Licealista z Opola spędził rok w Argentynie. Śpiewał hymn do flagi i polubił yerba mate

Iwona Kłopocka-Marcjasz
Iwona Kłopocka-Marcjasz
Adrian Gajda na tle południowoargentyńskiego krajobrazu. Z kubkiem do mate i bombillą w ręce.
Adrian Gajda na tle południowoargentyńskiego krajobrazu. Z kubkiem do mate i bombillą w ręce. Archiwum prywatne
W sierpniu, gdy Adrian wyjeżdżał z Polski, po hiszpańsku umiał powiedzieć ‘dzień dobry’ i ‘jestem głodny’. Na Boże Narodzenie, gdy w Argentynie zaczynało się lato i wakacje, mówił już płynnie. I tylko tanga nie nauczył się tańczyć.

Argentyńska flaga wisi teraz w pokoju Adriana Gajdy w podopolskich Przyworach, jako symbol największej w 19-letnim życiu chłopaka przygody. Dla przygody przerwał na rok naukę w I LO w Opolu. O potrzebie przygody napisał w liście motywacyjnym do AFS (American Field Service). To organizacja edukacyjna powołana, aby umożliwić uczniom na całym świecie wzbogacanie doświadczeń i poszerzanie horyzontów. Propaguje ona świadomość wielokulturowości świata, tolerancję i komunikację między różnymi obyczajowościami. Poprzez wymiany uczniów w ponad 80 krajach program AFS umożliwia kontakt z kulturami na całym świecie. Od 1947 roku w programie wzięło udział ponad 400 000 młodych ludzi. Na wymianie można spędzić maksymalnie rok. Uczestnik programu mieszka w rodzinie goszczącej i obowiązkowo chodzi do szkoły. Ma nieustanny kontakt z obcym językiem, jest zanurzony w nowej kulturze i panujących tam zwyczajach. Bierze udział w spotkaniach rodzinnych i świętach. Może podejmować inicjatywy na rzecz społeczności lokalnej oraz angażować się w działania w miejscowych organizacjach. Jeździ na wycieczki, poznaje kraj, ale przede wszystkim ludzi.

Adrian wymarzył sobie Amerykę Południową. Uznał, że kraje Europy są na wyciągnięcie ręki, a okazja wyjazdu na koniec świata może się nie powtórzyć. Argentyna intrygowała kulturowym i przyrodniczym bogactwem. Marzył o kraju ciepłym, o palmach, plaży i kąpielach w oceanie. Trafił dosłownie na koniec świata - do Rio Gallegos na południu kraju, skąd już tylko żabi skok do Ziemi Ognistej. Zamiast plaży - miasto wielkości Opola, w promieniu 300 km otoczone brązowym stepem. Kiedy wylądował tam w sierpniowy poranek 2014 roku, temperatura wynosiła plus pięć stopni Celsjusza. Surowość klimatu i krajobrazu złagodziło gorące przyjęcie. Z niecierpliwością czekała na niego 17-letnia Amelia i jej rodzice. Już wkrótce ją traktował jak siostrę, a do nich mówił mamo i tato. Tak jest przyjęte w programie AFS. Ludzie przyjmujący cię pod swój dach stają się twoją host-rodziną.

Na pierwszy obiad u swojej argentyńskiej przyszywanej rodziny Adrian zjadł empanadas z serem i szynką. I odtąd te pierożki z ciasta francuskiego stały się jego ulubionym przysmakiem. Robił je już po powrocie do Polski. To łatwe. Znacznie trudniej powtórzyć z rodzimych produktów smak argentyńskiej wołowiny, najlepszej na świecie. Argentyńczycy jedzą obfite mięsne obiady i równie bogate późne (ok. 21) kolacje. Za to śniadanka są skromne.

- Przed pójściem do szkoły była tylko herbata i ciasteczko. Jak mi brakowało domowych polskich kanapek - mówi Adrian Gajda. I choć przed wyjazdem na koniec świata ćwiczył po hiszpańsku „dzień dobry” i „jestem głodny” to jednak tego drugiego nie odważył się użyć. Po pewnym czasie po prostu przywykł, że rano nie należy się objadać.

Argentyńscy licealiści błyskawicznie polubili Adriana z Polski, zapraszali go na imprezy i do wspólnej nauki.
Argentyńscy licealiści błyskawicznie polubili Adriana z Polski, zapraszali go na imprezy i do wspólnej nauki. Archiiwum prywatne

Do Rio Gallegos przyjechał w sierpniowy piątek. W Argentynie trwa wtedy rok szkolny, jest zima. Od poniedziałku powinien stawić się w szkole, ale nie poszedł, bo jego nowi rodzice nie zdążyli mu kupić mundurka. A bez mundurka nie da rady.

- Gdyby ktoś tak przyszedł do szkoły, natychmiast wzywano by rodziców - mówi Adrian. W szkołach państwowych uczniowie noszą białe fartuchy, trochę przypominające szpitalne kitle. Szkoły prywatne ustalają własne uniformy. W Rio Gallegos Adrian poszedł do szkoły prywatnej, katolickiej, prowadzonej przez siostry zakonne (notabene kierowanej przez siostrę o polskich korzeniach, choć nieznającą języka). Uczniowie noszą tam popielate spodnie, białe koszule, granatowe krawaty i swetry. Nawet buty muszą mieć jednakowe.

Każdy dzień zaczyna się od krótkiego apelu i odśpiewania hymnu do flagi, która wciągana jest na maszt (nie mylić z hymnem państwowym). Ponieważ szkoła jest katolicka, bywa, że na dzień dobry odczytuje się fragment z Pisma Świętego. Ale wspólne modlitwy wcale nie są regułą.

- Argentyńska szkoła pozbawiona jest też polskiego rygoru. Stosunki z nauczycielami są znaczenie bardziej przyjacielskie i swobodne - mówi Adrian.

Skala ocen jest od 0 do 10, ale dopiero od 6 zaczyna się “zdany”. Do tej pory nie wiem, po co aż tak stopniują niewiedzę - śmieje się chłopak. Tym bardziej, że poziom nie jest specjalnie wyśrubowany. On sam zadziwił rówieśników, gdy już pierwszą klasówkę z matematyki (w Opolu uczy się jej na poziomie rozszerzonym) zaliczył jako jeden z nielicznych w klasie.

W Polsce rodzice protestują, gdy ich dzieci chodzą na drugą zmianę, tymczasem w szkole Adriana licealiści zaczynali lekcje rano i kończyli ok. 13-14, a młodsze dzieci przychodziły po południu. Słychać je było już z daleka, bo zamiast w tornistrach, książki wożą w małych walizkach na kółkach.
Język w cztery miesiące

Najpierw Adrian nauczył się podstawowych gestów. To czasem ważniejsze niż całe bogactwo mowy Cervantesa. Tym bardziej, że Argentyńczycy rzadko posługują się „español” (hiszpańskim), natomiast powszechnie używają „castellano”, czyli kastylijskiego. Jeśli coś jest super, to Argentyńczyk składa kciuk i palec wskazujący w kółeczko i wykonuje gest, jakby grał na gitarze. Zamiast powiedzieć „uważaj” - robi to samo co Polak, gdy wyraża niewiarę w zasłyszaną rewelację („jedzie mi tu czołg”).

Argentyńczycy kochają mówić. Porozumiewają się bez owijania w bawełnę, otwarcie i często bardzo głośno. Wulgaryzmy nie stanowią dla nich tabu. Zdarza się, że nobliwa starsza pani publicznie zaklnie jak szewc i nikomu nawet powieka nie drgnie. Dobrzy znajomi najczęściej zwracają się do siebie: „Che, boludo!”, co można przetłumaczyć: „Hej, debilu!” albo „Cześć, frajerze!”

Polityczna poprawność nie ma tam racji bytu, głupcom w oczy mówi się, co się o nich myśli, a osoby z pretensjami, typu „ą-ę bułkę przez bibułkę” łatwo mogą narazić się na recenzję wyrażoną wymownym gestem. W atmosferze takiej wolności wypowiedzi nie sposób nie nauczyć się języka, zwłaszcza gdy się go słucha non stop.

- Pierwsze tygodnie w Argentynie to zachłyśnięcie się nowością i przygodą. Potem na jakiś czas przyszło znudzenie. Niewiele rozumiałem, dzień był podobny do dnia. I niespodziewanie po 4 miesiącach okazało się, że mogę już swobodnie mówić, z każdym i na każdy temat. Wtedy poczułem się jak w domu - mówi Adrian.

To był czas Bożego Narodzenia i początek wakacji w Argentynie. Kończący liceum uczniowie szaleją wtedy na komersach (w Argentynie nie ma matury, za to zdaje się egzaminy wstępne na uczelnię).

Na wigilijnym stole królowało pieczone prosię. Zamiast choinki gospodarze ustawili stajenkę, ale dla Adriana udekorowali też bombkami jedną świerkową gałąź. Cała społeczność parafialna przygotowywała w kościele jasełka. Adrian wystąpił w roli jednego z Trzech Króli. Jest tam taki zwyczaj, że dziecko urodzone najbliżej daty narodzin Bożego syna, gra w jasełkach Jezuska. Rok temu ta rola przypadła świeżo urodzonemu bratankowi Amelii.

W prezencie „pod choinkę”, której nie było, Adrian dostał... sandały. Przydały się na wakacyjne wyprawy - na rancho do ciotki, na zwiedzanie Cordoby, na długie spacery po pięknym Buenos Aires, niespodziewany wypad do „Torres del paine” w Chile i wycieczkę pod cudowny wodospad Iguazu, między Argentyną a Brazylią (ma ok. 2 km szerokości i składa się z 275 odrębnych progów skalnych, a szum wody słyszany jest w promieniu 20 kilometrów). Ale największe wrażenie zrobiła na nim Tierra del Fuego - Ziemia Ognista, lwy morskie i pingwiny. Jego pobyt tam potwierdza w paszporcie wielka okrągła pieczęć z „końca świata”.
Nazwa Iguazu (wielka woda) pochodzi z języka Indian Guarani. To oni też wymyślili narodowy napój Argentyny, czyli yerba mate.

- Czytałem o tym, ale myślałem, że to po prostu stary indiański zwyczaj. Tymczasem to jest powszechny i ważny społecznie rytuał. Kobiety nie umawiają się na kawę, ale na mate. Koledzy z klasy zapraszali mnie na mate. Na głównym placu w mieście w świąteczny dzień siedzą ludzie zebrani w kółeczka i piją mate. Tylko w mojej szkole tego zabraniano, bo kiedyś uczennica poparzyła się wodą z trzymanego pod pachą termosu - opowiada Adrian. Teraz w jego domu w Przyworach na półce też stoi drewniana tykwa z metalową bombillą - obowiązkowa pamiątka z Ameryki Południowej.

Zielony susz ostrokrzewu paragwajskiego wsypuje się do tykwy, potrząsa, po czym zalewa niewielką ilością zimnej wody, a następnie dopełnia gorącą o temperaturze 80-90 stopni. Pije się przez rurkę - bombillę. Kubek puszcza się w koło. Wszyscy używają tej samej bombilli (jak ktoś ma opory przed taką wspólnotą mikrobiologiczną, niech od razu podziękuje, choć zaproszenie do mate to zaszczyt). Dzielenie się yerba mate wyraża sympatię i akceptację w środowisku, a wędrujący między uczestnikami kubek z naparem jest symbolem zacieśniania więzi. Koniec naparu w tykwie sygnalizuje głośne siorbnięcie (tylko przewrażliwiony Europejczyk je usłyszy), wtedy dolewa się wody.

Pierwszy łyk jest gorzki, więc się go wypluwa (oddając cześć matce naturze). Najpopularniejsza „yerba mate con palos”, z której powstaje średnio intensywny napój, to co najmniej 65 proc. liści i 35 proc. twardszych części rośliny. Najsilniejszy jest napar z samych liści - tzw. „oja”. Smak mate dla wielu jest trudny do zaakceptowania. Pomaga świadomość jej cennych właściwości.

- Oczywiście, że tęsknię za Argentyną - mówi Adrian. - Ludzie tam żyją radośniej, pełną piersią. Gdybym miał gdzieś postawić dom letniskowy, to właśnie tam.

Teraz chłopak myśli o czekającej go maturze i studiach. Jak los da, to do Argentyny wróci. Przecież nie nauczył się jeszcze tanga. Okazja była, bo najstarszy z pięciu jego host-braci jest instruktorem. Z lekcji tańca wyciągały jednak Adriana mecze z kolegami. Bo tango tangiem, ale dla chłopaka Argentyna to przede wszystkim ojczyzna Maradony i Messiego.
AFS Polska

Oferuje programy wymiany: trymestralne - do sześciu krajów Europy oraz roczne - do 11 krajów Europy, Tajlandii, Stanów Zjednoczonych oraz czterech krajów Ameryki Łacińskiej: Argentyny, Brazylii, Kostaryki i Dominikany.

Szczegółowe zasady naboru znajdziecie na stronie

www. pol.afs.org.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska