Małgorzata Braunek: - Uśmiechnij się

Sławek/Wikipedia CC 2.0
Małgorzata Braunek.
Małgorzata Braunek. Sławek/Wikipedia CC 2.0
Rozmowa z Małgorzatą Braunek, aktorką, kapłanką Związku Buddystów Kanzeon.

- Telefon w ostatnich tygodniach nie odpowiadał. Wyjeżdżała pani do Stanów, żeby spotkać się ze swoim nauczycielem zen?
- To już przeszłość. Utrzymuję z nim kontakt, ale formalny trening się skończył.

- Buddyści zwracają się do pani Jiho?
- Nie. Imię zostało mi nadane dla przypomnienia kierunku, w jakim powinnam zmierzać. Nauczyciel wybiera je bardzo indywidualnie, obserwując cechy, które warto rozwijać. Niektórzy używają takiego imienia, niektórzy nie.

- Jiho - to coś znaczy?
- Tak. Współczująca darma. Dosłownie - współczujące nauczanie.

- No to mogę na panią liczyć w każdej sytuacji, zadając dowolne pytanie...
- (śmiech) Bez przesady. Aż tak proszę mnie nie obciążać.

- W chrześcijaństwie medytacja to rozmyślanie na konkretny temat, w buddyzmie - oderwanie się od myśli.
- Chodzi o to, by być całkowicie obecnym w miejscu, w którym przebywamy teraz, w tej chwili. Odpada rozpamiętywanie przeszłości i przyszłości. Wówczas wszystko to, co zaburza naszą percepcję i obecność w teraźniejszości, znika na ten moment, bo oczywiście tego stanu nie można osiągnąć na stałe. Czytam akurat o medytacji ignacjańskiej i dochodzę do wniosku, że koncentracja, uważność w chrześcijaństwie jest właściwie zbliżona do medytacji buddyjskiej.

- W zen nie ma styku z łacińską maksymą "Carpe diem"?
- Rzecz w tym, by używać wszelkich możliwych narzędzi, także stosowanych w innych religiach. Ważne jest to, co działa, co nas rzeczywiście wprowadza do stanu pozbawionego jakichkolwiek wyobrażeń, opinii, poglądów.

- Niemyślenie to podobno dla naszego mózgu najtrudniejsze zadanie.
- Tak byłoby, gdyby mózg był stworzony wyłącznie do myślenia. Posiada też inne funkcje, ale to my uznaliśmy, że właśnie tak jest. A w momencie, kiedy następuje stan "bezmyślowy", jesteśmy bardziej czujni, uważni, wykorzystujemy nasz umysł i nasze ciało, cały organizm, żeby doprowadzić do totalnej percepcji.

- Co z tego wynika na dłuższą metę?
- To bardzo indywidualna sprawa, ale na pewno takie doświadczenie zmienia naszą perspektywę i funkcjonowanie. Przestajemy ufać, że myślenie jest naszą najważniejszą funkcją i że przebywanie w stanie dualności - podziału na podmiot i obiekt - jest stanem constans. Wówczas, kiedy znika ten podział, znika również poczucie rozdziału na "ja" i "świat" i możemy doświadczyć stanu całkowitej jedności.

- Swego czasu Osiecka niezbyt pochlebnie napisała o pani i pani mężu przechadzających się w powiewnych szatach buddyjskich brzegiem morza.
- Mam to skomentować? To był jej punkt widzenia. Miała do niego prawo.

- Zwróciła się pani w stronę buddyzmu po zaliczeniu spektakularnego sukcesu jako Oleńka Billewiczówna w "Potopie" i Izabela Łęcka w "Lalce". Nie wszyscy akceptowali panią w tych rolach.
- Tych zdarzeń nie należy łączyć, tym bardziej że byłam odporna na krytykę z zewnątrz, bo jestem osobą bardzo samokrytyczną. A prawda jest taka, że nie jesteśmy w stanie zadowolić wszystkich. Wracając do pani pytania: decydując się na odejście z filmu, po prostu pozostawałam w zgodzie z sobą. Zrozumiałam, że muszę tak zrobić. To był mój personalny, osobisty proces.

- Wielokrotnie wypowiadała się pani na temat rezygnacji z kina, ale skłamałabym, twierdząc, że do końca rozumiem motywy, jakimi się pani wówczas kierowała.
- Pytanie na ten temat cały czas jest mi zadawane, bo rzeczywiście niełatwo, patrząc z boku, zrozumieć moją decyzję. A tym bardziej w dzisiejszych czasach, kiedy kariera jest tak niesłychanie ważna. Choćby nawet miała trwać pięć minut, bardzo wiele się jej poświęca.

- Należy rozumieć, że wtedy było inaczej?
- Myślę, że tak. Nie było takiego strasznego parcia na sukces, czasy były trochę inne, obce było myślenie, że nieistotne jest, jaki poziom ma reprezentować artysta. Teraz sztuka przez duże "S" zajmuje niszowe miejsce. Jeśli zaistniało się w mediach, cel został osiągnięty.

- Znaczenie miała pewno pani ówczesna sytuacja materialna. Chociaż... Praktycznie została pani bez pracy i nie sądzę, by mąż, Andrzej Krajewski, jako tłumacz zarabiał krocie.
- Trzeba jednak pamiętać, że żyło się za bardzo niewielkie pieniądze. Daliśmy radę.

- Było, minęło. Come back okazał się równie zaskakujący jak odejście.
- Wszyscy przyzwyczaili się do mojej nieobecności i powrót potraktowali na zasadzie Deus ex machina, a to znowu był proces, któremu się poddałam. Ale na mojej osobistej drodze wszystko się dzieje nie bez powodu i jedno wynika z drugiego. Zaczęły pojawiać się propozycje i wróciłam.

- Bez poczucia zmarnowanych lat?
- Absolutnie nie. Wprost przeciwnie.

- Większość aktorek martwi upływ czasu, pojawiające się oznaki starzenia i, co z tego wynika, uciekające role. Natomiast pani dała wyraz niezwykłej odwagi, pokazując się po wieloletniej przerwie, kiedy biologia zdążyła już zrobić swoje.
- Nie wiem, czy należy to traktować w kategoriach odwagi, ponieważ akceptuję fakt, że nic nie jest stałe. Wszystko, co się pojawia, musi zniknąć i w momencie narodzin już zmierzamy w jednym kierunku; to proces naturalny i oczywisty. Akceptuję ten porządek rzeczy i w związku z tym nie było we mnie tego, że - ojej, muszę sobie wstrzyknąć dwa kilo botoksu, żeby się pojawić ponownie.

- Niby wszyscy jesteśmy świadomi przemijania, a jednak nie potrafimy się z tym pogodzić.
- Wiemy, ale nie jesteśmy na to przygotowani, bo śmierć to temat skrzętnie omijany. Ja doświadczyłam, na czym polega przemijanie, jako wolontariuszka w hospicjum byłam obecna przy osobach umierających, mama umierała w moim domu przez kilka miesięcy i traktuję ten czas jako niezwykły prezent od losu. Śmierć jest końcem, ale i początkiem. Życie trwa wiecznie, tylko zmienia swoje formy.

- Pani powrót do kina i na scenę sprawił dużo radości. Widzowie panią pokochali.
- Na pewno nie wszyscy.

- Wielu moich znajomych, cały mój świat panią pokochał.
- Miło słyszeć. Proszę swój świat pozdrowić.

- Nie sądzi pani, że trylogia o rozlewisku to nazbyt optymistyczna narracja? Toczy się tylko wówczas, kiedy świeci słońce.
- Proszę sobie wyobrazić, że w ostatnim roku, gdy kręciliśmy wnętrza, było kilka dni deszczowych. Zastanawialiśmy się, co robić, ale jak wychodziliśmy, znowu pokazywało się słońce.

- Posłużyłam się metaforą - film dotyczy tylko jasnych stron życia.
- Bo to bajka. A bajki są też potrzebne, nie uważa pani?

- Chętnie sięgnęłaby pani po nie-bajkę?
- Mam taką odskocznię w postaci roli w "Personie" Krystiana Lupy. To całkowicie druga strona rzeczywistości. Artystycznie całkowicie mnie zaspokaja.

- W Basi, napisanej przez Małgorzatę Kalicińską, którą oglądają miliony telewidzów, dostrzeżono panią samą. Ta postać to rzeczywiście transmisja spokoju, życzliwości, serdeczności Małgorzaty Braunek?
- Trochę tak. Gdzieś tam są punkty styczne i myślę, że dlatego właśnie mnie tę rolę zaproponowano.

- Pani córka, Orina Krajewska, też wnosi coś z tych cech. To także skutek medytacji zen?
- Nie mogę powiedzieć, by była osobą praktykującą. Od czasu do czasu - owszem, przysiądzie na poduszce medytacyjnej.

- Syn, reżyser "Wojny polsko-ruskiej", Xawery Żuławski, medytuje?
- Może częściej niż Orinka. Dzieci już umknęły, mają pewne narzędzie i korzystają z niego, ale nie są praktykującymi buddystami.

- Cała nadzieja w sześcioletnim wnuczku, który zapewnił, że "jak dorosnę, to dołączę do was".
- Owszem, ale czy mogę tak młodego człowieka trzymać za słowo? (śmiech)

- Praktykuje pani buddyzm "oswojony", w którym od czasu do czasu jest miejsce na mięsne potrawy, a także zaspokajanie apetytu na buty.
- Nasza mała szkoła jest bardzo bliska codziennego życia. To nie żaden klasztor; mamy rodziny, pracujemy, nie wyrzekamy się dóbr doczesnych. Chodzi o to, by żyć świadomie, by poznać siebie, wiedzieć, jakie są nasze cechy dominujące i żeby nie one nami rządziły, tylko żebyśmy my rządzili nimi.

- Z czym musiała pani zmagać się najbardziej?
- Do tej pory się zmagam. Bo nie jest tak, że proces się kończy i następuje totalna zmiana charakteru, inklinacji. Charakter ulega zaledwie pewnemu przekształceniu. Ja np. walczę z silną tendencją brania winy na siebie i zamartwiania się dziećmi i wnukami. Bardzo chętnie zapadam się w stan zamartwiania się, co jest dość odległe od tego, co praktykuję.

- Miała pani okazję doświadczyć, że każde zło wyrządzone innemu człowiekowi wraca do nas rykoszetem, co podkreśla się w zen?
- Nie, ale wiem, że tak jest. Nic nie ginie w przestworzach. Każdy czyn ma swoje konsekwencje.

- Choćby w nas samych?
- Właśnie.

- Nad drzwiami pani domu można przeczytać napis "Uśmiechnij się". To działa?
- Mam nadzieję. Jest efektem rozpoczętej przez nas akcji, która powoli przenika do mediów. Rzecz w zmianie społecznej świadomości, wzajemnego stosunku do siebie. Ufamy, że dzięki bardzo prostej metodzie, jaką jest uśmiech, powiedzenie "dzień dobry", kiedy spotyka się drugiego człowieka, dobre słowo, nastąpią głębsze zmiany w naszym społeczeństwie. Gdyby każdy wziął to do siebie, niewykluczone, że wirus życzliwości zacznie się rozprzestrzeniać. Zdarzyło się, że wchodząc do windy, uśmiechnęłam się do nieznajomego i przywitałam go słowami "dzień dobry". Zostało to źle odebrane, ale kiedy ten człowiek wychodził, a ja powiedziałam "do widzenia panu", odwrócił się i bardzo miło odpowiedział. Mój mąż, który chodzi wieczorami z psem, mówi wszystkim "dobry wieczór". Początkowo było to ignorowane, teraz ludzie zaczynają odpowiadać. Narzekamy na wrogość i agresję, a narzędzie walki z takimi postawami znajduje się w naszych rękach.

- Stosunkowo łatwo powiedzieć coś miłego, trudniej zdobyć się na życzliwość popartą czynami.
- Za słowami idą czyny. To działanie, które ma swoje konsekwencje. Nie ma innego sposobu, niż przekonać się o tym samemu.

- Najbardziej tajemnicza, by nie powiedzieć - szokująca, jest pani rola jako zwierzchniczki Związku Buddystów Kanzeon z uprawnieniami do udzielania chrztu i ślubu.
- Nie jestem kapłanką w powłóczystych szatach, która rozsiewa świątobliwą aurę. Mam tylko odpowiednie uprawnienia - chcesz wziąć ślub w buddyjskim obrządku? Proszę bardzo, musisz jednak pamiętać, że nie ma to żadnego formalnego znaczenia.

- Miała pani bardzo urozmaicone życie, że wspomnę o trzech małżeństwach, dalekich podróżach, znaczących filmach. A gdyby tak wyłuskać najbardziej podniosłe chwile...
- Było ich bardzo wiele. W ostatnich latach poruszyły mnie narodziny mojego pierworodnego wnuka, bo pojawienie się Jagusi już nie stało się tak silnym uderzeniem. Choć zbierałam informacje, jak to jest, kiedy pojawia się wnuczę, nastąpił taki przypływ emocji i uniesienia, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłam.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska