SMS-y, krótkie, zwięzłe komunikaty zrewolucjonizowały nasze życie, sprawiły, że odrodziła się sztuka pisania listów. Esemesowi maniacy potrafią wystukać 160-znakowy komunikat na skrzyżowaniu, nim zmienią się światła.
- Jak stoję w korku to widzę, że wszyscy kierowcy na lewo i prawo siedzą pochyleni i wystukują SMS-y, częściej są to kobiety niż mężczyźni - zauważa Radek Kobiałko. - Ja jestem uzależniony od SMS-ów, miesięcznie wysyłam ich 300-400. Uważam ich pisanie za świetną zabawę literacką, staram się ułożyć coś oryginalnego, zabawnego i zmieścić to w 160 znakach.
- Długo się przed nimi broniłem, ale dziś uważam, że to świetny sposób komunikacji - mówi poseł Jarmuziewicz, od dwóch tygodni szef zespołu poselskiego ds. społeczeństwa informacyjnego. - SMS-y spowodowały śmierć telegramów, z czasem sprawią, że listonosze stracą pracę. Nie piszemy już listów, wolimy wysłać "liścik" z komórki.
Po blisko 10 latach "bycia pod komórką" ma się ochotę przed nią uciec. Dziś z zazdrością patrzymy na ludzi, którzy mogą sobie pozwolić na luksus nienoszenia komórki. Najwyższych rangą polityków, profesorów, ważnych dyrektorów, za których komórki noszą ich asystenci. Zgodnie z zasadą, że ktoś ważny, z kim się trzeba liczyć i o kogo względy zabiegać ma sekretarkę, która dla potencjalnych klientów jest murem nie do pokonania.
Do dobrego tonu przestało należeć podawanie numerów komórkowych na wizytówce, mile widziane jest za to odręczne ich dopisywanie. To forma wyróżnienia zaufania wobec osoby, której wręczamy komórkę.
- Ja odbieram telefon co kilka minut, dziennie rozmawiam przez komórkę półtorej godziny - mówi Radek Kobiałko. - Dlatego nie odbieram wszystkich połączeń, a jedynie te, które znam. Nigdy nie odbieram telefonów od osób, które mają zastrzeżony numer. Jestem niewolnikiem komórki, dlatego lubię czasem przed nią uciec, tam gdzie nie ma zasięgu. Jadę do pensjonatu pod Karpaczem i przez trzy dni jestem najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem.

Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska