Ksiądz Jerzy Marszałkowicz życie poświęcił bezdomnym

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Ksiądz Jerzy Marszałkowicz w Bielicach mieszka w jednym pokoju ze swoimi podopiecznymi.
Ksiądz Jerzy Marszałkowicz w Bielicach mieszka w jednym pokoju ze swoimi podopiecznymi.
Adam Chmielowski swoje życie poświęcił pracy z bezdomnymi. W 1989 roku papież ogłosił go świętym Bratem Albertem. Brat Jerzy z Bielic idzie jego śladem.

Ludzie często sądzą, że bezdomnym zostaje się z własnego wyboru. To nieprawda. Większość bezdomnych to ludzie starsi, chorzy albo upośledzeni, prości, czasem wręcz analfabeci. Im jest trudno znaleźć pracę i miejsce w świecie - mówi ksiądz Jerzy Marszałkowicz.

Założyciel Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta jest wyjątkiem od tej reguły. 31 lat temu zorganizował pierwszą w Polsce noclegownię dla bezdomnych. Poszedł spać razem z nimi z własnej woli i tak został do dziś. Nie wyobraża sobie, żeby miał być gdzieś indziej.

W Bielicach w gminie Łambinowice w dawnym budynku klasztornym mieszka 130 osób. W pokojach śpią na łóżkach po trzy piętra. W barakach na placu mieszkają po sześciu. Na zimę zawsze przychodzą nowi, w ubiegłym roku było aż 160 ludzi.

A na samym początku bielickiego schroniska, w 1988 roku, ściągnęło tu z całej Polski 250 osób. Wieczorem wynosili krzesła z jadalni na podwórze, jedni spali na stołach, inni pod stołami na podłodze.

Jeszcze inni siedzieli przez całą noc na schodach, okryci pledem. Władze się czepiały, że przepełnienie jest za duże, bo budynek według oficjalnych wyliczeń mógł przyjąć tylko 70 osób.

Ksiądz Jerzy ma 81 lat, lichy, czarny płaszcz i łagodne spojrzenie. Trzy razy chorował na gruźlicę. Mieszka z bezdomnymi w pokoju czteroosobowym.

- Nie chcę się izolować, chcę wiedzieć, co się dzieje w schronisku - przekonuje. - Przez ścianę słyszę, że ktoś woła o pomoc. Słyszę, gdy ktoś przychodzi, jak jest awantura. Co wtedy? Idę i próbuję interweniować. Niektórzy słuchają.

Część emerytury oddaje, jak każdy pensjonariusz schroniska, na koszty pobytu: jedzenie i spanie. Za resztę kupuje w sklepie na wsi karty telefoniczne.

- Mam kilku znajomych księży, podsyłają mi czasem parę groszy. Przyjaciel jeszcze z czasów gimnazjalnych co miesiąc też wysyła mi 150 zł - opowiada ks. Jerzy. - Piszą, żebym sobie kupił coś do jedzenia, a ja przecież nie głoduję. Dostaję tu wszystko, czego mi trzeba. Za te pieniądze też kupuję karty telefoniczne.

Oni tęsknią. Niech dzwonią

Te karty telefoniczne wysyła do więzień w całej Polsce. Więźniowie wymieniają między sobą jego adres i piszą do niego listy zza krat. Coraz więcej listów. Pierwsze dostawał jeszcze 30 lat temu, w schronisku na Lotniczej we Wrocławiu.

Pisali z prośbami, żeby wysłał im używane ubrania, bo potrzebują. Wysyłał. Dziś wie, że większą część z tych ubrań za kratami sprzedawali albo wymieniali za papierosy. W więzieniu głód papierosowy dokucza najbardziej.

- Teraz papierosów nie wysyłam - opowiada ks. Jerzy. - No, może czasem wsadzę jednego, jak ktoś bardzo żebrze. Posyłam im karty telefoniczne. Czasem ich rodzina nawet nie wie, gdzie są. Czasem żona nie akceptuje męża w więzieniu, a oni po prostu tęsknią za swoimi dziećmi. Niech do nich dzwonią. Ale pewnie część z nich wymienia te karty.

Przy swoim łóżku ma poukładane stosy listów z więzień. Każdy list czyta, odpisuje. Ma przygotowane drukiem pisemko, w którym informuje, że nie stać go na wysłanie karty telefonicznej częściej niż raz na 3 - 4 miesiące. Uprzedza, żeby cierpliwie czekali.

- Jeden mi wprost napisał: Proszę o kartę. Sprzedam ją i będę miał na papierosy. Też mu wysłałem. To chyba nie jest przestępstwo z mojej strony?

Pierwszego bezdomnego zapamiętał z dzieciństwa. Rodzice mieli dom koło Tarnowa, przy ruchliwej szosie z Krakowa do Lwowa. Mały Jurek miał kilka lat, wojna światowa jeszcze nie wybuchła. Pewnego dnia do domu zapukał włóczęga. Mama dała mu kubek mleka i chleb. Podziękował, odszedł. Następnego dnia znaleźli go w ich stodole. Umarł.

Od tego czasu pożegnał ze trzystu podopiecznych. W Bielicach za schroniskiem mają własny cmentarz, a na nim osiemdziesiąt grobów. Stawiają zwykłe krzyże, bo nie stać ich na cenniejsze nagrobki. Część umarła w szpitalach, część zabrała na cmentarz rodzina, która odnalazła się chociaż po śmierci.

Tuż po wojnie ojciec ks. Marszałkowicza przeniósł się spod Tarnowa do Wrocławia i ściągnął całą rodzinę. Ksiądz Jerzy pamięta, jak szli pierwszy raz z dworca kolejowego, wśród kompletnych ruin zburzonego miasta.

- Po wojnie do Wrocławia przyjechało też dużo ludzi z marginesu - opowiada. - To było jedno z największych skupisk bezdomnych w Polsce. W ruinach urządzali sobie meliny. W 1953 roku władze komunistyczne zlikwidowały wszystkie przytuliska prowadzone przez braci albertynów. Pewien stary albertyn opowiadał mi, że władze przyszły do nich do schroniska.

Powiedziały: Już jesteście niepotrzebni. Rozejdźcie się do domów. Teraz państwo będzie się opiekować bezdomnymi. Tymczasem bezdomnych było tylu, że w przytulisku w Warszawie w jednej kamienicy w zimie zbierało się tysiąc ludzi. Nocowali na stojąco, bo nie było miejsca. I nagle masa bezdomnych straciła schronienie. Obserwowałem ich we Wrocławiu. Całe grupy włóczęgów krążyły po mieście, utrzymywały się z żebractwa, kradzieży.

Przeoczeni przez pomyłkę

Jerzy Marszałkowicz wstąpił do seminarium, potem przyjął niższe święcenia. Do wyższych go nie dopuszczono ze względu na chorobę. W 1969 roku jako kleryk zaczął pracować na furcie Seminarium Duchownego we Wrocławiu.

Przychodzili na furtę po coś do zjedzenia biedni i bezdomni, zwolnieni ze szpitali i więzień, starzy, alkoholicy, chorzy psychicznie. Zwalniał się z furty i prowadził ich do przychodni odwykowej albo zawoził tramwajem do szpitali psychiatrycznych. Karmił, dawał drobne kwoty.

Wokół niego zbierali się inni ludzie, wrażliwi na sprawy bezdomnych. Lekarze, znajomy sędzia, pracownicy wrocławskich uczelni, studenci. W 1981 roku, gdy w kraju powiało odwilżą polityczną, założyli stowarzyszenie i nazwali się Towarzystwem Pomocy im. Adama Chmielowskiego.

Wtedy jeszcze brat Albert nie był świętym. Wojewoda wrocławski zarejestrował ich stowarzyszenie 2 listopada 1981 roku i jednocześnie wydał im zgodę na prowadzenie schroniska Brata Alberta.

- Przetrwaliśmy przez pomyłkę władz. Przez cud Bożej Opatrzności - wspomina ks. Jerzy Marszałkowicz. - Miesiąc później nastał stan wojenny. Wszystkie stowarzyszenia zdelegalizowano z wyjątkiem czterech, w tym naszego. Przeoczono nas. Prawdopodobnie dlatego, że listę stowarzyszeń do delegalizacji przygotowano parę miesięcy wcześniej, zanim nas zarejestrowano.

W Boże Narodzenie 1981 roku jedenastu podopiecznych ks. Jerzego i on sam zamieszkali w opuszczonym baraku brygad budowlanych na ul. Lotniczej we Wrocławiu. Założyli pierwsze w Polsce schronisko Brata Alberta.

Bez ubikacji, ogrzewania, umywalni, z wybitymi oknami. Mieszkali, remontowali i codziennie przyjmowali nowych pod dach. On mieszkał razem z nimi, aż zmusili go do przeniesienia się do małego pomieszczenia, wydzielonego ścianami z kartonu. To było jego biuro i sypialnia, ale w zimowe dni przyjmował do siebie jeszcze lokatora na podłogę.

- Po trzech miesiącach przyszedł ówczesny prezes naszego stowarzyszenia i przyniósł swoją decyzję, że w ciągu dwóch tygodni mamy opuścić schronisko - wspomina ks. Jerzy. - To był człowiek uległy.

Władze naciskały na niego, bo schronisko było dla nich "dziwolągiem". Na jego oczach podarłem tę decyzję i zawiadomiłem resztę zarządu stowarzyszenia, żeby ratowali schronisko. Prezes nawet nie przyszedł na następne zebranie. Reszta zarządu uchwaliła apel do wrocławskich gazet, żeby pomogli utrzymać noclegownię. Wszyscy o tym napisali. Sam przewodniczący ówczesnej rady miejskiej zdecydował, że możemy zostać w baraku do czasu znalezienia nowej siedziby.

Dziś stowarzyszenie prowadzi w całym kraju 42 schroniska. Zapewnia dom dla prawie 4 tysięcy ludzi.

Odpocznę w niebie

W stowarzyszeniu bywało różnie. W 1988 roku, niedługo przed przeniesieniem pierwszej siedziby, w ciągu dwóch dni umarło trzech podopiecznych schroniska. Podniósł się raban, że Jerzy Marszałkowicz nie radzi sobie z pilnowaniem przytułku i kazano mu odejść.

Przeniósł się do budynku stróżówki przy wspólnym baraku. Nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić. W maju 1988 roku opolska kuria zgodziła się, żeby przekazać stowarzyszeniu pusty klasztor Sióstr Służebniczek Najświętszej Marii Panny w Bielicach. Miejscowy proboszcz od roku pilnował budynku przed dewastacją. Dawny klasztor nadał się do zamieszkania od zaraz, w węglarkach pod piecem czekał na nich węgiel.

Teraz w Bielicach większość mieszkańców to ludzie starsi i chorzy. Na Lotniczej we Wrocławiu 90 procent nocujących to byli alkoholicy. Przynosili do noclegowni denaturat, a on walczył z pijaństwem.

- Pewnego razu młody bezdomny przyszedł na nocleg kompletnie pijany z długim nożem w ręku - wspomina ksiądz Jerzy. - Kiedy do niego podszedłem, wyciągnął ten nóż w moją stronę. Byliśmy przerażeni. Ktoś zaszedł go od tyłu i kopnął sprytnie w nogi, że się przewrócił.

Obezwładniliśmy go i oddaliśmy policji. Nigdy potem go nie spotkałem. Innym razem próbowałem dwóm wyrwać butelkę denaturatu, to chwycili mnie za gardło i zaczęli dusić. Uratował mnie ogrodnik, który zauważył bójkę. Ten, co mnie dusił, potem chciał się powiesić, ale gałąź się pod nim urwała. Nie pije od wielu lat. Mieszka w schronisku pod Wrocławiem i jest tam "złotą rączką", która naprawia wszystko w ośrodku. Kiedy się spotykamy, całujemy się z dubeltówki.

Kilka razy pod ośrodek w Bielicach podjechał ktoś i szedł się przywitać, kręcąc dumnie kluczykami swojego auta. A potem opowiadał: Byłem tu kucharzem. Nie pamiętacie mnie? Jednego byłego podopiecznego ksiądz spotkał w urzędzie gminy. Znalazł dobrą pracę, ustatkował się.

Od dwóch lat ks. Jerzy wycofał się z pracy w stowarzyszeniu. Przestał jeździć na zjazdy, ale pisze do zebranych listy z przesłaniem.

- Wskazuje nam drogę. Potrzebujemy tego - mówi Teresa Rojek, szefowa bielickiego oddziału Towarzystwa Pomocy. - Poza tym bardzo dużo nam pomaga. A ja, kiedy mam o czymś zdecydować, idę do niego zapytać. Jest dla mnie podporą.

- Nie potrzebuję luksusu - mówi o sobie ks. Jerzy. - W seminarium przeczytałem książkę o Adamie Chmielowskim i od tego czasu chciałem opiekować się włóczęgami, bezdomnymi, chorymi. Tak jak brat Albert się opiekował. Teraz moim marzeniem jest niebo. Jeśli Bóg pozwoli, wyląduję tam. Wkrótce.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska