Małgorzata Wiejak-Futkowska: Karolinki jak siostry

fot. Mariusz Jarzombek
Opolskie Karolinki towarzyszą mi od 18 lat. Przy nich dorastałam. Traktuję je jak członków rodziny, przyrodnie siostry.
Opolskie Karolinki towarzyszą mi od 18 lat. Przy nich dorastałam. Traktuję je jak członków rodziny, przyrodnie siostry. fot. Mariusz Jarzombek
- Malarstwo jest moją wielką pasją. Ale prawdziwym sensem życia są dzieci i rodzina - mówi Małgorzata Wiejak-Futkowska, malarka i autorka Karolinek.

- Przez 17 lat opolskie Karolinki dla zwycięzców festiwalu polskiej piosenki wykonywała pani mama - zmarła w ubiegłym roku Krystyna Wiejak. W tym roku to pani przejęła po niej ich wykonanie. Oglądała pani festiwal, by zobaczyć, jak statuetki się prezentowały?
- Tak, ale zupełnie przypadkiem. Siostra do mnie zadzwoniła i powiedziała, że właśnie je wręczają. Przy dwójce dzieci rzadko mam czas, by śledzić telewizję.

- I jak wypadły Karolinki?
- Statuetki mierzą 53 centymetry, a telewizja nie robiła zbyt dużych zbliżeń, więc trudno mi powiedzieć, czy były wystarczająco fotogeniczne... Kiedy patrzyłam, jak je wręczano, zastanawiałam się raczej, czy nikt ich nie upuści. Są wykonane z delikatnego tworzywa. Kilka straciłam podczas realizacji.

- To ile ich pani zrobiła? Miasto na nagrody dla laureatów festiwalu potrzebowało tylko trzech.
- Było ich dziesięć, ale te trzy, wręczone w amfiteatrze, wybierałam z pięciu, które przetrwały proces realizacji... Jedna po kilku dniach tworzenia po prostu mi się rozpadła. Chyba miała zbyt wiotką podstawę. Dwie kolejne pękły podczas wypalania, a dwie pierwsze, zrobione na próbę, okazały się dużo za chude...

- To dlatego te, które ostatecznie trafiły do festiwalowych artystów były nieco pulchniejsze od Karolinek, które robiła pani mama?
- Tak. Te pierwsze, które wykonałam, były wręcz anorektycznie chude. Do kolejnych specjalnie użyłam większej ilości masy. Pomyślałam, że opolska Karolinka powinna być szwarną dziołchą i dodałam jej kilka kilogramów...

- Co się stało z pozostałymi Karolinkami?
- Stoją na oknie w mojej pracowni. Dopieściłam je, dopracowałam i ustawiłam na honorowym miejscu.

- Czekają na następny festiwal?
- Nie, raczej zostaną ze mną. Jeśli miasto w przyszłym roku też zamówi u mnie Karolinki, to zrobię kolejne.

- Dlaczego nazywa pani Karolinkę swoją przyrodnią siostrą?
- W tym roku statuetkom, które wykonywała moja mama, stuknęłaby osiemnastka. Można więc powiedzieć, że się z nimi wychowałam. Kiedy mama nad nimi pracowała często jej towarzyszyłam. Najpierw tylko przyglądałam się jej pracy, potem czasem pozwalała mi umyć pędzle. Wiele z nich rodziło się na moich oczach. A w ubiegłym roku, kiedy mama była już bardzo chora, robiłyśmy je razem. Choć oczywiście ostatnie słowo należało do niej. Karolinki towarzyszą mi od tak dawna, że czuję, jakby były w rodzinie.

- A propos rodziny - uczy pani w liceum plastycznym, maluje, a prócz tego jest mamą na pełnym etacie. Trudno pogodzić życie zawodowe, rodzinne i artystyczne pasje?
- Mnie się jakoś udaje. W dużej mierze dlatego, że bardzo pomaga mi mąż. Choćby właśnie teraz, gdy robiłam Karolinki. Pracowałam nad nimi długo, bo od lutego do maja po kilka godzin dziennie. Wtedy mąż masę czasu spędzał z dziećmi. Malarstwo jest oczywiście moją wielką pasją, ale prawdziwym sensem życia są rodzina i dzieci.

- Czy pani dzieci podzielają artystyczne pasje mamy?
- Są na to jeszcze zbyt małe. Starsza córka Emilia ma dopiero siedem lat, choć trzeba przyznać, że całkiem nieźle rysuje i umie w bardzo dowcipny sposób rysunkowo przedstawić pewne sytuacje.

- A chciałaby pani, by poszła w pani ślady?
- To będzie jej decyzja, ale artystyczna droga nie jest łatwa. Kiedy ja dokonywałam tego wyboru, mama mnie nie ukierunkowała. Zastrzegła jednak, że to trudny zawód. Miała rację.

- Dlaczego? Bo nie da się wyżyć z malarstwa?
- Niektórym się udaje, ale to wymaga ogromnych poświęceń i postawienia wszystkiego na jedną kartę, czyli wyłącznie na tworzenie. Znam artystów, którzy nie mają rodzin i tworzą, spalając się przy tym. Dla mnie najważniejsza jest rodzina. Jeśli nie mam konkretnego zlecenia na obraz czy ceramikę, to trudno mi po prostu dla siebie samej pójść do pracowni, żeby malować. Zawsze jest mnóstwo innych rzeczy. Zakupy, pranie, porządki, rachunki, praca w szkole.

- Ta praca to pieniądze. Zdarzają się też pieniądze z obrazów?
- Tak, sprzedaję swoje prace. Wysyłam je na konkursy czy wystawy i przy okazji tego typu wydarzeń znajdują się nabywcy. Teraz kilka moich prac jest na wystawie opolskich artystów w Hadze w Holandii.

- A bywa tak, że poświęca pani czas tylko obrazom?
- Oczywiście. Na przykład w najbliższy poniedziałek wybieram się na dwutygodniowy międzynarodowy plener malarski do Głuchołaz, na który jeżdżę od lat.

- Artysta musi też czasem czerpać inspiracje od innych. W Opolu chyba nie bardzo jest na to szansa.
- Opole to małe miasto, więc i wystaw jest mniej niż w większych aglomeracjach. Ale czasem bywają naprawdę interesujące. Staram się zawsze uczestniczyć w takich wydarzeniach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska