Ks. Jan Kaczkowski: Jestem trenerem dobrej śmierci

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Rak mózgu przyniósł ks. Janowi Kaczkowskiemu wyrok: sześć miesięcy i śmierć. Mimo to postanowił żyć na pełnej petardzie.
Rak mózgu przyniósł ks. Janowi Kaczkowskiemu wyrok: sześć miesięcy i śmierć. Mimo to postanowił żyć na pełnej petardzie. Paweł Miecznik
Modlitwy nie zaniedbuję, ale w życiu niesie mnie wypełniony kalendarz, żyję na pełnej petardzie - mówi ks. Jan Kaczkowski, chory na raka mózgu kapelan puckiego hospicjum.

Ksiądz Jan Kaczkowski ma 38 lat. W szkole nie chodził na religię. Gdy odkrył w sobie powołanie do kapłaństwa, za pierwszym razem odrzucili go jezuici. Niech żałują - komentuje po latach z humorem.

Święcenia przyjął w 2002 roku, choć wydawało się, że drogę do kapłaństwa zamkną mu poważne problemy ze wzrokiem. Pracował jako wikariusz w parafii i katecheta w szkole.

- Chciałem zostać księdzem i tyle - wspomina - dopiero z czasem pojawiła się myśl, że może zostałbym kapelanem w szpitalu. Chociaż planowałem trafić do innej placówki - opatrznościowo - zostałem kapelanem w Pucku.

W 2004 roku był jednym z założycieli Puckiego Hospicjum Domowego. Koordynował budowę Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio, by w 2009 zostać prezesem zarządu. Jest bioetykiem, doktorem teologii moralnej. Miłośnikiem łaciny i mszy św. odprawianej w tym języku, w tzw. nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego.

W 2012 roku zachorował na raka mózgu. Mimo choroby nie przestał być kapelanem i szefem w hospicjum. Jego wywiady rzeki: „Szału nie ma, jest rak” oraz „Życie na pełnej petardzie, czyli wiara, polędwica i miłość” przyniosły mu popularność w całej Polsce.

ZOBACZ: Ksiądz Jan Kaczkowski nie żyje

W jednej z książek napisał o sobie, że jego misją jest oswajanie ludzi ze śmiercią.

- Niedawno w programie telewizyjnym wystąpiłem z panią, która powiedziała o sobie, że jest coachem szczęścia - mówi. - Więc ja też jestem coachem szczęścia. Tego nadprzyrodzonego. Jestem też coachem dobrej śmierci. Odwołuję się do średniowiecznej ars moriendi - sztuki dobrego umierania. Wtedy ludzie żyli w poczuciu bliskiego niebezpieczeństwa śmierci. Ono przydałoby się i dzisiaj.

Po spotkaniu w opolskim Duszpasterstwie Akademickim „Xaverianum” ks. Jan Kaczkowski podpisywał swą najnowszą książkę.
Po spotkaniu w opolskim Duszpasterstwie Akademickim „Xaverianum” ks. Jan Kaczkowski podpisywał swą najnowszą książkę. Krzysztof Ogiolda

Na spotkaniu w Opolu powiedział: Jestem księdzem, choć wychowałem się w rodzinie ateistycznej. Widocznie Pan Bóg miał swój plan co do mnie. I tego się będę trzymał...

Każdy człowiek żyje z perspektywą przyszłej śmierci. Ale ksiądz - z glejakiem czwartego stopnia - musi się jej spodziewać praktycznie codziennie. Strach paraliżuje ruchy?
Od mojego zachorowania minęło już bez mała 40 miesięcy. To jest rekord przeżycia.

Statystycznie nie powinien ksiądz już żyć...
Nazywam to cudem pełzającym. Glejak pełznie i Pan Bóg pełznie ze mną, a ja z nimi. Lęk przed śmiercią daje się oswoić. Choćby dlatego, że nie da się żyć cały czas w eschatologicznym napięciu. Nie budzę się co dzień rano z myślą: O Boże, jutro na pewno umrę. Obserwuję siebie. Raz jest lepiej, raz gorzej. Skoro czuję się dobrze, staram się podchodzić racjonalnie do tego, co się ze mną dzieje. Mam świadomość, że przeżyłem - przynajmniej na skalę Polski - wszystkie graniczne okresy. W świecie jeszcze nie. Idę na rekord.

Jak człowiek jest tak blisko śmierci, to boi się zgrzeszyć i różańca z ręki nie wypuszcza, bo mogę się przecież rano nie obudzić?
To nie jest tak bardzo przygniatające. Chcielibyśmy tę sytuację widzieć zero-jedynkowo. A to jest bardziej sinusoida. Czeka się na wyniki. Jak przychodzą lepsze, wtedy jest euforia. Teraz mam trzy miesiące wakacji, bo ostatnio wyniki były dobre. Następne badanie w połowie stycznia. Jak wyniki są złe, to z naszego bardzo zapisanego kalendarza musimy jakieś mniej istotne elementy usunąć i raz jeszcze zastanowić się, co jest najważniejsze. Przez dwa dni mam wtedy obniżony nastrój; na depresję nie cierpię, ale potem muszę się ogarnąć i działać. Nie mówię, że różańca się nie trzymam, ale mnie niesie wypełniony kalendarz, to, że muszę się spiąć i robić. Że muszę, jak to napisałem w swojej ostatniej książce, żyć na pełnej petardzie.

Ciesząc się smakiem polędwicy i dobrego wina czy pędząc do pacjentów w puckim hospicjum...
I jedno, i drugie. Staram się cały czas mieć poczucie, że ciężka, a nawet nieuleczalna choroba z niczego mnie nie zwalnia i do niczego mnie nie predestynuje. Ja nie stoję na jakimś wyższym poziomie moralnym tylko dlatego, że zachorowałem. To nie znaczy, że mogę być niegrzeczny, niesympatyczny albo zwalniać się z obowiązków. Cały czas chcę być uczciwym i przyzwoitym człowiekiem i uczciwym przyzwoitym księdzem. Aż do śmierci.
Przeciętny człowiek na samo słowo śmierć jest przerażony,choć nic mu nie jest...
Słyszy pan w moim głosie przerażenie?
Nie, ale nie każdy ma księdza wiarę połączoną z niemałym dystansem do siebie.
Nie wychodzę na ambonę i nie mówię podniosłym kaznodziejskim tonem: Pamiętajcie o śmierci! Ale przecież warto pamiętać, że nie jestem wieczny. Świat się ode mnie nie zaczął i na mnie się nie kończy.

Kiedy ksiądz sobie uświadomił, że jest chory?
Po wizycie u pani neurolog, bo coś mnie niepokoiło w mojej lewej stronie ciała bardziej niż zwykle, zostałem skierowany na rezonans. Po półgodzinie miałem wynik, po godzinie byłem w szpitalu. To był szok. Po pierwszej operacji dowiedziałem się, że zostało mi pół roku. Każdy następny miesiąc będzie cudem, mówiono. Przeszedłem radio- i chemioterapię i... popełniłem błąd. Zapadłem się w sobie i zacząłem odliczać tydzień po tygodniu. Myślałem: już mi zostało tylko pięć miesięcy, już tylko cztery. I za gardło łapał mnie zwierzęcy strach. A potem powiedziałem sobie: albo te pozostałe miesiące zmarnujesz, albo coś z nimi zrobisz. Przestałem myśleć życzeniowo, zastępując to zdrowym myśleniem: mogę dziś zrobić to i to. Mogę się pomodlić i mogę napisać książkę. Zacząłem wychodzić z domu i się rehabilitować. I żyję już ponad trzy lata.

Mówi ksiądz o sobie, że jest onkocelebrytą.
Kiedy stałem się rozpoznawalny, zaczęło mnie denerwować, kiedy mówiono o mnie ksiądz celebryta. Celebryci są znani głównie z tego, że są znani. Ja jestem głównie znany z tego, że jestem chory na raka. Może trochę także jako bioetyk i jako szef hospicjum. Nazwałem się onkocelebrytą, żeby trochę siebie obśmiać i nabrać do siebie dystansu. Bo jestem już nie tylko Dodą powiatu - w powiatach puckim i wejherowskim jestem znany. Ostatnio zostałem także Dodą pendolino. Często nim jeżdżę. A że zawsze chodzę w stroju duchownym - albo w sutannie, albo w koloratce, to jak się przepycham do „Warsu” na piwo, słyszę: Zobaczcie, to ten chory ksiądz z telewizji. Ktoś złośliwie napisał, że nie jestem onkocelebrytą, ale onkofilem. Zaproponowałem mu, żeby się zamienił.

Osobom ciężko, terminalnie chorym czasem trudno znieść własną słabość i zależność od innych. To, że bez pomocy nie napiją się herbaty ani do toalety nie pójdą. Ksiądz jak sobie z tym radzi?
Możemy albo tupać nóżką, albo się z tym zgodzić. Mnie dużą niezależność daje to, że mam samochód przystosowany dla osób niepełnosprawnych - nie muszę wciskać sprzęgła, a dźwignię świateł i kierunkowskazów mam przełożoną na swoją lepszą, czyli prawą stronę - i mogę śmigać. Kiedy wsiadam do auta, czuję się zdrowy. Ale często się spóźniam, bo przyjeżdżam w dobrym czasie, a tracę go dużo na przejście od parkingu do celu. I wtedy jestem wściekły. W hospicjum mam - mogę już tak powiedzieć - synka, który przeszedł przez trudne doświadczenia życiowe i pracuje u nas w kuchni. Jego zadaniem jest przyjść do mnie o ósmej i pomóc mi się umyć i ubrać. Sam bym to zrobił, ale zajęłoby to dwie godziny. Trzeba się przełamać: Czy on nie widział gołego zadka? Ksiądz ma dokładnie taki sam goły zadek jak inni. Trzeba się nauczyć poprosić i nie brać do głowy tego, że jestem zażenowany. Choć wobec osób obcych czasem jestem. Ale jeżeli one się brzydzą, to jest to ich problem.
Był taki moment, że musiał się ksiądz całkiem wyłączyć z obowiązków i wrócić do domu. Kiedy odprawiał ksiądz mszę, ludem była tylko mama...
Zawsze byłem i jestem człowiekiem aktywnym i wypadnięcie z pracy na prawie rok było bardzo trudne. Mama rzeczywiście była czasem ludem na mojej mszy. Musiałem jej trochę pomagać w odpowiedziach, ale to było czułe i piękne. Po dłuższej walce udało mi się przekonać orzecznika ZUS, że mogę do pracy wrócić, bo chcieli mi dać rentę. Dopóki będę żył i będę mógł gadać i pracować, nigdy łapy do Polski po rentę nie wyciągnę. Polska medycyna mi zaufała, pan orzecznik także i mam zdolność do pracy do 15 stycznia 2017 roku. Nie mogę do tego czasu umrzeć, bo co by na to NFZ powiedział.

Podczas spotkania w opolskim ośrodku „Xaverianum” mówił ksiądz, że z telefonem komórkowym nie rozstaje się w dzień i w nocy, by w każdej chwili być do dyspozycji kogoś, kto w hospicjum umiera i potrzebuje księdza. Choćby i o trzeciej nad ranem.
Mam wyćwiczony przez lata nawyk. Jak byłem kapelanem w szpitalu, też musiałem być cały czas do dyspozycji. To już jest moja druga natura. Mój księżowski psi obowiązek. Gdybym przestał ten telefon odbierać, byłbym bydlakiem. Do chorego nie muszę daleko iść, bo w hospicjum mieszkam. Ubieram sutannę na piżamę, zakładam skarpetki i buty i schodzę piętro w dół.

Co się mówi pacjentowi hospicjum, wiedząc, że mu mało zostało do końca?
Głównie trzeba słuchać. Bardzo wnikliwie. Bo ludzie umierający często między prozaicznymi prośbami typu: daj mi wody, przykryj mnie, przemycają bardzo poważne rzeczy. Trzeba słuchać nie tylko tego, co chory mówi. Trzeba patrzeć, jak się zachowuje. Czy się boi. Jeśli ktoś jest zalękniony, a ten lęk jest nie do końca adekwatny do tego, co się dzieje, można - mówiąc w dużym uproszczeniu - uderzyć pięścią w stół i powiedzieć: stop. Panie Wacławie, proszę się nie nakręcać. Sytuacji, o której pan mówi, jeszcze nie mamy. Jak się pojawi, będziemy próbowali sobie z nią radzić i pomóc panu jak najlepiej. Dziś jest wszystko w porządku: nie boli pana, nie jest panu duszno. Umówmy się tak: Jak będzie naprawdę źle, to ja przyjdę i powiem.

Nigdy ksiądz nie przechodzi ze swoimi pacjentami na ty? Widziałem, jak kiedyś w jednym z opolskich DPS-ów młodziutka pielęgniarka pacjentce, która mogłaby być jej prababcią, powiedziała: No, Maria, odwróć się.
To haniebne. Nigdy nie powinno się zdarzyć. Moi pacjenci czasem mnie zachęcają do mówienia po imieniu, bo w ciężkiej chorobie mamy łatwość przekraczania kolejnych granic. Proszą: Nie jestem panem, na to trzeba mieć pozycję i pieniądze. Proszę mi mówić: Stachu. Nie wchodzę w taką konfidencję. Kiedy stan pana Stanisława się pogorszy, będzie wściekły na swoją chorobę, ale tę złość wyładuje na mnie. Ja też jestem na jego chorobę wściekły. O wiele trudniej mi powiedzieć: Stachu, uspokój się, niż: panie Stanisławie, bardzo pana proszę o spokój.
W Opolu opowiadał ksiądz o kobiecie, która w ostatniej chwili zdążyła się wyspowiadać z tego, co ją dręczyło przez całe życie.
Tak bywa, że ludzie mają blokadę, którą całe życie w sobie noszą. To była bardzo leciwa osoba. Zataiła jakiś poważny grzech jeszcze przed wojną. Odzyskiwała przytomność tylko wtedy, kiedy przychodził jej proboszcz lub gdy ja przyjeżdżałem. Czułem, że to może być jakieś nieuporządkowanie i zahaczyłem pytaniem o dawne spowiedzi. Wtedy ona bardzo świadomie i rzeczowo o tamtym dawnym zatajeniu powiedziała.

Czuje się ksiądz kimś wyjątkowym jako kapelan w hospicjum?
Kiedyś uczyłem katechezy w szkole. Albo byłem wikarym na parafii i nie miałem lekcji - odprawiałem pogrzeby. Jak się sensownie przyłożyć do zajęć, to zawsze, z łaską Bożą, przychodzi nagroda: uczeń nam zaufa, rodzina będzie wzruszona, jak pogrzeb jest godnie poprowadzony, albo ktoś podziękuje za kazanie. Więc nie czuję się w pracy kapelana hospicyjnego kimś wyjątkowym. Choć jest to praca na dużym poziomie adrenaliny.

Adrenalina w hospicjum? Błogosławienie aniołów...

E tam, akurat aniołów. Adrenalina jest. Bo trzeba zdążyć, być na czas. Nie wolno się lenić, to jest duża odpowiedzialność moralna. Trzeba być wnikliwym i decydować. Przedwczoraj przyjęliśmy dwójkę pacjentów. Chciałem ich z Bogiem pojednać, oni też chcieli. Musiałem ocenić, że pan jest w gorszym stanie niż pani i jego wziąłem na początek. Miałem nosa, wczoraj zmarł. Może to proza życia, ale trzeba być tak blisko hospicjum, by do chorego dotrzeć w ciągu siedmiu minut, a najdalej w piętnaście.

Kiedy przed laty umierał na nowotwór ktoś bardzo mi bliski, nie miałem odwagi mu powiedzieć, na co jest chory i że jest w poważnym stanie. Wtedy i lekarz nie mówił. Mam do dziś wyrzuty sumienia.
Należy mówić z miłością. Przekazywanie prawdy nie jest sztuką dla sztuki. Ono ma pozwolić nam, chorym, być pacjentami kompetentnymi, którzy mogą być podmiotem dialogu terapeutycznego. Żebyśmy mówili: Mam siłę na kolejną chemię albo już nie mam. Byśmy wiedzieli, czego się spodziewać. Każdy ma do tego prawo. Kiedy udajemy i nie mówimy choremu, on też udaje, by nas nie martwić. I wtedy nie ma przestrzeni, by się przytulić i powiedzieć temu człowiekowi: tato, mamo bardzo cię kocham. A chory nie ma okazji, by odpowiedzieć: przepraszam was za to i za to. Prawdziwe odejścia, bez ściemy: wszystko będzie dobrze, są o wiele łagodniejsze.

Z przejęciem ksiądz opowiada o udzielaniu umierającym namaszczenia chorych.
Bo w tym jest ogromna dynamika. Wtedy, gdy mówię: władzą otrzymaną od Stolicy Apostolskiej udzielam ci odpustu zupełnego - robię przerwę i dodaję, że to niezwykle ważne - i przebaczenia wszystkich grzechów w niebezpieczeństwie śmierci. Jeśli umierający jest przytomny albo rodzina obecna, na słowo śmierć tężeją i robią wtedy duże oczy. Wykonuję wtedy taki ruch łokciem i mówię: Teraz jest pani tak chroniona, że pójdzie z kopytami do nieba. Mocno w to wierzę, że mocą tego sakramentu pędzi przed oblicze Boga.

Ale większość katolików w Polsce odwleka sakrament chorych tak długo, jak się da.
To jest dziwne, że wszyscy chcemy zbawienia, ale nikt nie chce umrzeć. Wszyscy chcemy do nieba, ale żeby nas wciągnęli tam żywcem jak Matkę Najświętszą. A to się nie da.
Tu pracuje ks. Kaczkowski

W hospicjum stacjonarnym, którym kieruje ks. Jan, przebywa 17 chorych. Z jego pomocy korzystają także pacjenci hospicjum domowego.
Stowarzyszenie Puckie Hospicjum jest organizacją pożytku publicznego - nr KRS: 0000231110. Jeśli chcesz pomóc, możesz przekazać na jego rzecz 1% podatku dochodowego. Nr konta: 38 8348 0003 0000 0017 2404 0001

Na co ksiądz ma parcie

Ks. Janowi Kaczkowskiemu zarzuca się czasem, że ma parcie na szkło.

- Na takie zarzuty odpowiadam, że mam parcie głównie na drewno, na dębowy czy sosnowy garniturek. Staram się swoją onkocelebryckość wykorzystywać użytkowo. Skoro glejak już się zagnieździł w mojej głowie i nie da się go usunąć, bo trzeba by mnie pozbawić mózgu, co nie byłoby zbyt komfortowe, to należy wycisnąć z niego coś dobrego. Mam wrażenie, że to się w jakiejś mierze udaje. Słyszę o ludziach odległych od Kościoła, którzy po medialnym materiale z moim udziałem zadają sobie pytania o wiarę i sens. (Życie na pełnej petardzie, czyli wiara, polędwica i miłość, Kraków 2015)

Hołownia o Kaczkowskim
Janek ma ze swojego okna niezwykłą perspektywę: i na śmierć, i na życie może patrzeć z dystansu. Na śmierć, bo wciąż żyje pełną piersią. Na życie - bo świadomie i mądrze codziennie zmaga się ze śmiercią. I o życiu, i o śmierci mówi więc takie rzeczy, że oczy stają czasem w słup, a z nóg spadają ciepłe kapcie. Tu nie ma ani grama ględzenia, jest obudzona po zderzeniu ze ścianą ostra, kryształowa intensywność. Janek lubi powtarzać, że przed śmiercią bardzo chciałby jeszcze zrobić coś pożytecznego. Właśnie zrobił. Szymon Hołownia o książce „Szału nie ma, jest rak” (portal deon.pl)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska