Kopa Biskupia - najwyższy szczyt Opolszczyzny i Gór Opawskich

fot. Krzysztof Strauchmann
W ubiegłym roku wieża świętowała 110. urodziny. A schronisko u jej stóp w tym roku obchodzić będzie dziesięciolecie rozpoczęcia budowy. A końca nie widać.
W ubiegłym roku wieża świętowała 110. urodziny. A schronisko u jej stóp w tym roku obchodzić będzie dziesięciolecie rozpoczęcia budowy. A końca nie widać. fot. Krzysztof Strauchmann
Ta góra jest charyzmatyczna - twierdzi Mirek Petřik ze Zlatych Hor, kasztelan wieży Franza Josefa. Kopa Biskupia przyciągnęła w ubiegłym roku prawie 35 tys. turystów. W śnieżną zimę jest tu pusto.

Od parkingu przy Petrovych Boudach do wieży wiedzie wydeptana w głębokim śniegu wąska ścieżka. Stąd jest najbliżej na szczyt. W lecie wystarczy nawet pół godziny. Teraz trzeba zarezerwować dwa razy więcej czasu.

Parking dzień wcześniej dokładnie odśnieżył syn kasztelana z Kopy. Ciężkim sprzętem usypał trzymetrowe białe wały, ale musi dbać, żeby turyści mieli gdzie zostawić samochody.

- Dużo śniegu? - dziwi się Petřik - Trzy lata temu było ponad półtora metra. Dziś nawet połowy nie ma tego, co wtedy.

- Mirek przyciąga ludzi uśmiechem i serdecznością - mówi o nim Mirosław Pielak, turysta z Jarnołtówka, który od 1970 roku systematycznie bywa na szczycie, a dwa lata temu zaliczył setkę wejść w ciągu roku. - Z każdym potrafi zagadać, doradzić. Z moimi przyjaciółmi częściej przesiaduję u niego niż w schronisku.

- Czasem zdarza się, że ktoś zasłabnie na szczycie - Mirek spełnia też rolę dyżurnego ratownika górskiego. - Sadzam ludzi w cieniu, częstuję piciem. Często to tylko stres, który trzeba uspokoić. Ale w 2008 roku miałem poważną akcję. Polski turysta upadł z roweru niedaleko wieży, uderzył się w głowę i stracił przytomność.

Po czeskiej stronie służby ratownicze nie mają nawet samochodu terenowego. Jest po polskiej stronie, ale nieprzytomny ranny nie mógł jechać po wertepach. Przeżył, bo wezwaliśmy czeski helikopter i zabrał go z Kopy do szpitala w Ołomuńcu.

Schronisko czeka na gości

Sławomir Rydlichowski: - Ciężko jest dziś utrzymać schronisko.
Sławomir Rydlichowski: - Ciężko jest dziś utrzymać schronisko. fot. Krzysztof Strauchmann

Mirek Petřik, kasztelan z Kopy: - 80 procent turystów to Polacy.
(fot. fot. Krzysztof Strauchmann)

Wieżę Franciszka Józefa wybudowali jeszcze za życia cesarza turyści z Morawsko
- Śląskiego Sudeckiego Towarzystwa Górskiego w Jeseniku. Stanęła tuż przy granicy, ale już po austriackiej części.

W 2008 roku kasztelan hucznie obchodził 110. rocznicę budowy. W latach 50. XX w. czechosłowackie władze zamknęły obiekt. Cud, że jej nie zburzono, bo planowo niszczono wszystkie takie obiekty w strefie przygranicznej. Klucze mieli czescy pogranicznicy.

W 1996 roku burmistrz Zlatych Hor udostępnił 19-metrową wieżę na maszty telefonów komórkowych, a potem wydzierżawił Klubowi Przyjaciół Zlatych Hor, do którego należy Mirek. On sam pojawił się tu w październiku 1998 roku i tak siedzi już 11. sezon.

Latem wcale nie schodzi na dół, tylko mieszka w małym baraczku pod wieżą. W zimie na nartach wchodzi w każdą sobotę i niedzielę. Skuter śnieżny jest za drogi w utrzymaniu.

- Pomysł, żeby obok wieży wybudować schronisko, przyszedł mi do głowy jeszcze w 1992 roku - wspomina Petřik. - Długo musiałem czekać na wszystkie pozwolenia, w końcu ruszyłem z pracami w 1999 roku. Do większych robót, np. betonowania, zatrudniam fachowców, a resztę robię sam i mam dzięki temu dobre spanie. Materiały przywozi mi na górę syn. Tu zresztą sezon budowlany trwa tylko od maja do października.

Petřik nie chce zapowiadać żadnych terminów otwarcia. Nie spieszy się. Wszystko buduje tylko za własne pieniądze, zarobione na miejscu za sprzedane turystom bilety wstępu.

- W 2008 roku na wieżę weszło ponad 34,5 tysiąca dorosłych i dzieci i to był dobry rok. 80 procent to Polacy. Boję się, że w tym roku kryzys gospodarczy dotrze nawet na Kopę - mówi kasztelan. - To miejsce jest przepiękne i jestem przekonany, że w schronisku nie zabraknie turystów. Ale sama miłość do gór nie wystarcza, to musi na siebie zarobić.

Trzysta metrów od wieży, na granicy dwóch państw i trzech biskupstw, Mirek Petřik ufundował krzyż pojednania narodów - niemieckiego, czeskiego i polskiego. Tuż przy krzyżu ze śniegu wystają fundamenty Rudolfsheim - najstarszego austriackiego schroniska na Kopie. Powstało pięć lat po wieży. Za Stalina zostało kompletnie zniszczone.

Takich miejsc dla turystów było kiedyś więcej - schronisko św. Antoniego przy Rożmintalu, leśniczówka "Anusia" niedaleko Jarnołtówka. Jeszcze po wojnie gospodyni częstowała tu wędrowców mlekiem. Dziś budynki straszą, opuszczone w lesie.

- Liczę na trochę większy ruch turystyczny - mówi z nadzieją Sławomir Rydlichowski, od dwóch lat dzierżawca Domu Turysty pod szczytem, po polskiej stronie góry.
- Ciężko jest utrzymać schronisko. Płacimy dzierżawę dla PTTK, wysoki podatek gruntowy dla gminy. Energia to miesięcznie co najmniej tysiąc złotych, bo pokoje są ogrzewane elektrycznie. Sam dojazd do domu jest kosztowny, bo terenowy samochód spala pod górę dwa razy więcej paliwa. Tymczasem w zimie przez wiele dni nie dociera tu żaden turysta. Nie myślimy z żoną o ucieczce, ale czasem trzeba się mocno zastanawiać, skąd wziąć na to pieniądze.

W sobotnie południe w schronisku ruch jest większy. Rodziny z dziećmi, młodzi ludzie w niewielkich grupach. Ktoś przyciągnął sanki, ktoś przyniósł deskę snowboardową. Kilka osób grzeje się przy kominku. Od Jarnołtówka łatwiej jest dotrzeć do schroniska, bo nadleśnictwo w Prudniku dba o odśnieżenie leśnej drogi, żeby personelu zupełnie nie odciąć od świata.

- Jeszcze tak nie było, żebyśmy musieli towar donosić na plecach - śmieje się Rydlichowski.

- Niestety, poprzedni dzierżawca odstraszył wielu turystów - komentuje Mirosław Pielak. - Nowi gospodarze pracują teraz nad odzyskaniem dawnej popularności. I jest coraz sympatyczniej.

- Wróciła atmosfera górskiego schroniska. Jak się tam raz wejdzie, to będzie się wracać - podsumowuje Władysław Wrzochol, turysta z Prudnika, który w ubiegłym roku zaliczył rekordowe 102 wejścia na szczyt i ma swoją tabliczkę w schronisku.

Chodzi na Kopę regularnie, bo lubi samotne wędrówki, a do góry ma z domu zaledwie kilkanaście kilometrów. - Sam czasem widzę, że turyści nawet nie wchodzą do środka. Przecież obiad czy herbata nie kosztuje wiele.

Klub przyjaciół Kopy

Sławomir Rydlichowski: - Ciężko jest dziś utrzymać schronisko.
(fot. fot. Krzysztof Strauchmann)

Co tydzień, w niedzielne południe, na szczycie pod wieżą spotyka się stała grupa turystów. Kilkanaście osób z Prudnika, Jarnołtówka, Nysy.

- W zimie ruch turystyczny jest słaby. Przychodzą właściwie tylko znajomi - opowiada czeski kasztelan. - Zresztą często z wieży nie ma widoków, bo pogoda nie pozwala.
- Niedziela bez Kopy dla mnie jest stracona - przyznaje szczerze Mirosław Pielak, który tak zakochał się w Górach Opawskich, że 18 lat temu przeprowadził się na stałe do Jarnołtówka. - To przyjazna góra, dla wszystkich - i dla emeryta, i dla przedszkolaka. Trudno się tutaj zgubić.

Mirosław Pielak przed laty prowadził na szczyt dzieci przyjeżdżające na kolonie do Jarnołtówka. Czasem wybierali się na wschód słońca i musieli wyjść o 3 w nocy. Czasem zostawali podziwiać zachód i schodzili na dół z latarkami przed północą.

- Pamiętam jedną sierpniową noc - opowiada. - Kazałem wszystkim położyć się na łące i przez trzy minuty leżeć w milczeniu. Patrzyliśmy na rozgwieżdżone niebo, Drogę Mleczną. Świerszcze grały w trawie. Dzieci błagały mnie, żeby jeszcze dłużej tak zostać, bo nigdy nie przeżyły czegoś tak wspaniałego.

- Na szczycie zachodzące słońce odbija się w wodzie Jeziora Nyskiego, Otmuchowskiego, w zbiornikach na Nysie aż koło Kamieńca Ząbkowickiego - Władysław Wrzochol powtarza, że Kopa to nasze dobrodziejstwo.

- Widziałem stąd Śnieżkę w Karkonoszach i kilka razy Tatry. Małe ząbki wyrastające z nieba w miejscu, gdzie kończy się szare pasmo Beskidów. Niesamowite, z Kopy jest do Tatr 230 kilometrów w prostej linii.

- Cały tydzień czekam tylko na niedzielę i na kolejne wyjście w góry - mówi Mieczysław Nowak z Prudnika. Wchodzi na szczyt regularnie od 10 lat. Dawniej przeszkadzali mu WOP-iści, czający się w krzakach na każdego, kto przekroczył granicę.

- Kiedyś usiadłem przy słupku granicznym. Nogi po polskiej stronie, tyłek po czeskiej - wspomina. - Nagle zza drzewa wyszedł pogranicznik i mówi, że musi mnie ukarać, bo go prowokuję, mając połowę siebie za granicą. Teraz swobodnie szukam nowych szlaków, wchodzę od czeskiego Janova, od Zlatych Hor. Tam jest mnóstwo ciekawych miejsc.

Graniczna góra dawnego księstwa biskupów wrocławskich kryje w sobie ciągle mnóstwo śladów przeszłości. Warto wybrać się na szczyt granicą z Jarnołtówka, żeby zobaczyć długie na setki metrów kamienne murki graniczne, zbudowane w XVIII wieku.

Szlak od Zlatych Hor prowadzi przez ruiny średniowiecznej warowni biskupów, zameczku Leuchtenstein, ukrytego w bukowym lesie. W środku ziemnych obwałowań jest tu jeszcze kamienny fundament okrągłej wieży obronnej.

Inna droga prowadzi obok kaplicy św. Rocha, gdzie w czasie wojen śląskich mały oddział Austriaków bohatersko odparł atak pruskiej armii. Mnóstwo pamiątek zostawili po sobie też dawni turyści, którzy tłumnie odwiedzali Kopę już w XIX wieku.

- Czasem, gdy w niedzielę po południu schodzę do Ziemowita i widzę tę "drugą", popołudniową zmianę turystów idących na górę, to myślę sobie, że to za duże tłumy, że trzeba poszukać jakiejś innej drogi - komentuje Mirosław Pielak. - Przestałem wchodzić na sylwestra, bo w nocy jest tam "masówka". Nawet 1,5 tysiąca ludzi, z czego część to bardzo głośna młodzież. Wolę się wybrać w południe w Nowy Rok. Wtedy przychodzą prawdziwi turyści. Przyciąga ich Kopa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska