Kryminalne historie Opolszczyzny. Zdzisław Najmrodzki

Archiwum
Zdzisław Najmrodzki
Zdzisław Najmrodzki Archiwum
Zdzisław Najmrodzki, najsłynniejszy złodziej PRL, uciekł m.in. opolskiej milicji.

Był jednym z najgłośniejszych przestępców końcówki lat 80. Gdy w szpitalu w Krakowie podarował pielęgniarce autograf, do jego łóżka błyskawicznie ustawiła się kolejka fanów.
A ja w 1991 roku siedziałem z nim przez kilka dni w celi strzeleckiego więzienia.

Oczywiście nie jako skazany, ale jako dziennikarz, któremu udało się uzyskać zezwolenie na rozmowę. Na początku lat 90. nie było to trudne. Władza miała za paznokciami ładny kawałek PRL-u, więc wydawało jej się, że jak będzie stąpać wokół przestępców na paluszkach, to jej się poprawi pijar. I stąpała. Był taki minister Paweł Moczydłowski.

Zakochał się w kryminalistach, popuszczał im cugli. Pozwalał się wygadywać. Żeby był jasność - na noc w celi ze Zdzisławem Najmrodzkim nie zostawałem.

Kobietom się podobał

Wtedy jeszcze słowo "celebryta" nie było znane, on był nim pełną gębą w medialnym wymiarze bruku. 29 ucieczek z aresztów, więzień, komend, konwojów i obław. Ponad 100 ukradzionych polonezów i prawie tyle samo włamań do sklepów Peweksu.

Gdy go przywożono na przesłuchania lub rozprawy do prokuratur i sądów, panie sekretarki i kancelistki poprawiały fryzury i spsikiwały się perfumami. Ruskimi, bo te peweksowskie wciąż jeszcze były rarytasem.

Nie żeby go za to podziwiać, ale statystyki, na przekór poczuciu obywatelskiej przyzwoitości, potrafią czasem oszołomić. I wzbudzić respekt. Spróbujcie raz uciec policji. Jeśli potraficie. No, spróbujcie…

Bardzo byłem ciekaw tego spotkania w cztery oczy. Plus milczący wychowawca na dokładkę.

Najmrodzki okazał się wzorcowym lowelasem tamtych czasów. Wąs, łańcuszek, jeżyk, obcisły golf. Mógł się podobać babkom.

Z tym zbójem rozmawiało się nielekko. Manipulował. Obrażał się za zbyt ostre pytania. Machał rękami. Groził zerwaniem rozmów jak jakiś Arafat. Ale wszystko to z zachowaniem manier. Ą-ę i bułkę przez bibułkę.

Mimo tych trudności udało mi się zanotować kawał bandyckiego życiorysu. Był naprawdę gęsty i ciężki. Oto i on:
- Od tyłu czy od przodu? - zapytał, ale miał na myśli swoje ucieczki. O ostatniej wiedziałem z prasy: spektakularne zapadnięcie się pod ziemię na spacerniaku gliwickiego aresztu.

Facet idzie sobie po chodniku, nagle podskakuje, wpada pod ziemię, a za dwa tygodnie redaktor Michał Fajbusiewicz z telewizyjnego programu 007 zapluwa się z oburzenia. I słusznie.

No więc poprosiłem od przodu.
Okazało się, że ucieczka, z której Najmrodzki był przez całe życie najbardziej dumny, to była ta pierwsza. Nawet nie planowana. Wieźli go z Gliwic do Warszawy jako świadka w sprawie.

W areszcie na Rakowieckiej zobaczył, jak kryminalista wkłada kolesiowi głowę do wrzątku. Miał tylko zeznawać i miał już za sobą pół odsiedzianego wyroku. Durna sprawa. Pobicie milicjanta. Zdzicho w celi przekonywał mnie, że to tamten po pijaku zaczepił go pierwszy. Sędzia wysłuchał świadków i uznał inaczej.

Skok z pociągu

Ta pierwsza ucieczka była jak skrzyżowanie "Misia" z "Mission impossible". Trzech konwojentów i Zdzisław Najmrodzki jadą pociągiem, cały przedział ich. Zdzichu zakuty, ale przy kasie. Namawia konwojentów na zakup browaru.

Daje im pieniądze."Wars" wita was. Jedna kolejka, druga, trzecia… Polska norma. Strażnicy ściągają mu kajdanki, głupio, żeby chłop pił piwo w żelazie. I zasypiają. W przedziale najarane, okno otwarte.

- To był moment - powiedział po latach bandyta. - Zobaczyłem bociana za oknem i poczułem zew wolności. Wyskoczyłem bez użycia rąk. Taki skok byłby oceniony na każdej olimpiadzie jako złoty.

Za kilka lat telewizja pokaże tę ucieczkę w filmie paradokumentalnym. Zdzichu okłada w nim swych konwojentów pięściami.

- A co mieli pokazać? - zapyta retorycznie w celi widzeń. - Że ludowe organy władzy dawały się uśpić trzema piwami?

Z użyciem pięści czy nie, po takim numerze trzeba już było brnąć w ciemną stronę mocy. Zdzicho kontaktuje się ze swoim oficerem z wojska. Porucznik powiedział mu kiedyś, że gdyby kiedykolwiek cokolwiek, to robota zawsze jest. Zdzicho w wojsku zasłynął trzema rzeczami: biegał najszybciej w kompanii, rzucał najdalej granatem, a czołgiem potrafił zatańczyć kazaczoka.

Więc teraz wozi dżinsy z przemytu. Od granicy z NRD do granicy z ZSRR. A właściwie - pilotuje je. Ma za zadanie odwracać uwagę milicyjnych patroli od nysek wożących towar. Gang dał mu do tego celu pomarańczowe mirafiori. W 1979 roku takie auto w paździerzowej Polsce jest niczym statek kosmiczny. Nyska to taki dzisiejszy ford transit.

Z nyski do Młynówki

Gang obrabia też sklepy Peweksu, owe peerelowskie sezamy, w jakich władza sprzedawała obywatelom konsumpcyjne luksusy za dolary, którymi handel był zabroniony. Włamy są "na plakat". Złodzieje wycinają otwór w szybie, wchodzą do środka, a koleś na zewnątrz nakleja na dziurę plakat. Zapowiadający na przykład przyjazd cyrku.

Najmrodzki czeka zawsze na zewnątrz - jako kierowca. Ale nie ten od transportu, lecz od zmyłek.

- Nigdy nie dorwał mnie żaden patrol - powiedział mi w celi. - Byłem chyba najlepszym kierowcą w Polsce. To właśnie wtedy zaliczyłem kilka swoich ucieczek spośród tych dwudziestu dziewięciu.

Jedna z nich miała miejsce w Opolu. Najmrodzki mieszkał wtedy w zajeździe w Strzelcach Opolskich, dokąd wyprowadził się od żony, zrzędzącej, że powinien iść odsiedzieć wyrok. Na rozrywki wożony był taksówką do Opola. W restauracji "Europa", gdzie odbywały się słynne dancingi ze striptizem, kelner przyuważył u niego dolary, kiedyś walutę tyleż pożądaną, co podejrzaną. Dał znać na milicję. Milicja zgarnęła Najmrodzkiego na dołek przy ulicy Powolnego. To znaczy, chciała go tam zawieźć.

Gdy Najmrodzki wychodził z milicyjnej nyski, wyrwał do przodu, przeskoczył mur nad kanałem, potem go przepłynął i zatrzymał się dopiero na wyspie Bolko. Był cwany. Wiedział, kiedy wyjść rano z krzaków, żeby mieć pewność, że zmiana milicjantów, którzy go ścigali, poszła już odsypiać do domów.

Do Wiednia nie dotarł

Pętla poszukiwań zacieśniała się. Nielojalna żona. Zeznania świadków. Zdzichu był namierzony. Postanowił uciec za granicę. Wtedy wolność najbliżej była albo w Wiedniu, albo w Berlinie. Tym Zachodnim. Wybrał Wiedeń.

Ale Zdzicho jest bandytą oldskulowym. Ma na piersi wytatuowane trzy litery PSM. Pamiętaj Słowa Matki. Zabiera więc na ucieczkę swoją mamę Sabinę. Ona idzie bez zastrzeżeń. Nie opuści swego syna, co prawda nie jedynaka, ale najukochańszego.

W lesie nie opodal Brna matka opóźnia pochód, zwraca uwagę leśniczego, który dzwoni po bezpiekę. Kolejna ucieczka Zdzicha kończy się na wierzchołku sosny, na którą zagnały go psy pograniczników.

Gdy zszedł z drzewa, dostał łomot, jakiego ten kozak nigdy wcześniej i później nie zaliczył. Czechosłowaccy pogranicznicy, owszem, strzegli socjalizmu jak niepodległości, ale i pamiętali Polakom najazd z 1968 roku. Najmrodzkiemu ta pamięć odbiła się na żebrach.

Przez jakiś czas siedział w Brnie, gdzie w celi mocował się na rękę z nasłanymi na niego zbirami. Po latach zapewniał, że kładł ich po paru sekundach zaledwie.

Potem przywieziono go do Polski. Graniczny Cieszyn. Milicyjny konwój spóźniał się, więc odstawiono go do aresztu wojskowego. Tu rygory były łagodniejsze, więc Zdzichu - hyc - przez płot. Przeliczył się. Młode wojsko miało nogi mocne i szybkie. Zamknięty w areszcie, mógł się pogodzić ze swoją klęską. Ale wtedy nie byłby sobą - królem więziennych ucieczek.
Te najbardziej brawurowe miały nastąpić wkrótce.

Najmrodzki potrafił zniknąć

Do celi, gdzie rozmawialiśmy, "Szaszłyk" przynosił księgę z wycinkami na temat swoich przestępstw i ucieczek. Miała być dowodem na wielkie zakłamanie i tendencyjność prasy.

To bardzo męczyło i rozwalało rozmowę, gdy tak co chwilę kartkował ją w poszukiwaniu jakiegoś skrawka gazety z drugiego końca Polski i wodził palcem po linijkach, aby udowodnić, że dziennikarz pomylił się w nieistotnej całkowicie dacie. A przecież za swych kozackich czasów nie był taki małostkowy. Taksówkarze, kelnerzy i dancingowi muzycy uwielbiali gest i styl króla ucieczek. A ulubione danie Zdzisława Najmrodzkiego stało się także jego przestępczym pseudonimem.

Po próbie ucieczki z Czechosłowacji do Austrii przez jedną z najlepiej strzeżonych granic w ówczesnej Europie, którą chciał sforsować razem z matką, zostaje ostatecznie osadzony w areszcie w Gliwicach. Mają go sądzić za okradanie Peweksów "na plakat". Na sprawy jest konwojowany do pobliskiego sądu, gdzie czeka na wywołanie w małej celi pełniącej rolę poczekalni dla przestępców.

Na mamę Zdzisiu mógł zawsze liczyć

Tak się składa, że z okien jego aresztanckiej celi widać okno gabinetu sędziny, która prowadzi jego sprawę. Jego wspólnik stoi w tym gabinecie z lornetką i notuje instrukcje, które Najmrodzki zapisuje dużymi literami na kartce.

Jak to możliwe, żeby przestępca znalazł się w pokoju sędziny i robił to, co robił? Najmrodzki powie mi po latach, że jego wspólnik był wysokim oficerem MSW. Śledczym nigdy nie udało się tego potwierdzić.

Za kilka dni milicjant, który przychodzi do sądowej celi-poczekalni po Zdzisława, zastaje ją pustą. W oknie brakuje dwóch prętów, do trzeciego przywiązana jest lina, która znika na zewnątrz.

W Polsce buzuje akurat historyczny sierpień 1980. Co podaję dla ustalenia chronologii. W tej akcji brała udział matka Najmrodzkiego - to ona dostała się nocą przez niedomknięte okienko sądu, a potem pocąc się i stękając, walczyła z żelazem. Ale najpierw schodziła pół Gliwic w poszukiwaniu brzeszczotu. To były czasy, kiedy w sklepach zaczynało brakować wszystkiego.

Na wolności brakuje mu tylko... wolności

Najmrodzki wciąż "robi w luksusach". Włamuje się do Peweksów, kradnie polonezy, głównie nowe. Skąd wie, w którym garażu stoi nówka? Gang jest informowany o tym przez milicjanta, który wie to z kolei od swoich ludzi w wydziałach rejestracji.

Najmrodzki żyje jak król, którego jedynym zmartwieniem jest to, że się musi ukrywać. Drogie lokale, wynajęta willa w Wiśle, barwne życie giełd samochodowych i karcianych szulerni. A wokół zastój, szarzyzna i robotnicy idący do fabryki akurat o porze, kiedy najlepiej się rozkręca pokerek.

Mistrz uciekania postanawia jednak uciec raz, a porządnie. Składa podanie o paszport. Oczywiście nie na Milicji Obywatelskiej (bo wtedy ona wydawała obywatelom paszporty). Składa je u trójmiejskich gangsterów. Fałszywy paszport kosztuje wtedy u nich milion złotych, równowartość sześciu polonezów. Liczonych po cenie giełdowej, czyli wyższej niż sklepowa. Takie to były bowiem czasy, że auto z drugiej ręki było droższe niż z pierwszej.

A i słowo gangster nie funkcjonowało jeszcze wtedy w tak powszechnym obiegu jak dziś. Gangsterzy to byli w USA, u nas był element przestępczy lub bandyci po prostu.

Następuje kilka mniej głośnych, choć też przecież brawurowych ucieczek Najmrodzkiego. Umyka pościgom samochodowym, skacze z okna podczas nalotu, wymyka się tylnym wyjściem restauracji. Najmrodzki ma instynkt do wyczuwania zagrożeń nawet w stanach zagrożenia i upojenia. A do tego szybkie nogi.

Pewnego razu jednak nogi zawodzą, choć on twierdził, że zatrzymał się tylko dlatego, że usłyszał za sobą strzały. Pościg pojmuje go na torze kolejowym za Mrągowem. Zdzisław Najmrodzki ląduje w areszcie mokotowskim, na przesłuchania jest dowożony do Pałacu Mostowskich, gdzie mieści się komenda stołeczna milicji. Z tej paszczy lwa też udaje mu się wyskoczyć. Na dodatek odbierając salut od wartownika.

Wersja Najmrodzkiego jest taka, że przekupił eskortującego go oficera obietnicą 5 tysięcy dolarów, a potem w toalecie przebrał się w jego marynarkę i czapkę oraz zabrał przepustkę. I obaj upozorowali pobicie.

Wersja oficjalna, za którą Najmrodzkiemu dołożono potem do wyroku, głosi, że policjant oberwał naprawdę - z zaskoczenia i mocno.

Jest połowa lat 80. Uciekinier zwąchuje się z mafią wołomińską, tą samą, która potem, w wolnej już Polsce, zbuduje swoją ponurą legendę. W podwarszawskiej willi chirurg ma mu zrobić operację plastyczną. Ale ktoś Najmrodzkiego wsypuje. Był już wtedy łakomą kartą przetargową w negocjacjach ze służbami. My wam podamy na tacy "Szaszłyka", a wy zmniejszycie wyrok naszemu człowiekowi.

W 1987 "Szaszłyk" dostaje 15 lat. Uzbierało mu się trochę. Sto polonezów, 70 peweksów, pobicie milicjanta. Nie wiadomo, czym się kierowano, każąc mu odsiadywać wyrok w Gliwicach. Może była to forma szyderstwa: "teraz już nam nie uciekniesz"… Ale uciekł.

Matka: Tymi rękami kopałam przez miesiąc

Jest 3 września 1989 roku. Najmrodzki chodzi po spacerniaku więzienia w Gliwicach. Wokół wysokie mury, na nich zasieki. Budki strażnicze. Towarzyszy mu kapuś, który ma go stale pilnować, meldując o wszelkich podejrzanych ruchach. "Szaszłyk" wypatruje w trawniku cieniutkiego pręta. Jest, wystaje!

Bierze rozbieg, podskakuje i na oczach więźniów zapada się pod ziemię. Za kilkanaście sekund jest już 20 metrów dalej, za murem i ulicą, gdzie w remontowanej szkole czeka na niego dres i motor. Zanim straż włącza alarmy, po nim zostaje tylko swąd palonej gumy. Polska jest w szoku, bo to wygląda jak w filmie.

Podkop przygotowała matka Najmrodzkiego do spółki z emerytowanym górnikiem. Sama o tym opowiadała, gdy ucieczka została objęta jesienną amnestią w 1989, kiedy to nowa władza podarowała wolność także polskim przestępcom. Najmrodzkiej i Najmrodzkiemu upiekło się więc.

- "Tymi rękami" kopałam przez miesiąc - powie Sabina Najmrodzka. Choć sam "Szaszłyk" będzie mi potem wmawiał w celi, że podkop był robotą pilotujących go przez wiele lat oficerów MSW.

Dwa miesiące później ucieka milicji spod hotelu "Kraków" i rozbija się na latarni. W szpitalu, nieprzytomnemu, milicjanci pobierają odciski palców. Gdy się wybudza, dowiaduje się, że oni wiedzą, kim jest. Gdy pada nazwisko Najmrodzki, przy jego łóżku ustawia się kolejka po autograf.

Staje przed sądem w Krakowie, dostaje wyrok i ląduje w ZK nr 2 w Strzelcach Opolskich, skąd jeszcze nikomu nie udało się uciec.

Gdy w 1991 roku odwiedzałem go służbowo w strzeleckim więzieniu, z akt wynikało, że wyjdzie dopiero w 2009 roku. Dla mnie to był jakiś niewyobrażalnie odległy kosmos, bo już bariera 2000 była abstrakcją. On się tym jednak w ogóle nie stresował. Był pewny, że wyjdzie za kilka lat dzięki informacjom, jakie zamierza przekazać władzom na temat funkcjonariuszy MSW, którzy mu zlecali robotę.

Śmierć dogoniła go na drodze

W 1994 roku ułaskawił go prezydent Lech Wałęsa. A nowe, postępowe władze więziennictwa próbowały go nawet wykorzystać w swoich wychowawczych eksperymentach "pojednania ofiary ze sprawcą". Nic z tego nie wyszło, może i dobrze.

Rok później z prowadzonym przez Najmrodzkiego bmw zderza się czołowo ogromny ciężarowy liaz. Najmrodzki ginie na miejscu razem z dwoma nastoletnimi synami przyjaciela. Jego bmw okazuje się kradzione.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska