Leszek Żegalski. Obrazoburca i skandalista

Krzysztof Strauchamann
Swój pałac Leszek Żegalski zdobi w swoim stylu i kompletnie go nie zajmuje, czy to się komuś spodoba czy nie.
Swój pałac Leszek Żegalski zdobi w swoim stylu i kompletnie go nie zajmuje, czy to się komuś spodoba czy nie. Krzysztof Strauchamann
Na spokojnej opolskiej wsi osiadł artysta Leszek Żegalski. Obrazoburca i skandalista. Pierwszą swoją wystawę miał… w Luwrze.

Był rok 1981. Jako 22-letni student akademii sztuk pięknych pierwszy raz wyjechał z kolegą na Zachód. W Paryżu poszli do Luwru, w muzealnej ubikacji powiesili swoje obrazki - malowane na kartonie pejzaże. Potem znajomym opowiadali, że ich obrazy wiszą w jednym z najsłynniejszych muzeów na świecie.

W czasie studiów z dwoma kolegami Piotrem Naliwajką i Januszem Szpytem założyli malarską grupę trzech, którą nazwali Tercetem Nadętym. Kpili w oczy z krytyków i dominującej wtedy w malarstwie abstrakcji. Oni malowali realistycznie, przykładali ogromną wagę do starannego warsztatu, malarskiego rzemiosła, a tematy brali prosto z rzeczywistości.

W obrazie Żegalskiego "Niech żyje krowa" byk wspina się na tyłek żującej trawę krasuli. "Epizod bitewny, czyli sraczka samuraja" przedstawia kucającego na polu człowieka w zbroi i kasku motocyklisty. Obraz kupił koncern Yamaha. Socjalistyczna rzeczywistość była dla nich za ciasna. Żegalskiemu urzędniczka nie chciała wpisać do dowodu, że wykonuje wolny zawód artysty, bo nie miał stosownej legitymacji, a sam dyplom akademii sztuk pięknych uznała za niewystarczający. Tercet Nadęty pierwszy w PRL-u zaczął reklamować swoje wystawy w radiu i gazetach. W radiowej Trójce zamówili spot reklamowy, w którym spiker miał mówić, że są najlepszymi malarzami.

- Nie chcieli tego nadawać - opowiada Leszek Żegalski. - Kiedyś nawet postraszyliśmy ich prawnikiem.

Do jednej z gazetowych reklam dali swoje zdjęcie nago, z ledwie przysłoniętymi wstydliwymi częściami ciała. W 1988 roku, u schyłku komuny, zaczęli wydawać własną gazetkę - autorski biuletyn o sztuce, nazwany "Bengalem".

- Drukowaliśmy ją w partyjnej drukarni Domu Partii w Katowicach - wspomina Żegalski. - Na lewo, bez cenzury. Drukarzom płaciliśmy wódką, a oni po pijanemu robili błędy w składzie, których nikt nie poprawiał. Wychodziły z tego czasem absurdy. Bawiliśmy się, ale też prowokowaliśmy do dyskusji.

W jednym z zaproszeń na wystawę napisali: "Zobaczycie piękne obrazki, czasem może trochę świńskie. Będą pejzaże, portrety, sceny figuralne z nagimi babami oczywiście. Dla każdego coś miłego, moi Państwo, i wszystko jak żywe. Jednym słowem, pardon, dwoma, PRAWDZIWE MALARSTWO, nowoczesne, wspaniałe i dla ludzi. Zapraszamy uprzejmie. Krytykom sztuki wstęp wzbroniony".

W 1988 roku namalował chłopa jadącego furmanką, który na wozie wiezie ofiarę motocyklowego wypadku. Obraz "Wartki Janek, czyli wypadek motocyklisty" zdobył Grand Prix na Ogólnopolskiej Wystawie Młodej Plastyki Arsenał. Leszek Żegalski stał się znany i uznany. Obraz rok później wyjechał z Polski do Belgii i Niemiec.

Cenzura w wolnym świecie

- Myślałem, że trafiam do wolnego świata, gdzie wolno wszystko, bo tam jest demokracja. A to się okazało g… prawdą. Tam policja nie pozwoli człowiekowi pokazać sztuki na chodniku, bo za to można iść do pierdla - wspomina okres, gdy jak znany dziś w świecie grafficiarz Bunksy malował obrazy na murach.

Ale dalej prowokował artystycznie. Na jeden z wernisaży w niemieckiej galerii przygotował z żoną ulotki z ich manifestem malarskim oraz białe płótno z napisem: "To nie sztuka, to mafia". Jeszcze z błędem pisarskim, bo słabo znali niemiecki. Gdy on w tłumie gości rozwinął baner, ona z balkonu rzucała ulotki. Ochrona natychmiast ich wyrzuciła. Na innym otwartym spotkaniu z dziennikarzami, gdy padło pytanie: "Kto chce coś powiedzieć o sztuce?", Magdalena Żegalska zaczęła czytać ich manifest. Zabrano jej mikrofon.

- W wolnym świecie okazało się, że o sztuce można mówić tylko to, co jest akceptowane, czego inni spodziewają się usłyszeć - wspomina Leszek Żegalski. - Dopiero na Zachodzie poznałem, co to jest cenzura. W Polsce za komuny tylko jeden obraz zdjęto mi wystawy, i to dopiero dwa dni po otwarciu. "Opus Dei", przedstawiający Chrystusa na ubikacji.

W Niemczech telewizja odmówiła emisji filmu o Tercecie Nadętym, bo był zbyt obsceniczny. Cenzura zaczynała się już od portiera w instytucji, pytającego, do kogo się idzie, czy było się umówionym, na którą godzinę. Dla mnie to wtedy był szok.

W 1989 roku w jednym z muzeów w Kolonii powiesił własny obraz obok obrazów francuskiego kubisty Georges'a Braque'a. Żona malarza i jego siostra obserwowały strażników, żeby nikt nie zauważył akcji. Zrobili potem kilka zdjęć i spokojnie wyszli. Znajomy z tego muzeum opowiadał im potem, że personel dopiero po kilku dniach zorientował się, że na sali wisi "obcy" obraz. Zdjęto go po cichu, żeby nie było skandalu, że muzeum jest słabo chronione. Ale obrazu autorowi nie zwrócili.

- Nie zrobiłem tego dla sławy, ale dla kawału - wspomina. - Może gdybym ten numer powtórzył kilka razy, tobym wypłynął w mediach, ale szkoda mi było moich obrazów. W każdy staram się włożyć jak najwięcej i uważam, że są dobre.

Przebił się, choć nie lubi oceniać swojego sukcesu. Bo niby jak? Ilością wystaw, zleceń na obrazy, cenami, jakie osiągają? Takie informacje może robią wrażenie na ludziach, ale do prawdziwej wartości sztuki często mają się nijak.

Jako uznany portrecista malował portrety znanych ludzi: bankierów, biznesmenów. Tenisisty Borisa Beckera, królowej belgijskiej Beatrix, Tiny Turner, Romana Polańskiego, Michaela Jacksona, Aleksandra Kwaśniewskiego. Niechętnie jednak mówi o pracy ze znanymi tego świata. Bo to nie jest tak, że spędza z portretowanymi całe dnie, malując pozującego z natury. Obraz powstaje na podstawie fotografii, zrobionej specjalnie albo czasem wręcz dostarczonej. Artysta jedyne, co może w tej sytuacji, to zgodzić się albo odmówić.

- Portrety maluję niechętnie - opowiada Leszek Żegalski. - Wielu malarzy portrecistów obawia się reakcji portretowanych na swój wizerunek. To jest stres dla artysty. Kobiety, zresztą też mężczyźni, chcą wyglądać ładniej na portrecie, a przecież swój obraz znamy tylko z luster czy fotografii, gdzie zawsze jest trochę zmieniony, zniekształcony.

Pałacyk w małej Toskanii

Do Polski wracał co roku na wakacje, parę tygodni wycieczki po kraju. W 1999 roku w czasie jednej z takich wycieczek razem z żoną objechali Dolny Śląsk i południową Opolszczyznę. Tak znalazł między innymi opuszczony, zdewastowany pałacyk w Wilamowicach koło Paczkowa.

- Trafiliśmy tu trochę przez przypadek, ale widokowo było bardzo ładnie - wspominają z żoną Magdaleną. - Jak w Toskanii albo w Dolinie Loary. Podgórskie krajobrazy, mnóstwo zrujnowanych pałaców, małe miasteczka, malownicze ryneczki. W Polsce nie ma takiego drugiego regionu.
Spodobało się nam. Potem w ofercie nieruchomości znaleźliśmy do sprzedaży pałac w Wilamowicach. Kupiliśmy go trochę w odruchu serca. Zresztą zawsze, mieszkając w Belgii czy Niemczech, wiedzieliśmy, że kiedyś wrócimy do Polski, tylko nie wiedzieliśmy gdzie.

Wyremontowali ruinę na mieszkanie dla siebie i pracownię malarską dla niego. Zaczęli życie na wsi, na głębokiej polskiej prowincji, daleko od muzeów, galerii sztuki, akademii.

- Dwanaście lat temu to była biedna popegeerowska wioska. Kompletne zadupie, choć tylko godzinę drogi autem od Opola czy Wrocławia - wspominają oboje. - Dla miejscowych byliśmy kimś kompletnie obcym, naiwniakami z Niemiec. Wiele się od tego czasu we wsi zmieniło.

Żegalski maluje czasem pejzaże w wybranych, klimatycznych miejscach po sąsiedzku. Drogę do Ziębic, wzgórza nad Otmuchowem, drzewa w Karłowicach czy jabłonie w Grądach. W swoich katalogach Leszek Żegalski pisze, że mieszka na Dolnym Śląsku. Geograficznie to prawda, ale formalna granica województw biegnie kilka kilometrów za jego pałacem.

Przysiadł na skraju województwa i Opolszczyzna nie zauważyła, że ma u siebie znanego artystę. Kilka lat temu miał w Opolu dużą wystawę w BWA, ale do opolskiego środowiska jakoś nie przystaje. Ten skrawek Opolszczyzny, gdzie zamieszkał, dalej pozostał końcem świata. Z kiepskimi drogami, brakiem dojazdu w niektóre srogie zimy, gdy przez kilka dni nie sposób dostać się do głównej drogi. Od tego roku do ich wioski nie ma nawet jednego kursu autobusem.

- Ja nie lubię wielkiego świata. Dla mnie takie życie ma urok - deklaruje Magdalena Żegalska.
- Tu jest pięknie, ale spokój czasem mnie już denerwuje - uśmiecha się Leszek Żegalski. - Gdy potrzebuję więcej ruchu, wsiadam w samochód i jadę gdzieś do miasta.

Kogo interesuje malarstwo?

Tercet Nadęty przestał istnieć 20 lat temu. Dziś już Leszek Żegalski nie publikuje artystycznych obrazoburczych manifestów, bo też i sztuka przestała ludzi interesować. Nie jest cool, nie piszą o niej w bulwarowej prasie.

- Malarstwo przestaje być modne - mówi Żegalski. - Staje się sztuką niszową, dla wąskiego grona amatorów, tak jak poezja czy opera. Wypiera je fotografia, film, wideoklipy. Ale malarze będą istnieć zawsze.
Ten wyjazd na polską prowincję stał się jego manifestem artystycznym. Protestem przeciwko marginalizacji znaczenia sztuki, a malarstwa w szczególności. Przeciwko kulturze masowej, wylewającej się na cały świat z ekranów telewizyjnych, w której ginie wrażliwość, zachwyt nad piękną chwilą, niespotykaną gdzie indziej swojskością.

- Nie wiem, czy malarstwo to dla mnie fatum czy dar, ale nie mogę się tego pozbyć - przyznaje Leszek Żegalski. - Coś mi każe malować bez względu na to, jak to wyjdzie, co z tego zostanie i czy znajdzie się ktoś, komu się to spodoba.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska