Koniom należy się spokojna starość i godny pogrzeb. A nie tylko suchy chleb

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Jarosław Gawlik, założyciel Antoniówki. Pierwsze końskie siodło postawił pod świąteczną choinką. Jako główną ozdobę domu.
Jarosław Gawlik, założyciel Antoniówki. Pierwsze końskie siodło postawił pod świąteczną choinką. Jako główną ozdobę domu. fot. Krzysztof Strauchmann
Miłośnicy koni, skupieni wokół stadniny Antoniówka w Mańkowicach pod Nysą, walczą o urządzenie hostelu dla zmęczonych, emerytowanych końskich sportowców. I o normalny cmentarz dla swoich przyjaciół spod siodła.

Z klaczą Karną było tak: Należała do jakiegoś gospodarza pod Głuchołazami. Właściciel wpadł w długi, więc przyjechał komornik i zajął konia na poczet ich spłaty. Zapowiedział, że wystawi zwierzę na licytację i sprzeda. I gospodarz się wściekł. Zamknął na kłódkę stajenkę z Karną. Zapowiedział, że prędzej koń zdechnie z głodu, niż on go odda komornikowi. Miejscowe dzieciaki przez okienko w stajence, po kryjomu dokarmiały Karnę. Aż przyjechał komornik z policją, zerwał kłódkę, zabrał konia i ogłosił termin licytacji.

- Przyjeżdżał wtedy do mnie na konną jazdę chłopiec z Nysy, który dowiedział się o jej losie - opowiada Jarosław Gawlik, właściciel stadniny Antoniówka w Mańkowicach koło Nysy. - W swojej szkole zorganizował zbiórkę pieniędzy. I dzieciaki z tej szkoły przyjechały do mnie, przywiozły dwieście czy trzysta złotych i mówią, żebym kupił tego konia na licytacji u komornika, bo im go żal.

Aukcja była spora, zjechało się kilku handlarzy końmi. Próbowali Gawlika zniechęcić, że nie ma szans.

- Uparłem się. Przelicytowałem i kupiłem tego konia za 4 tysiące, a na koniec zapowiedziałem na licytacji, że wszystkie dzieci, które pomagały w zbiórce, mogą przyjeżdżać do stadniny, żeby zająć się Karną i sobie na niej pojeździć.

Drugim uratowanym był kuc o wdzięcznym imieniu Flo. Klaczy niezbyt było dobrze u poprzedniego właściciela, więc Ewa Turniak, obecnie prezes stowarzyszenia Końskie Serce, działającego przy stadninie w Mańkowicach, zaproponowała, żeby Flo odkupić za prywatne pieniądze ludzi z dobrym sercem. Flo ma teraz swój boks pomiędzy dużymi końmi, przytyła dwa razy, wdzięczy się do fotografii i ma opinię największego łobuza w stadninie. Gryzie wszystkich. Poza weterynarzem, który kiedyś ją wyleczył. Organizuje też dla koni zbiorowe ucieczki na okoliczne łąki.

- Przygotowujemy się do zorganizowania w stadninie w Mańkowicach hostelu dla koni emerytów - mówi Ewa Turniak. - Chcemy przyjmować konie sportowe, przynajmniej z terenu Opolszczyzny, które już zakończyły swoją karierę. Będą mogły zostać z nami do śmierci. A każdemu w boksie zrobimy wystawkę z jego osiągnięciami, żeby zwiedzający wiedzieli, z kim mają do czynienia.
Trzy pokolenia Gawlików

Stadnina w Mańkowicach właściwie zaczęła się od siodła. W 1998 roku do hurtowni budowlanej Jarosława Gawlika zajechał handlarz staroci spod Korfantowa i zaproponował mu kupienie rzędu. Pięknej, wojskowej kulbaki. Gawlik kupił, bo od chłopięcych lat ciągnęło go do koni. Akurat zbliżało się Boże Narodzenie, więc stare siodło postawił pod choinką, jako główną ozdobę domu przez święta. A po świętach handlarz spod Korfantowa przyjechał jeszcze raz, z propozycją kupienia bryczki. W dobrym stanie, a na dodatek z ciekawą historią, bo tą bryczką wożono Annę Dymną, gdy kiedyś przyjechała do Korfantowa na leczenie.

- Kupiłem i bryczkę, i konia, jako trzeci element do zestawu - wspomina ze wzruszeniem Jarosław Gawlik. - Ten handlarz miał też klacz Iwę, inną niż do pługa. Taką, co to i bryczkę pociągnie, i pod siodło się nada. Pomyślałem, że wezmę tę Iwę dla siebie - i tak się to wszystko zaczęło.

Nazwę stadninie dał dziadek Antoni. Antoni Gawlik - agronom, ojciec Jarosława i dziadek Grzegorza, który teraz współgospodaruje w Antoniówce. Dziadek Antoni po wojnie wychowywał się w Jarnołtowie koło Otmuchowa, na samej czeskiej granicy. We wsi była placówka Wojsk Ochrony Pogranicza, a wojskowi mieli konie do patrolowania. I pozwalali miejscowym dzieciom pomagać w stajni, czasem nawet pojeździć.

W latach 50. Antoni Gawlik został agronomem wiejskim. Miał swojego służbowego konia do objeżdżania sąsiednich PGR-ów. Dopiero jak się ożenił, zamienił konia na służbowy motocykl, ale miłość do koni w nim już pozostała. Rodzinę co roku zabierał na wakacje w siodle, w różne części Polski. Jazdę konną wykupywał dla wszystkich. Ale żona i córka nie jeździły. Więc dla chłopaków było więcej czasu. W 1975 roku Antoni Gawlik kupił w Mańkowicach gospodarstwo rolne z dużymi, poniemieckimi zabudowaniami gospodarczymi. Murowana stajnia z kamiennymi kolumnami tylko czekała na lokatorów.

- Zaraził mnie tym - opowiada pan Jarosław. - Zawsze rozmawialiśmy o koniach, opowiadał mi, że chce mieć jeszcze swojego. Kiedy pierwszy raz wsiadłem na swojego konia, bardzo szybko przypomniało mi się, jak jeździłem konno po górach, na końskich wczasach z rodzicami. Tego się nie zapomina.

Syn Jarosława, Grzegorz Gawlik, miał wtedy niecałe 10 lat. To dziadek Antoni nauczył go jeździć. Posadził na Iwę, klepnął ją w zad i wypchnął na łąkę za domem. Dobrze, że trafiło na spokojną klacz.
Tu bije Końskie Serce

Potem już było z góry. W rodzinie wszyscy chcieli jeździć, zrobiła się kolejka, bo w stajni stał tylko jeden rumak. Zaczęli więc jeździć po okolicznych stadninach i szukać czegoś dla siebie. W Mosznej kupili Defiladę, czystej krwi angielskiej. Czteroletnią klacz po karierze sportowej. Ścigała się nawet na Służewcu. Dla początkującej stadniny to był start z wysokiego C, ale dali radę

W stadninie w Prudniku dokupili Jarlę. Klacz w ciąży, zaźrebioną przez Lurona - mistrza Polski. Jarla też intensywnie biegała w zawodach, a po zakończeniu kariery sportowej poroniła trzy ciąże. Była w dość późnym wieku, więc w Prudniku myśleli, że tej ciąży też nie donosi. Ale w Mańkowicach urodziła źrebaka i stała się podstawą do własnej hodowli.

- Mieliśmy już cztery swoje konie. Dla bliższej i dalszej rodziny starczało. Bryczką szykownie zajeżdżaliśmy na festyny w okolicy - wspomina Jarosław Gawlik. - I wtedy przyjąłem pierwszego cudzego konia do hotelu. Mój klient z hurtowni budowlanej odwiedził mnie kiedyś przypadkowo w domu i zobaczył, że mam hodowlę. Okazało się, że sam jest fanatykiem koni, ale nie ma warunków, żeby samemu trzymać. Zanim jeszcze nauczył się jeździć, kupił konia i przywiózł mi go z prośbą o utrzymanie. A potem jeszcze miłością do koni zaraził swoje córki.

Dziś w rozbudowanych stajniach Antoniówki w Mańkowicach stoi 25 koni, z czego tylko 7 należy do właściciela. Reszta jest w hotelu. Ale to nietypowy hotel. Właściciele zwierząt sami muszą dbać o swoje zwierzęta, czyścić je, pielęgnować, objeżdżać. Codziennie po gospodarstwie kręci się wiele osób. Ruch panuje w ujeżdżalni, pod wielkim namiotem, gdzie na piasku można jeździć nawet w środku zimy. Hotelarz pobiera opłatę i zapewnia miejsce w stajni, wyżywienie oraz ujeżdżalnię.

Antoniówka latem urządza kilka turnusów obozów jeździeckich dla dzieci. Wiele z nich zostaje tu na dłużej.
Antoniówka latem urządza kilka turnusów obozów jeździeckich dla dzieci. Wiele z nich zostaje tu na dłużej. Fot. Monika Osysko

Trzy lata temu trzecie pokolenie koniarzy, czyli Grzegorz Gawlik uruchomił w Antoniówce letnie obozy jeździeckie dla dzieci. Ogłosił się w internecie i zaraz na pierwszy turnus zgłosiło się dziesięciu chętnych. Część z nich zostało na kolejne turnusy. Dzieciaki przyciągają tu swoich rodziców.
- Moja chrześnica była tu siedem razy - opowiada Ewa Turniak, którą do Antoniówki także wciągnęło dziecko. - Po pierwszym turnusie dwie godziny przesiedziała u fryzjera, który jej z włosów pracowicie wyciągał źdźbła słomy i siano.

Dziś Ewa Turniak ma w boksie w Antoniówce swojego Magnata. To sportowiec, potrafi przeskoczyć bramę, co zresztą już udowodnił.

- Kiedy go kupowałam, nie miałam żadnego doświadczenia - opowiada pani Ewa. - Ale zobaczyłam jego oczy i coś między nami zaiskrzyło. Wiem, że nigdy go nie sprzedam.

Mała Natalia Osysko trafiła do Antoniówki razem ze swoją grupą przedszkolną na wycieczkę, pięć lat temu.

- I już została w Antoniówce, a jeszcze mnie wciągnęła - śmieje się Monika Osysko, mama Natalii. - Córka miała wtedy cztery lata i była najmłodszym jeźdźcem. Od tego czasu wozimy ją do Antoniówki trzy, czasami nawet cztery razy w tygodniu. Nie przeszło jej ani trochę. I przynajmniej nie przesiaduje całych dni przed komputerem.

Przyjaciela trzeba pożegnać godnie

O własnym stowarzyszeniu Końskie Serce myśleli od jesieni 2014 roku. Zaczęło się od pomysłu urządzenia grzebowiska dla swoich koni.

- Trzeba się liczyć ze śmiercią zwierzęcia - mówi Jarosław Gawlik. - Dla właściciela, który przez lata zżył się ze swoim koniem, nie ma gorszego widoku niż pracownicy firmy utylizacyjnej zbierający konia na samochód. Ciągnący go na haku, obcinający piłą spalinową nogi, bo wystają z przyczepy.

- Dla każdego z dzieci, które przyjeżdżają tu pracować przy koniach, to by było traumatyczne przeżycie - przyznaje Ewa Turniak.
Prawda jest taka, że wielu ludzi bez pozwolenia grzebie swoje konie na swoim terenie. Ale ostatnio jeden z gospodarzy pod Nysą miał z tego powodu duże nieprzyjemności, bo sąsiad doniósł na niego do inspekcji weterynaryjnej. Jarosław Gawlik zgłosił więc do Urzędu Gminy w Łambinowicach, że chce na swojej działce urządzić oficjalnie grzebowisko. Jest gotów nawet przyjmować u siebie cudze padłe konie. Gmina męczy się z tematem od roku, bo w prawie nie ma wyraźnych procedur, jak takie miejsce oficjalnie wyznaczać w planie przestrzennym.

Po nagłośnieniu sprawy grzebowiska środowisko koniarzy z Antoniówki jeszcze się powiększyło. Mają dwóch trenerów, ujeżdżalnię pod dachem. Razem jeżdżą na zawody, planują w przyszłym roku formalnie powołać Ludowy Uczniowski Klub Sportowy, żeby reprezentować swoje barwy. Co roku w czerwcu organizują też własne zawody o Puchar Antoniego, na których częstują gości różnego rodzaju potrawami z makaronu. To ulubiony specjał Antoniego Gawlika. Zrobili z dzieciakami specjalny wybieg dla kucyka Flo, żeby nie przechodziła pod żerdziami na wspólnym wybiegu. Planują założenie w okolicy sieci ścieżek do końskich wycieczek.

- Zintegrowaliśmy się - przyznaje zgodnie trzyosobowy zarząd stowarzyszenia. I zaprasza na najbliższą otwartą dla wszystkich imprezę w Antoniówce.
Końska potęga.

W Polsce żyje obecnie ok. 200 tysięcy koni i ich liczba systematycznie spada. Jeszcze dziesięć lat temu mieliśmy ich ponad 300 tysięcy.

Najstarsze znane grzebowisko końskie znajduje się koło zamku Kliczków na Dolnym Śląsku, gdzie zachowały się dwa przedwojenne nagrobki. W 2008 roku pochowano tu też klacz z zamku. Swój cmentarz ma też stadnina w Janowie Podlaskim.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska