Kto zabił w hotelu Opole? Niemieckiego biznesmena otruto cyjankiem

Bogusław Mrukot
Bogusław Mrukot
Po 13 latach prywatni detektywi wynajęci przez tajemniczego zleceniodawcę z Zachodu poszukiwali mordercy niemieckiego biznesmena Witolda L., którego w 1996 roku otruto cyjankiem w pokoju hotelowym. Ich zdaniem klucza do tej zagadki trzeba szukać w Brzegu.

Ta sprawa od początku kryje wiele tajemnic, nie wiadomo też, kto dziś, po upływie tylu lat, jest zainteresowany rozwiązaniem zagadki morderstwa w opolskim hotelu.

Na początku 2009 roku do renomowanej warszawskiej kancelarii prawnej zgłosił się klient z Zachodu. Zażyczył sobie sprawdzenia, komu i dlaczego zależało na zamordowaniu Witolda L., niemieckiego biznesmena polskiego pochodzenia.
Kancelaria zlecenie przyjęła, a do prowadzenia śledztwa wynajęła prywatnych detektywów. Pojawili się na Opolszczyźnie, węsząc wokół czegoś, na czym połamali już sobie zęby opolscy policjanci.

- To sprawa z gatunku tych, jakich się nigdy nie zapomina - mówi S., oficer, który brał udział w śledztwie w sprawie zabójstwa Witolda L. - Choćby dlatego, że nie odnotowaliśmy dotąd na Opolszczyźnie przypadku, by jako narzędzia zbrodni użyto cyjanku potasu.

Witold L. zameldował się w hotelu "Opole" wieczorem 25 czerwca 1996 roku. Następnego dnia około 10.00 zapukała do niego pokojówka sprzątająca pokoje. Odpowiedziała jej cisza, więc nacisnęła klamkę. Drzwi były otwarte, w środku elegancko ubrany około pięćdziesięcioletni mężczyzna leżał na łóżku. Pokojówka pomyślała, że śpi. Ale kiedy podeszła bliżej, stwierdziła, że nie oddycha.

Hotel powiadomił policję, przyjechał też lekarz z pogotowia, obejrzał zwłoki i stwierdził, że śmierć musiała nastąpić z przyczyn naturalnych. Wszyscy sądzili, że to zawał.

- Tak sobie myślę, że o to mordercy chodziło - mówi S. - Pozbyć się Witolda L. i żeby to wyglądało tak, że umarł sam. Ktoś nie chciał rozgłosu w tej sprawie…

Tyle że w przypadku nagłych zgonów przeprowadza się sekcję zwłok, no i chodziło tu o cudzoziemca. Sekcję robił doświadczony patolog, nie założył z góry zawału i dostrzegł coś, co go zaniepokoiło. Analiza toksykologiczna wykazała, że Niemiec zmarł po zażyciu końskiej dawki cyjanku.

Znajomy grubych ryb

Od śmierci Witolda L. upłynęły dwa dni. Informacja o cyjanku wywołała szok w komendzie. Kilkanaście minut później ekipa kryminalistyczna była już w hotelu. I znów pomógł przypadek. Wiedziona szóstym zmysłem - bo w końcu był to "zwykły" zawał - dyrekcja hotelu nie pozwoliła posprzątać pokoju i kazała go zamknąć na klucz. Tylko dlatego ocalały dowody rzeczowe.

- Pamiętam, że tego dnia był upał jak diabli - wspomina J., były policjant z wydziału kryminalnego. - Na stole w pokoju Witolda L. stały dwie filiżanki po kawie i dwie półlitrowe plastikowe butelki wody mineralnej. Jedna była napoczęta, przez ten upał pot lał się ze mnie ciurkiem, chciałem po nią sięgnąć, ale coś mnie powstrzymało. Gdyby nie to, byłbym już trupem…

Kto zabił w hotelu Opole? Niemieckiego biznesmena otruto cyjankiem
Pixabay

Analiza chemiczna wykazała, że woda w napoczętej butelce była aż gęsta od cyjanku. Ktoś wstrzyknął go strzykawką przez plastikową nakrętkę. Morderstwo!

Dopiero wtedy policjanci zainteresowali się dokładniej ofiarą. Okazało się, że Witold L. nie był jednym z wielu sentymentalnych turystów, ale robił w Polsce interesy w branży zbożowej. Duże interesy. Znał osoby z pierwszych stron gazet: polityków, biznesmenów, ministerialnych urzędników, eksponowanych pracowników agencji rolnych oraz szefów polskich zakładów tłuszczowych, w tym brzeskiej "Kamy".

- Kiedy ginie człowiek z takimi koneksjami, wszyscy się tym interesują, pojawia się presja z góry, żeby jak najszybciej wyjaśnić sprawę - mówi były policjant J. - A w tym przypadku nic, cisza, żadnej pomocy, sami musieliśmy się męczyć z tym skomplikowanym śledztwem.

Opolscy policjanci ustalili, że Witold L. miał firmy w Hamburgu i Szczecinie, żonę w Niemczech, ale mieszkał we Wrocławiu. Okazało się też, że to nie był jego pierwszy pobyt w Opolu. Umawiał się tu z szefami i właścicielami polskich zakładów tłuszczowych, od których kupował śrutę rzepakową i eksportował ją do Szwecji.

- Podczas śledztwa wyszło na jaw, że przy tych transakcjach robiono różne wielkie machloje - mówi J. - Tłuszczowi "baronowie" stworzyli nieformalny syndykat, Witold L. dzielił się z nimi "działką" z zysku od każdej kupionej i wysłanej na Zachód tony śruty rzepakowej. Jego firma w Hamburgu, przez którą miał iść eksport, to była przykrywka, w rzeczywistości śruta szła do Szwecji wprost ze Szczecina. Kombinacja na kombinacji: cenowe, podatkowe…

Niemca prawdopodobnie zabił któryś z partnerów w interesach, poszło o wzajemne rozliczenia. Witold L. umówił się w hotelu "Opole" z kimś, kto miał mu przywieźć 100 tysięcy dolarów. Ten ktoś widocznie nie chciał płacić…

Przy okazji śledztwa w sprawie morderstwa L. policjanci wpadli na trop kilku gospodarczych afer. Jedna z nich w 2006 r. skończyła się spektakularnym zatrzymaniem Wiesława B. i Roberta M. - prezesów brzeskiej "Kamy". Jednak według policji z morderstwem nie mają oni nic wspólnego.

Morderca był zawodowcem

Witold L. rano 25 czerwca zamówił w recepcji dwie kawy i dwie mineralne. Kiedy kelnerka przyniosła mu je do pokoju, oprócz L. nikogo nie zauważyła. Gość Witolda L. musiał więc schować się w toalecie, nie chciał pokazywać swojej twarzy.

Potem, wykorzystując chwilę nieuwagi Niemca, wstrzyknął cyjanek do butelki i poczekał, aż ofiara się napije. Cyjanek powala błyskawicznie, choć agonia trwa do 5 minut. Na koniec morderca ułożył zwłoki na łóżku - by jeśli ktoś przypadkowo zajrzy do pokoju, wyglądało, że Witold L. śpi. Zabił i wyszedł.

Jedna z pokojówek widziała z drugiego końca korytarza, jak z pokoju Niemca wychodzi jakiś mężczyzna i szybkim, ale spokojnym krokiem idzie w kierunku schodów.

- Proszę pana, można zjechać windą! - krzyknęła. Mężczyzna nie zareagował, pokojówka wzruszyła ramionami i zajęła się swoją pracą. Później nie była w stanie dokładniej go opisać.

- To był zawodowiec, zimny drań - ocenia S., oficer, który brał udział w śledztwie. - Ktoś go wynajął do tej roboty.

Na butelce z cyjankiem policjanci znaleźli odcisk palca. Nie należał on ani do zamordowanego, ani nikogo z personelu hotelu.

- Pobraliśmy odciski wszystkich, którzy mogli mieć do czynienia z tą butelką - dodaje S. - Cały łańcuszek ludzi, od miejsca produkcji przez hurtownię do dostawcy. Wykluczyliśmy wszystkich, więc zostawił go morderca.

Nie był notowany, a od 1996 r. jego odcisk palca nie pojawił się w policyjnych rejestrach ani w Polsce, ani w Europie. I chyba już się nigdy nie pojawi. Z informacji od policyjnego informatora wynika, że zabójstwa dokonał człowiek z mafijnego półświatka Szczecina, a potem - jak dodał informator - "przeszedł przez Bacutil". Co oznacza, że dla zatarcia śladów do zleceniodawcy kiler został zlikwidowany, a jego ciało zmielono i spalono w którymś z zakładów utylizacyjnych.

Policja sprawdziła: człowiek wymieniony przez informatora zaginął krótko po śmierci Witolda L. i dotąd się nie odnalazł.

- Próbowaliśmy też iść tropem cyjanku - opowiada S. - Znaleźliśmy nawet na Opolszczyźnie miejsce, skąd można go było wynieść… wiadrami, ale jego skład chemiczny różnił się od tego, którego użyto do otrucia Niemca.

Nie ustalono źródła pochodzenia trucizny, co może oznaczać, że została spreparowana specjalnie, w niewielkiej ilości, tylko do tego jednego celu. Ktoś zadał sobie wiele trudu, ktoś, kto ma duże możliwości organizacyjne i finansowe. Kto?

Rekiny z bagna

W połowie lat 90. rynek zbożowy w Polsce to było jedno wielkie bagno. Nie należeliśmy jeszcze do Unii, cen nie regulowała Bruksela, rządzili nimi baronowie - tłuszczowi i zbożowi.

- Mieli zawsze doskonałe dojścia do ministerstw i agencji rolnych - mówi opolski polityk lewicy, bardzo dobrze zorientowany w tym, co działo się wtedy w branży rolnej. - Bez względu na to, czy rządził ktoś z lewa czy z prawa, kwitły spekulacja, korupcja i fortuny baronów. Rządowe pieniądze dla rolników na przedpłaty tonęły w kieszeniach grupy cwaniaków. Sprowadzano drogo ziarno marnej jakości, eksportowano tanio wysokiej. Na papierze. W rzeczywistości ceny były odpowiednio niższe i wyższe, a różnicę zgarniali baronowie. To był wielki biznes, takie pieniądze, że znikały wszelkie skrupuły…

Policja przesłuchała wszystkich, którzy prowadzili jakiekolwiek interesy z Witoldem L., w tym także prezesów brzeskiej "Kamy". Wszyscy mieli alibi.
- Chcieliśmy sięgnąć dalej, po urzędników - mówi były policjant J. - Ale usłyszałem: "Zwariowałeś, pół Polski chcesz przesłuchiwać?!". Moich szefów to przerosło…

Śledztwo w sprawie śmierci Witolda L. wyhamowało, nie udało się ustalić, kto zabił, kto zlecił i z kim była umówiona ofiara w dniu morderstwa. W 1999 r. akta wylądowały na półce. - Tyle dobrego, że przy okazji tej sprawy wpadliśmy na trop różnych gospodarczych afer - dodaje J. - Były tak rozlegle i skomplikowane, że wydzielono je do osobnych śledztw.

Przy okazji śledztwa w sprawie morderstwa L. policjanci wpadli na trop kilku gospodarczych afer. Jedna z nich w 2006 r. skończyła się spektakularnym
Przy okazji śledztwa w sprawie morderstwa L. policjanci wpadli na trop kilku gospodarczych afer. Jedna z nich w 2006 r. skończyła się spektakularnym zatrzymaniem Wiesława B. i Roberta M. - prezesów brzeskiej „Kamy”. Jednak według policji z morderstwem nie mają oni nic wspólnego.

Trwały jeszcze kilka lat, a jedno z nich w grudniu 2006 r. zakończyło się spektakularnymi zatrzymaniami Wiesława B. i Roberta M. Ten pierwszy był prezesem, a drugi członkiem rady nadzorczej brzeskiej "Kamy".

Prokuratura oskarżyła ich o działanie na szkodę zakładów tłuszczowych i wyprowadzenie z firmy 140 mln zł. Obaj nie przyznają się do winy, przed sądem będą odpowiadać z wolnej stopy, bo z aresztów wyszli po wpłaceniu kilkusettysięcznych kaucji.

Jak nie wiadomo o chodzi…

Komu, po latach, zaczęło nagle zależeć na znalezieniu mordercy Witolda L.? I dlaczego? Niemiec zginął z powodu pieniędzy i teraz też pewnie o nie chodzi.

Szef agencji detektywistycznej, której zlecono zająć się sprawą morderstwa w hotelu "Opole", nie jest wylewny, co nie dziwi - w końcu dyskrecja jest podstawą tego zawodu.

- Witold L. zginął na zlecenie - ostrożnie cedzi słowa. - Zlecenie nie przyszło z zagranicy. Mam zbadać związek między tym morderstwem i upadłością "Kama Foods" w Brzegu. I nic nie mogę więcej powiedzieć…
Z tego wniosek, że ów tajemniczy klient, który chce znaleźć mordercę, uważa, że ten, kto zabił Witolda L., przyczynił się także do plajty olejarni. Być może wie więcej niż policja.

"Kamę" sprywatyzowano w 1994 r., za 18 mln dolarów 51 procent akcji kupiła amerykańska spółka, w której swoje udziały mieli różni zachodni inwestorzy, prywatni i instytucjonalni. "Kama" funkcjonowała znakomicie do 1997 r., a potem nagle zaczęła się jazda w dół. Firma upadła w 2003 r., inwestorzy stracili swoje pieniądze. Któryś z nich szuka teraz winnego?

Witold L. wiedział, że stąpa po kruchym lodzie. W 1995 r. ubezpieczył się na wypadek śmierci, m.in. z powodu zabójstwa. Jego żona dostała wysokie odszkodowanie.

Reportaż ukazał się po raz pierwszy w 2009 roku. Przypominamy go w ramach cyklu "Hity nto", w którym będziemy publikować dla Was nasze najciekawsze teksty.

od 7 lat
Wideo

Jakie są wczesne objawy boreliozy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska