Krzysztof Wielicki: Na górach się nie zarabia

Redakcja
Krzysztof Wielicki
Krzysztof Wielicki Paweł Stauffer
Rozmowa z Krzysztofem Wielickim, zdobywcą korony Himalajów.

- Istnieje Mount Everest biznesu?
- Jest coś takiego. Nie tylko chodzę w góry, zdarza się, że mam zamówienia na motywacyjne spotkania dla wyższej kadry zarządzającej w bankach, korporacjach. I po paru takich spotkaniach okazało się, że można na ten temat nawet napisać książkę.

- Bo w biznesie jest jak w górach?
- Jest wiele elementów, które wpisują się zarówno w filozofię zdobywania szczytów, jak i osiągania sukcesów w korporacji.

- Góry i korporacja - dla mnie te dwa pojęcia się kłócą: góry to natura wymagająca od nas szlachetnej odwagi i rywalizacji. Korporacja równa się wyścig szczurów, czasem zupełnie bezmyślny.
- Staram się zhumanizować to korporacyjne życie. Zawsze stawiam na człowieka, nie na narzędzia. Zadaję na spotkaniach z biznesmenami pytania o to, co jest ważniejsze: Dawać czy brać? Być czy mieć? Dla ludzi z korporacji to są dylematy. Byłem nawet na takiej konferencji "Odhumanizowanie życia zawodowego", coraz więcej profesji jest zagrożonych "odczłowieczeniem". Nie ma w tych zawodach zespołów ludzkich, są tylko maszyny i jeden człowiek, który: klika, przetwarza, wysyła dane, potem otrzymuje pieniądze na konto.

- Więc skoro ten pracownik nie może rozmawiać z kolegą z pracy - to rozmawia z maszyną, kłóci się z nią i ją chwali...
- Bo obok niego nie ma ani pani sprzątającej biuro, ani menedżera. Czy zauważyła pani, że teraz nie ma już sukcesów zespołowych? Teraz zaczyna się personifikować sukces. Zawsze ktoś konkretny jest jego autorem, nawet jeśli pracował cały zespół.

- Zespół nie zostanie doceniony, no - ewentualnie - dostanie po kawałku tortu w zamian za osiągnięcie wielomilionowego zysku w budżecie?
- Dokładnie tak. My zostaliśmy wychowani w innych czasach. Sukces był zawsze efektem pracy zespołu, ten zespół mógł być no name - ale miał więzi, świadomość swej wartości oraz osiągnięć. A dzisiaj ludzie uciekają z zespołu, ja to widzę nawet podczas wypraw w góry. Coraz częściej ktoś chce wejść sam, sam z sobą, na dobre i na złe.

- To źle? Pan też ma na koncie wejścia solo.
- W górach - różnie. W życiu korporacyjnym - źle. Stąd te zlecenia od menedżerów korporacji, którzy mają problem z pracą zespołową.

- Nie miał pan ochoty po prostu wziąć tych topowych biznesmenów w góry?
- Wziąłem raz czy dwa razy...

- I kto szybciej chciał z wyprawy uciekać: pan czy oni?
- Ależ fajnie było. Muszę przyznać, że szkolenia nie szły na marne. Zobaczyłem solidarność, jeden z chłopców zachorował na chorobę wysokościową. Można go było zostawić w bazie i iść dalej, wyżej. Ale oni solidarnie zadecydowali: "O nie, Tadzia nie zostawimy, wracamy wszyscy razem!" I to mi się spodobało.

- Właściwie czego konkretnie może wybitny alpinista nauczyć biznesmena z zarządu spółki notowanej na giełdzie? Czym ich pan zaskakuje?
- Przede wszystkim... wzrostem. Zdziwieni są, że przychodzi do nich taki mały człowieczek. A tak poważnie: uczę podstawy, bezinteresownej pomocy, także jak budować zespół. A potem - już indywidualnie: odróżniać ryzyko od ryzykanctwa. Okazuje się, że wielu topowych menedżerów zaczyna przesuwać granice ryzyka albo - wręcz przeciwnie, boi się podjąć ryzykowną decyzję. Na przykładzie gór wyraźnie pokazuję im różnice między ryzykiem a ryzykanctwem. Przywołuję niektóre moje wejścia, które wydawałyby się ryzykanckie, a one były tylko ryzykowne, bo opierały się na wieloletnim doświadczeniu, przejściu w życiu przez ileś podobnych sytuacji oraz znajomości własnego organizmu.

- Ryzykanctwo Krzysztofa Wielickiego to?
- Chyba jednak wyprawa na Nanga Parbat w 1996 roku. Tam było wszystko przeciwko mnie, no, może poza pogodą i tym, że byłem zaaklimatyzowany. Nie powinienem podejmować się tego wejścia.

- A jednak wszedł pan i zdobył kolejny z ośmiotysięczników potrzebnych do skompletowania korony. To było faktycznie zrobione na wariackich papierach?
- Byłem sam, zupełnie sam. Musiałem podjąć dość trudną decyzję: wracać do kraju czy próbować zdobyć czternasty ośmiotysięcznik. Podjąłem desperacką decyzję: muszę to zrobić. A przecież mogłem zrobić to pół roku później z Zawadą. Spotkałem dwóch chłopaków z Hunzy, którzy towarzyszyli mi wcześniej pod K2. Poprosiłem ich, aby poszli ze mną. Chciałem mieć obok siebie jakąś bratnią duszę. Wszyscy chodzą tam z karabinami. Mówią, że czują się wolni, i że mężczyzna musi mieć karabin. Hunzowie poszli ze mną tak bardziej z sympatii niż dla zarobku, ale na pierwszym noclegu, mieszkańcy doliny stwierdzili, że tych dwóch musi odejść. Znów zostałem sam. Nie byłem dobrze przygotowany pod względem topograficznym, nie znałem terenu, początkowo planowałem przecież wyprawę w grupie i nie ja byłem odpowiedzialny za przygotowanie topograficzne. Samotne wejście na czterokilometrową ścianę było ryzykanckie, bo kto by mi pomógł, gdyby się coś stało?

Sylwetka

Sylwetka

Krzysztof Wielicki - wspinacz, taternik, alpinista i himalaista. Jest piątym człowiekiem na Ziemi, który zdobył koronę Himalajów i Karakorum. Na trzy szczyty: Mount Everest, Kanczendzongę i Lhotse wszedł zimą jako pierwszy. Na Lhotse stanął samotnie w noc sylwestrową w gorsecie, który nosił po uszkodzeniu kręgosłupa w górach. Na Broad Peak "wbiegł" solo w ciągu jednego dnia (pierwsze na świecie wejście z bazy na szczyt ośmiotysięcznika w ciągu jednej doby). Na Dhaulagiri (w 16 godzin) i Sziszapangmę wspiął się sam, wytyczając nowe drogi. Nikt też nie towarzyszył mu podczas wejścia na szczyt Gaszerbruma II. Świadkami samotnego wejścia na Nanga Parbat, jedną z największych ścian Ziemi, byli jedynie pakistańscy pasterze obserwujący jego wyczyn z oddalonych łąk. Brał udział w kilku wyprawach na K2. Dopiero podczas czwartej, latem 1996, wytrwałość została nagrodzona - wszedł na szczyt filarem północnym z dwoma włoskimi alpinistami. Po biwaku niedaleko szczytu zejście zamieniło się w dramatyczną i szczęśliwie zakończoną akcję sprowadzania skrajnie wycieńczonego, cierpiącego na chorobę wysokościową, Włocha.

- I stało się, zachorował pan...
- Gdy rano doszedłem do tzw. Gniazda Orłów, zrobił mi się jakiś wrzód na brodzie. Aby się ratować, zjadłem dużą część zapasów tabletek, antybiotyków. Straciłem przytomność, odpłynąłem. Przychodzili do mnie moi bliscy, koledzy z wypraw, Wanda Rutkiewicz.

- Nie zawrócił pan?
- Nie, została mi przecież końcowa faza. Po dobie letargu wyszedłem z naszego rozbitego namiotu z zamiarem wejścia na szczyt, do którego pozostało ok. 900 m przewyższenia. Dalsza droga była strasznie zagmatwana. Cały czas szukałem drogi na wierzchołek, zdobyłem szczyt 1 września 1996 roku.

- Gdy pan zszedł, przywitano pana serią z kałacha.
- Chyba z radości, na powitanie jeden z miejscowych walnął całą serię z kałasznikowa i pokazał mi, że oni w wiosce mieli lunetę, przez którą mieli mnie cały czas na oku. Powiedzieli, że teraz cała wioska może zaświadczyć moje wejście na szczyt.

- Co pomaga w takich ekstremalnych sytuacjach?
- Wiara, także wiara w sukces. Tej wiary w sukces uczę także supermenedżerów. Głoszę tak zwaną teorię pól zastępczych. Jeśli na głównej działce, czyli w pracy, nie dajesz sobie rady, to znajdź na jakiś czas inne pole zastępcze - na przykład grę w szachy, jazdę na rowerze, gotowanie... Cokolwiek, byleby być w tym dobrym. Wygraj w szachy z sąsiadem, zrób na rowerze w 10 minut dwadzieścia kilometrów... Dowartościuj siebie. Bo najgorzej to mieć serię porażek. Trzeba mieć poletka, w których jest się skazanym na sukces. Bo w ten sposób można siebie budować i odbudowywać.

- Pana pola zastępcze?
- Rodzina, dzieci - a narobiłem ich trochę... Mam czworo własnych, wychowuję jeszcze dwoje kolejnych. Ale przede wszystkim po wyprawach zapominałem o górach, zaczynałem roboty wysokościowe - zarabiałem. Wyjeżdżaliśmy też do Europy, tam, gdzie nie ma gór, aby odreagować. A jak nie można było wyjechać - to choćby szedłem do ogrodu, posadzić drzewo. Trzeba mieć reset.

- Mówiliśmy o Mount Evereście biznesu. A czy można zrobić biznes na wysokich górach?
- Są tacy, co robią, ale ja do nich nie należę. Góry nie są do zarabiania na nich, one są do zdobywania. Zresztą im dłużej żyję na świecie, tym bardziej dochodzę do wniosku, że pieniądze nie są ważne w życiu. One je utrudniają. Znam ludzi bardzo majętnych i mam wrażenie, że oni cały czas żyją w strachu - że stracą majątek, stracą piękny dom...

- To czemu pan zbudował dom?
- A, ja nawet zbudowałem trzy domu, tak się potoczyło moje życie. Po co? Nie wiem, może dla partnerki. Bo musi być dziupla...

- Pana dzieci się wspinają?
- Syn - trochę. Ale tylko dla siebie, na skałach, w soboty. Nie chce żadnej historii pisać w górach.

- Córki też?
- One miały ciągoty do wspinania się, ale wybiłem im to z głowy i to skutecznie.

- I kto to mówi?! Przecież pan zaczynał w tajemnicy przed mamą. Żeby nie dowiedziała się na rodzinnym przyjęciu, że kilka dni wcześniej odpadł pan od ściany i się poobijał, uciekł pan na to przyjęcie ze szpitala i jeszcze rozciął brzeszczotem gipsowy gorset. Więc jak pan mógł teraz zabraniać córkom?
- Gdy pomyślałem sobie właśnie o mojej mamie, o tym, co ona przeżywała, to stwierdziłem: "O nie, ja nie chcę przez to przechodzić." Dziewczyny też same doszły do podobnego wniosku, pomogło w tym trochę życie. Do naszego domu przychodziło bowiem wielu zaprzyjaźnionych alpinistów, a potem wielu znikało z naszego życia, zabierały ich góry. Myślę, że to też wpłynęło na ich decyzję o odstąpieniu od wspinaczki. Ale wielu moich kolegów przeżywa udręki rodziców wspinających się dzieci, na przykład Ola Dzik, znana już alpinistka, to córka również alpinisty, Wojtka. Rodzice alpinistów mają teraz gorzej z wielu względów. Choćby z powodu nowoczesnych środków łączności. Kiedyś brak wiadomości był dobrą wiadomością. Informacje przychodziły, gdy działo się coś złego. O tym, że gdzieś wszedłem na szczyt, mama dowiadywała się z gazet. Dziś - w dobie telefonów satelitarnych - łączność jest niemal stała. I jeśli nie ma od kogoś SMS-u, telefonu, maila - to znak, że stało się coś złego, więc każdy "przestój" w informacji jest powodem do strachu o życie i zdrowie dziecka..

- Wspomniał pan o Oli Dzik. Jest jeszcze inna młoda i doskonała polska alpinistka, Kinga Baranowska. Czy młodym jest teraz łatwiej zdobywać góry?
- Troszeczkę gorzej może jest z finansami. Kiedyś pieniądze zdobywało się na zasadzie - ktoś zadzwonił, polecił: "Dajcie chłopakom komin - pomalują i pojadą w Himalaje". To był taki cichy sponsoring państwowych firm. Teraz tak nie jest, alpiniści prowadzą działalność gospodarczą, muszą brać udział w konkursach ofert... na telefon dobrej pracy się nie załatwi. O sponsorów też nie jest łatwo.

- A sprzęt? Pierwszy czekan zrobił pan przecież z korzenia!
- O, sprzęt jest teraz doskonały, daje komfort, jest lżej go nosić. No i te środki łączności - dają niemal nieograniczone możliwości w komunikowaniu się, to jest prawdziwa rewolucja. Jednak ja zawsze powiadam - to nie sprzęt zdobywa góry, tylko ludzie.

- Kiedy człowiek zawodzi?
- Gdy zjada go rutyna, gdy zaczyna lekceważyć góry. Bo przecież tyle już razy wyszedł z opresji, był w podobnych sytuacjach. Wtedy popełnia się takie feralne błędy! Kukuczka popełnił błąd i spadł w przepaść.

- Kiedy i jak ma odejść himalaista , w łóżku czy w górach - jak Rutkowska czy Kukuczka?
- Ja chcę przede wszystkim żyć, mój najmłodszy syn ma 4 lata, a więc nie dam się rutynie. Ale jeśli mówić o odejściu, to jednak nie w górach, tylko w łóżku, wśród bliskich. Problem jest jednak w tym, że to nie my wybieramy.

- A kiedy przestać zdobywać góry?
- Nie przestanę.

- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska