Krzysztof Zanussi: - Walczę ze schamieniem

fot. Krzysztof Świderski
Krzysztof Zanussi
Krzysztof Zanussi fot. Krzysztof Świderski
- Gdyby wszyscy reżyserzy byli tacy jak ja, to byłoby nieszczęście dla kina, ale - na szczęście - tak nie jest - mówi Krzysztof Zanussi, reżyser.

- Intelektualista polskiego kina - tak się o panu mówi, pisze. Taka opinia cieszy czy uwiera, biorąc pod uwagę, że zawęża też krąg widzów, którzy chcą oglądać pana filmy, bo dla jednych intelektualny to znaczy mądry, refleksyjny, a dla drugich tylko... nudny?
- To jest moja tożsamość, taki już jestem i trudno. Gdyby wszyscy reżyserzy byli tacy jak ja, to byłoby nieszczęście dla kina, ale - na szczęście - tak nie jest. Nie mam pretensji o ten intelektualizm, bo rzeczywiście jestem z natury mózgowcem, robię też filmy bardziej dyskursywne, myślące, a mniej intuicyjne czy emocjonalne, ale myślę, że i na takie kino też jest miejsce w przyrodzie.

- Oj, chyba niewiele tego miejsca. Wystarczy przejrzeć program telewizyjny czy repertuary kin - dominuje wszystko, co lekkie, łatwe i przyjemne. Oglądalność, czyli zysk, zapewniają komedie romantyczne i bajki animowane. Ludzie wolą śmiać się na "Madagaskarze" niż dołować na "33 scenach z życia", które drążą temat śmierci. Jak chce pan ich przekonać, że źle wybierają?
- Powołam się na przesłanie filmu Wajdy. On w "Katyniu" przypomniał o zniewoleniu naszego narodu, o tym, że obaj najeźdźcy -i Niemcy, i ZSRR - chcieli zgładzić polską elitę. I w dużej mierze im się to udało. Dlatego kraj o tak wyniszczonych elitach jak Polska wymaga szczególnej troski o to, żeby ci bardziej wymagający obywatele zostali obsłużeni, bo inaczej wszyscy schamiejemy. Trzeba tworzyć nowe elity, dawać młodym szansę, żeby zbliżyli się do tej kultury, która nie ma najwyższej oglądalności i z założenia nie musi jej mieć. Tymczasem o tzw. wysoką kulturę państwo nie dba i rośnie nam klasa średnia, do której należą ludzie cywilizowani, ale bez etosu inteligenckiego. A to on ratował nas w czasach zagłady i jest nam ciągle potrzebny. Społeczeństwo nie może się składać tylko z wyspecjalizowanych w wąskiej dziedzinie menedżerów. Potrzebne są jeszcze wzorce, tradycje, które trzeba hołubić, bo w przeciwnym razie w dziedzinie kultury będziemy krajem stepowym, a to dość ponura wizja.

- "Gdybym nie wiedział, że to jest film twórcy "Iluminacji" czy "Struktury kryształu", nigdy bym się tego nie domyślił" - tak jeden z krytyków podsumował pana ostatni film - "Serce na dłoni". Inni poszli dalej, sugerowali, że właśnie pozazdrościł pan kolegom po fachu, na których walą tłumy i sam poszedł w komercję. I jeszcze w charakterze wabika użył Dody.
- Wszędzie na Zachodzie, gdzie ten film pokazuję i gdzie o Dodzie nikt nie słyszał, wszyscy rozpoznają, jak bardzo jest bliski moim poprzednim pracom. Po prostu stylistyka jest inna i to już wystarczyło, żeby zmylić polskich krytyków. I oni na tyle odstręczyli moją intelektualną publiczność, że niewielu ludzi "Serce na dłoni" zobaczyło. A przecież jeżeli ja cytuję długi kawał wykładu Derridy, francuskiego filozofa, to wiadomo, że nie zwracam się do publiczności pani Dody.

- A może właśnie ona, nie krytycy, odstręczyła tę pańską publiczność?
- Ale co to komu szkodzi, skoro ona spełniła rolę, o którą tam chodziło, bo opowiadam o tym, że nawet Doda, która arię w tym moim filmie zaśpiewała zupełnie przyzwoicie, może aspirować do najwyższej sztuki. To jest poważne przesłanie. W naszym świecie króluje determinizm, mówi się, że każde życie jest wynikiem splotu okoliczności, skutkiem uwarunkowań, a ja chciałem powiedzieć coś zupełnie odwrotnego, że wszyscy jesteśmy wolni i możemy nasz los ukształtować tak, jak chcemy. Doda to przykład.

- Podobno w aktach IPN, jak doniosła niedawno prasa, figuruje pan jako TW "Aktor". Jeśli to prawda, a pan nie wierzy w splot okoliczności i skutek uwarunkowań, tylko w wolny wybór...
- Jestem zbrzydzony tą sytuacją. Nie byłem żadnym agentem, udało mi się z tego wykręcić. A mówimy o wydarzeniach sprzed 47 lat, bo w moim przypadku sprawa dotyczy roku 1962. Mimo to nagle muszę się z tego tłumaczyć albo ktoś mi wyraża współczucie i mnie szlag trafia. Notatki ubeków, które sam przeczytałem w swojej teczce, są dość paskudne i w ogromnym stopniu nieścisłe. To jest wszystko skłamane, to dopiero trzeba dojść prawdy. Tymczasem jakiś młody człowiek, autor artykułu o mnie, poucza, jak należało postępować z bezpieką. Jego na świecie wówczas nie było i nie ma pojęcia, jak w tamtych czasach i okolicznościach sam by postąpił. Nie wie, że w latach 60. nie było mowy o tym, żeby z bezpieką nie rozmawiać. To potwierdza nawet opozycjonista, Zbigniew Romaszewski, który nieźle ucierpiał, więc w tych sprawach jest autorytetem. To w latach 80. można było już nie rozmawiać z SB. Pomylono dekady. W tym zamęcie nie ma poszukiwania prawdy, jest tylko ogromna chęć dokopania. Niestety, udało się coś takiego, co swego czasu było postulatem Urbana, tzw. panświnizm, czyli że wszyscy są ubrudzeni. Młodzi nie powinni dziś wyciągać wniosków, że pokolenie ich ojców było do końca niemoralne, bo przecież właśnie w tym pokoleniu byli ludzie wspaniali. Tymczasem ostał się już chyba tylko prof. Bartoszewski, jego jednego jeszcze nie posądzono o to, że był agentem SB.

- Czyli podziela pan zdanie tych, którzy uważają, że należałoby spalić archiwa, zamknąć IPN, nie rozprawiać się z najnowszą historią?
- Lustracja była potrzebna, ale została przegrana już dawno, w momencie, kiedy zaczął się handel teczkami i upolitycznienie całej sprawy. Z przeszłością trzeba się rozliczyć, ale w sposób bardzo roztropny, a u nas tej roztropności zabrakło. IPN zajmuje się ludźmi słabymi, a zapomina o inspiratorach i wykonawcach. Zapomniano, że to wszystko służyło partii, a ta partia nigdy nie została rozliczona z tego, co robiła. Nie wiem, jak należało postąpić, ale na pewno nie tak, jak to się stało. U nas z plotki robi się fakty, a nie ma poszukiwania prawdy i uświadamiania młodzieży tych zagrożeń, które ciągle są w powietrzu. Przecież ci młodzi byliby skłonni do takich samych zachowań. Dziś sami pracują w różnych korporacjach i są zdolni do niesłychanie nieetycznych czynów, niezgodnych z własnym sumieniem, jeśli tylko to może im pomóc w karierze.

- Co, poza lustracją, drażni pana w tej nowej, lepszej rzeczywistości?
- Ogólna bylejakość i to, że wszystko jest takie względne. Dzisiaj nawet miłość się zbanalizowała. Wie pani, jaki dramat Szekspira zupełnie się zdezaktualizował? "Romeo i Julia". Bo dziś mówimy: Trudno, Julia umarła, ale za drzwiami czeka przecież mnóstwo innych dziewczyn.

- Wierzącego w wartości i sztukę wysoką reżysera Krzysztofa Zanussiego wyróżnia jeszcze jedno - zawsze nienagannie skrojony garnitur, obowiązkowy krawat. Jerzy Pilch w jednym ze swoich felietonów zamarzył, że chciałby pana zobaczyć w T-shircie. Ma szansę?
- Nie, bo nie mam ochoty się zmienić. Nie chcę być luzakiem, to nie jest dla mnie eleganckie, ja tego nie lubię. Całe życie walczyłem ze schamieniem, które było problemem mojego pokolenia. Wszyscy dookoła ulegali tzw. deklasacji, człowiek się strasznie bronił, żeby się nie otrzeć o budkę z piwem. To było to, co w minionej epoce nam wszystkim groziło i trzeba było się trzymać, lansować pewien arystokratyzm ducha, który był odpowiedzią na powszechne chamstwo.

- A na czym dziś polega arystokratyzm ducha?
- Że nie chodzimy do McDonalda, nie jemy hamburgerów, nie czytamy szmiry, nie wypełniamy sobie czasu łomotem, tylko wybieramy świadomie, co uważamy za dobre, i nie pozwalamy sobie, żeby fala nas niosła. Mamy odwagę płynąć przeciwko fali. To jest postawa, która wciąż ma swoje zastosowanie, ale jest postawą dość heroiczną, dlatego mniejszościową.

Krzysztof Zanussi gościł w Opolu na zaproszenie organizatorów ogólnopolskiego festiwalu "Opolskie Lamy".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska