Maciej Stuhr: - Powtórzyłbym każde słowo

Monolith Films
– Jestem szczęśliwy i dumny z wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu.
– Jestem szczęśliwy i dumny z wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu. Monolith Films
Rozmowa z Maciejem Stuhrem, aktorem

- Już ucichła medialna wrzawa związana z "Pokłosiem". To było mistrzowskie zagranie: za rolę Józefa Kaliny oberwał pan cięgi jak nigdy przedtem.
- Nie nazwałbym tego mistrzostwem, natomiast mogę powiedzieć, że na taką rolę - ważną w ważnym filmie - czekałem wiele lat. Jestem szczęśliwy i dumny z wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu.

- Mimo tego, co nastąpiło potem?
- To była naturalna reakcja na tematykę, jaką się zajęliśmy, czerpiąc inspirację ze zdarzenia w Jedwabnem. Nie wszyscy w Polsce są gotowi na przełamanie pewnych stereotypów. Nie mam poczucia, że stało się coś złego, tym bardziej że oprócz cięgów zebrałem wiele pochwał, które zrównoważyły mi niedostatki.

- Podobno kupił pan rozpuszczalnik na wypadek, gdyby ktoś namalował na drzwiach gwiazdę Dawida...
- Gwiazda pojawiła się na mojej twarzy na okładkach tygodników i tego nie dało się już tak łatwo zmyć. Dziś już nie zaprzątam tym sobie specjalnie głowy. Wrzawa wybuchła, ale się skończyła, jak to w naszej rzeczywistości.

- Powtórzyłby pan dzisiaj, że udział w filmie Władysława Pasikowskiego był patriotycznym obowiązkiem?
- Oprócz mojej wpadki historycznej z Cedynią i Głogowem powtórzyłbym każde słowo.

- A może współautorstwo w przedsięwzięciu, to, jak przekonywająco wcielił się pan w główną postać, wymusiło na panu taką stanowczość?
- Wypowiadam się stanowczo w obronie większości filmów, w których brałem udział. Tematyka "Pokłosia" sprawiła, że film został nagłośniony, a ponieważ jako jeden z niewielu wypowiadałem się w imieniu realizatorów, postawiło mnie to w pierwszym szeregu atakowanych. Ale to nie mój problem, tylko odbiorców, którzy mówienie prawdy uważają za kontrowersję.

- Ojciec nie wezwał pana na dywanik?
- Ojciec jest ze mnie dumny.

- A może w ogóle nie ma w zwyczaju krytykować syna, od kiedy wymusił na nim samodzielność, wypowiadając mieszkanie?
- Jeśli robię rzeczy, które budzą jego wątpliwości, daje o tym jasno do zrozumienia. Dotyczy to mojego udziału w filmach wątpliwej jakości artystycznej, przy czym częściej wypowiada się na łamach prasy niż przy świątecznym stole. "Pokłosie" bardzo mu się podobało.

- Przeprowadzka nastąpiła na drugim roku psychologii czy studiowania aktorstwa?
- Psychologii.

- Tak wcześnie?
- Miałem 20 lat i ogromną chęć, by stanąć na własnych nogach.

- Tak czy inaczej, rodzice pomogli w podjęciu decyzji.
- Przede wszystkim bardzo ułatwili sprawę, oddając na pewien czas lokal, do którego mogłem się wprowadzić.

- Właściwie po co ta psychologia, skoro było wiadomo, że i tak zostanie pan aktorem?
- Im więcej czasu upływa od studiów, tym bardziej doceniam swoją decyzję i nauczycieli z liceum, którzy mnie nakłaniali do studiowania psychologii. Po pierwsze, to był piękny czas w życiu, fajne lata, podczas których można było robić kabaret, chodzić po knajpach, a równocześnie uczyć się interesujących rzeczy i spotykać ciekawych ludzi. Dzisiaj tę ogładę uniwersytecką i kilkaset książek, które się przez te pięć lat przeczytało, coraz bardziej doceniam i coraz częściej mi się przydają.

- Szkoła teatralna nie stwarza takich możliwości?
- Także. Chociażby z tego względu, że uczy dobrych manier, że poznaje się literaturę, świat kultury, ludzi z nią związanych. Nie można jednak zapominać, że sama w sobie jest szkołą zawodową i narzuca kierat codziennej, wielogodzinnej pracy. Marząc o roli aktora, musiałem się nauczyć mówić głośno, wyraźnie i nie wpadać na meble.

- Na scenie dyplom z psychologii panu pomógł, czy nieraz trzeba było o nim zapomnieć i zdać się na intuicję?
- Jest pewien rodzaj ról, które należy potraktować intuicyjnie, i wtedy ta wiedza nie przeszkadza ani nie pomaga. Natomiast do tego, jak się człowiek porusza w życiu, co myśli, jak analizuje rzeczywistość, jak ocenia innych, jak interpretuje tekst - psychologia jest bardzo przydatna.

- Raskolnikow to przykład na to, kiedy nie daje pełnej odpowiedzi na pytanie "dlaczego". A może się mylę?
- Bardziej Chlestakow, moja kolejna rola z zakresu literatury rosyjskojęzycznej. Raskolnikow do tego stopnia próbował zaufać rozumowi, postępować w zgodzie z własną filozofią życia, że posunął się do morderstwa. Sądził, że wszystko mu wolno. Dopiero w kamieniołomach, przykuty łańcuchem, pod wpływem lektury Pisma Świętego zrozumiał, jak bardzo się pomylił. Raskolnikow jak najbardziej nadawałby się do psychologicznej analizy.

- Był Raskolnikow, Chlestakow, Józef K., ale były też role mniejszego kalibru. I satyra, za którą 75 procent Polaków uznało pana za najzabawniejszego faceta w Polsce.
- Jest mi tyleż miło, co czuję się zdumiony tym wyborem, bo ostatnimi czasy rzadko przykładam się do rozśmieszania. Pozwalam sobie na nie od czasu do czasu, kiedy sprawia mi to radość. Staram się, by moje wypowiedzi były lekkie, kiedy udzielam wywiadów i występuję jako konferansjer. Z wyjątkiem "Listów do M" w ostatnich latach podejmowałem się ról poważniejszych, rozumiem jednak, że powtórki robią swoje, internet też rządzi się własnymi prawami; moje skecze wciąż żyją i wciąż są oglądane.

- Zaczęło się od parodiowania - Turnaua, Holoubka, Mariusza Maxa Kolonki...
- W czasach kabaretu, w latach 90., udało mi się sparodiować kilka osób. Co ciekawe, byli to ludzie, których bardzo lubiłem.

- Z Kolonką włącznie?
- Czułem do niego sentyment choćby za to, że potrafi we wstrząsający sposób opowiedzieć o fabryce sznurówek.

- Doliczyłam się czterech nagród za kabaret i tyluż za aktorstwo, w tym bardzo prestiżowej, imienia Zbyszka Cybulskiego. Przepraszam za kolokwializm: woda sodowa nie uderzyła panu do głowy?
- Nie, bo dobrze się stało, że tej ostatniej, przeznaczonej dla aktorów do 35. roku życia, nie dostałem na początku drogi. Miałem 34 lata i potraktowałem ją jako podsumowanie pewnego etapu pracy i ostrzeżenie, że nastąpił moment, kiedy już nie wypada dobrze się zapowiadać. Stała się dla mnie wyznacznikiem na przyszłość: w którą stronę zmierzać, jaki typ ról przyjmować, jak prowadzić swoją karierę.

- Nie wyliczyłam jeszcze wszystkich honorów. Przyznano panu tytuły Mistrza Mowy Polskiej i Ambasadora Polszczyzny...
- Lubię polski język, bogaty i co prawda niełatwy, ale kiedy się człowiek do tego przyłoży, czerpie satysfakcję z różnych możliwości. Każde zdanie można powiedzieć na wiele sposobów. Zawsze staram się wybierać ciekawsze od najbanalniejszego; może ten aspekt wzięła pod uwagę Rada Języka Polskiego.

- Nigdy nie miał pan kłopotów na scenie z językiem giętkim i wieloznacznym?
- Przypominam początki wypowiadania się własnymi słowami jeszcze w czasach licealnych, podczas prowadzenia audycji w Radiu Kraków. To była jakaś zmora, żeby zdanie wielokrotnie podrzędnie złożone doprowadzić do końca. Pal licho logikę, ale żeby przynajmniej pozostać w zgodzie z gramatyką... Na pewno przeżywałem stres, ale z czasem zacząłem się tym bawić i szukać frajdy w "wykrzywianiu" fraz. Polszczyzna to jednak coś, czego się człowiek uczy przez całe życie. Zasadzki czyhają na nas wszędzie. Pamiętam, jak kiedyś prowadziłem galę rozdania Wiktorów. Wychodzę na scenę i mówię: "Dobry wieczór Państwu, witam na gali rozdania nagród dla ulubionych postaci telewizyjnych w dwutysięcznym drugim roku". Moja współprowadząca, Magda Mołek, dała mi wtedy w kulisie słuszną reprymendę: Mówi się "w dwa tysiące drugim". No i zapamiętałem!

- Znakomicie pan sobie poradził w Sali Kongresowej, kiedy wysiadły mikrofony.
- Muszę przyznać, że był to jeden z momentów, których nie zapomnę do końca życia. Jestem zwolennikiem teorii, że każda improwizacja powinna być dobrze zaplanowana, bo inaczej zwykle kończy się porażką. Ale Pan Bóg czasami daje nam możliwość użycia nie tylko sumy naszych szarych komórek, ale czegoś zupełnie wyjątkowego i to się zdarzyło wiele lat temu podczas kabaretonu. Improwizowałem z publicznością 15, może nawet więcej minut i był to jakiś rodzaj lotu. Wspominam go z ekscytacją, jak i z lekkim przerażeniem.

- Skoro przywołał pan Pana Boga: wyposażył pana nadobficie w rozmaite talenty...
- Są rzeczy, za które codziennie Panu Bogu dziękuję, natomiast zdecydowanie wiem, jak łatwo byłoby im się sprzeniewierzyć - zbrudzić, zaśmiecić, zapomnieć o nich. Talent to jest jednak coś, o co trzeba bardzo dbać, choćby przez dobór propozycji, unikanie innych, oddzielanie zagrożenia od prawdziwych wartości. To są rzeczy, które sterują naszym losem.

- W naszym społeczeństwie aktor uchodzi na kogoś specjalnego...
- Niesłusznie. Staram się traktować ten zawód jako rzemiosło i nie lubię przyznawania mu szczególnego miejsca. W rubrykach kolorowych pism awansuje się nas na obywateli wyższej kategorii i każde wyjście z domu traktuje jako wydarzenie, podczas gdy aktorom rzadko zdarza się robić rzeczy istotne.

- Nie dziwię się, że wielu moich znajomych chętnie zaprosiłoby pana do domu. Nie tylko do bawienia gości, ale z irracjonalnego przekonania, że mogą na panu polegać i że - kolejny kolokwializm - jest z pana "swój chłop".
- To miłe, mam jednak świadomość, że podszyte pewną ułudą. Mówi pani o wizerunku, który nie zawsze jest tożsamy ze stanem faktycznym. Jednak inaczej zachowuję się w czyimś domu, inaczej w swoim, jeszcze inaczej przed kamerą i mikrofonem, i na scenie. Cieszę się z pozytywnego odbioru, staram się o niego dbać, ale czasami obserwuję zdziwienie ludzi, gdy poznają mnie osobiście. Niby wszystko się zgadza, ale gdzie podział się ten chłopak z filmów albo z żarcików kabaretowych?

- W "Boskiej" gra pan przy fortepianie, ale mama, która jest skrzypaczką, pewno wolałaby, by odbywało się to w sali koncertowej?
- Mama szczególnie dobrze wie, jakie to trudne zadanie, ile wymaga pracy i jaka to w naszym kraju niewdzięczna rola być muzykiem zawodowym. Myślę, że jest zadowolona z tego, co robię.

- Siostrze zajmującej się grafiką imponuje brat aktor?
- Pewno bez przesady. Wie pani, wyrośliśmy w domu, gdzie pewne rzeczy były normą. Ojciec udziela wywiadów od 40 lat.

- Córka miała kłopot z postacią z bajki, która mówiła pana głosem?
- Pamiętam, jak pierwszy raz poszliśmy razem do kina na film, w którym podkładałem głos pod jakiegoś pieska. Matylda miała wtedy jakieś trzy lata... Siedziała sobie spokojnie i oglądała, aż tu nagle piesek przemówił. Cała jakby zesztywniała i przez dłuższą chwilę nie wiedziała, jak nazwać to, co się dzieje. W końcu wydukała: "Ten piesek... nazywa się... Tatuś!".

- Ma pan pomysł na to, jak zagrać Macieja Stuhra?
- Ho, ho, ho! Poważne zadanie! (śmiech) Przede wszystkim chciałbym, żeby aktor, który podjąłby się tej karkołomnej roli, jak najmniej grał. Nie lubię sztuczności, a "gra" czasem się z nią kojarzy. Chciałbym także, żeby to był jakiś aktor sympatyczny, bo, jak mawiała do nas w szkole teatralnej prof. Anna Polony, kilku rzeczy zagrać się nie da, np. seksu, klasy czy sympatyczności właśnie. Albo się coś ma, albo nie. Ponieważ, jak myślę, na razie sfilmowanie biografii mi nie grozi, więc to potwornie trudne zadanie aktorskie, czyli bycie Maciejem Stuhrem, pozostawię tymczasem sobie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska